Dyktator

Od jakiegoś już czasu zastanawiałem się nad zacytowaniem dłuższego fragmentu z pracy Tadeusza Gluzińskiego (1888-1940) Odrodzenie idealizmu politycznego (1934), fragmentu poświęconego tytułowi moralnemu władzy. Moje wątpliwości wynikały z tego, że tekst jest, w moim odczuciu, raczej trudny w odbiorze, a sam temat – dość abstrakcyjny dla osób „niewtajemniczonych”. Łatwiej cokolwiek zrozumieć, gdy można podać jakiś przykład, ułatwiający ogarnięcie problemu. Niestety nic mi nie przychodziło do głowy, czytałem te fragmenty i książkę odkładałem. Jeszcze nie teraz – myślałem. Aż tu nagle olśnienie przyszło z… Białorusi! Niedzielne (9 sierpnia) wybory, które wygrał bezapelacyjnie urzędujący prezydent Łukaszenka, zapoczątkowały falę protestów niezadowolonej opozycji, która oskarżyła władzę o sfałszowanie wyniku wyborów.

Nie da się ukryć, że Aleksander Łukaszenka jest postrzegany przez wielu jako dyktator, co chyba nie do końca jest prawdą. Nawet jeśli rządzi on twardą ręką, to nie jest klasycznym dyktatorem, takim jak Mussolini czy Hitler. Obaj ci panowie na żadne wybory nie pozwalali, a Łukaszenka – jak najbardziej! Mussolini zresztą dokładnie wyjaśnił, co on myśli o wyborach i demokracji i uzasadnił to, a ja przywołałem jego słowa w blogu „Faszyzm”.

Tak więc to, z czym mamy obecnie do czynienia na Białorusi, to to, czy Łukaszenka ma tytuł moralny do władzy? Nikt oczywiście nie nazywa tego problemu po imieniu, bo dla rządzących samo słowo „moralność” jest bardzo niewygodne. Zwolennicy demokracji uważają, że on nie ma takiego tytułu, bo oni tak uważają. To, że wygrał wybory, chyba już po raz siódmy, wcale ich nie zraża: dyktator fałszuje je i tyle. A więc demokracja jest dobra wtedy, gdy wygrywa nasz i, parafrazując słynną sentencję z komedii Sami swoi (Sądy sądami a sprawiedliwość musi być po naszej stronie), należałoby powiedzieć: wybory wyborami a wygrać musi nasz.

Najwyraźniej odmiennego zdania jest naród białoruski, który mówi: Owszem, Łukaszenka rządzi twardą ręką, ale my się na to zgadzamy. Odpowiada nam taki dyktator. Oczywiście Białoruś nie jest monolitem i tam również są zwolennicy „demokracji”, ale nie są zbyt liczni. Z kolei Łukaszenka zdaje sobie sprawę z funkcji, jaką pełni i jaką zaakceptował naród i stara się dbać o jego interesy jako całości, nie dopuszczając do tego, by jakaś warstwa społeczna zdominowała resztę. Przyjął na siebie rolę ojca narodu i tak jest postrzegany. Relacje jakie zachodzą pomiędzy narodem białoruskim a jego prezydentem, to, poza wyborami, klasyczny… faszyzm! A fe! Jak tak może być! Przywódca i jego naród stanowią jedność. Tak tylko może być w „narodzie wybranym”. Ten naród nie znosi konkurencji. I stąd takie ujadanie.

Temu problemowi, tytułowi moralnemu władzy, przygląda się w swojej pracy Tadeusz Gluziński. Był on jednym z założycieli Obozu Narodowo-Radykalnego (1934). Jednak większość swoich książek wydawał jako Henryk Rolicki. Uważał, że obecnie tj. w 1934 roku nie ma możliwości powrotu do tytułu władzy z Bożej łaski, co w cytowanym tekście uzasadnia, ale taki tytuł moralny mogą rządzący uzyskać, gdy rządzeni ich zaakceptują, a oni będą rządzić w interesie rządzonych zgodnie z ich oczekiwaniami. Gdyby zaś rządzeni uznali, że rządzący nie spełnili ich oczekiwań, to ci ostatni dobrowolnie zrezygnowaliby. Przyznam, że gdy czytałem to, to wydawało mi się, że Gluziński za bardzo „odleciał”. Ale on nie „odleciał”. Pisał to w 1934 roku. Wtedy to była czysta teoria, ale wtedy! On opisał przypadek Białorusi. Rządzący, w tym wypadku Łukaszenka, poddaje się poprzez wybory, pod osąd rządzonych, czyli narodu białoruskiego. Gdyby wynik wyborów był dla niego niekorzystny, to pewnie ustąpiłby. I tu znowu wkraczamy w teorię, bo naród białoruski najwyraźniej wyczuwa intuicyjnie, że lepsze jest wrogiem dobrego i nie chce sprawdzać, czy w razie przegranej Łukaszenka zrezygnowałby. I w tym momencie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko oddać głos Gluzińskiemu, którego cytowana przeze mnie praca uważana jest za jego najwybitniejsze dzieło. A pisze tak:

»Co to są rządy autorytatywne? Jest to ustrój, w którym rząd posiadać ma bezwzględny „autorytet” i prowadzić sprawy państwowe „autorytatywnie”, czyli nie pytając się o „wolę ludu”. Rząd taki otoczony bywa z reguły przez doradców niezbyt wielu, którzy wraz z nim stanowią szczupłe grono osób, w państwie decydujących. To grono różnie nazywało się w dziejach; za czasów greckich zwało się oligarchią. W wiekach średnich byli to dworacy panujących, w monarchiach XVIII i XIX w. mówiono o kamarylach dworskich; w systemie powojennych rządów „autorytatywnych” to koło wtajemniczonych w sprawy państwowe i dopuszczanych do ich rozstrzygania mieni się chętnie „elitą rządzącą”.

Widzimy więc, że system rządów autorytatywnych – to w zasadzie nic nowego. Ma on wielu przodków w historii. Nie interesują nas w tej chwili jego przodkowie starożytni, z którymi niewiele więcej ma wspólnego niż nowoczesna demokracja z demokracją grecką czy rzymską: musimy jednak cofnąć się w przeszłość, by móc istotę rządów autorytatywnych ogarnąć w całej pełni.

Panujący chrześcijańscy w Europie średniowiecznej i aż po rewolucję francuską panowali „z Bożej łaski”; było to zgodne z nauką Kościoła, że „władza od Boga pochodzi”. Wiara w to, że panujący sprawuje swą władzę z Bożej łaski, nie była frazesem; gorąca wiara ludów chrześcijańskich nadawała dostojeństwu monarchy aureolę religijną, której widocznym wyrazem był akt namaszczenia przy koronacji. W ten sposób władza monarsza uzyskiwała tytuł moralny, na podstawie którego mogła rozkazywać poddanym. Tym tytułem moralnym zachwiała już po trochu reformacja, lecz i ona uczyniła panującego głową kościoła, dając mu przez to tytuł do „rządu dusz”. Ten „rząd dusz” mógł oczywiście istnieć tak długo, póki lud, mimo odszczepieństwa od Kościoła rzymskiego, zachowywał żywą wiarę w swą religię. Obalenie religii, gdziekolwiek bywało dokonane, odbierało równocześnie panującym moralny tytuł ich władzy.

Monarchowie z Bożej łaski otaczali się kołem doradców, którzy bądź to na dygnitarskich stanowiskach, bądź też jako ich nieoficjalni pomocnicy wywierali znaczny wpływ na rządy. W ten sposób powstała naturalną drogą niewielka liczba rodów mających stały dostęp do dworu; rody te najczęściej korzystały z laski monarszej i – zwłaszcza w ustroju feudalnym lub do feudalnego zbliżonym – skupiły w swym ręku wielkie posiadłości ziemskie. Tak powstały rody magnackie, predestynowane do sprawowania zaszczytnych funkcji doradców monarchy. Była to więc elita dziedziczna, pełniąca swą kierowniczą rolę od pokoleń, a blask łaski Bożej, którą obdarzony był monarcha, padał pośrednio i na nią, jako na jego wybrańców.

W ten stan rzeczy uderzyła już po trochu reformacja w tych krajach, na które wywarła swój wpływ, albowiem rozluźniła hierarchię religijną. U nas nie kto inny, jak popierający wówczas reformację Zamoyski wraz z jej jawnymi zwolennikami przeprowadził instytucję elekcji viritim, czyli przez powszechne głosowanie. Elekcja króla przez całą szlachtę musiała podważyć w Polsce wiarę w pochodzenie władzy królewskiej z Bożej łaski; w boską inspirację szlachty trudno było uwierzyć komukolwiek, zwłaszcza gdy się widziało, jak poziome nieraz względy skłaniały tłumy szlachty do głosowania na danego elekta. Tu nie mogła już nawet zaradzić kościelna koronacja; toteż od czasu wprowadzenia elekcji viritim upadek autorytetu władzy królewskiej szedł w Polsce szybkim krokiem.

Cios śmiertelny monarchom chrześcijańskim zadał naprawdę dopiero wiek XVIII, tzw. wiek „oświecenia”. Nowinki antyreligijne, szczepione w lożach wolnomularskich i zawzięcie przez nie propagowane, jako istota prawdziwego „oświecenia”, pozbawiły na ogół wiary religijnej najwyższe koła społeczeństwa; w pochodzenie władzy monarszej z Bożej łaski traciła wiarę elita rządząca, otaczająca monarchę, a zazwyczaj i on sam. Panujący i otoczenie jego poczuli się nagle bez tytułu moralnego do sprawowania rządów. Co robić? Czy zrzec się uprzywilejowanego stanowiska? A czy kto inny – poza nimi – miałby lepszy tytuł do sprawowania władzy? Postanowili więc trwać na pozycji. Zrozumieli jednak, że utrzymanie się na niej teraz – to tylko kwestia siły. Oto geneza „oświeconego absolutyzmu”.

Aby spokojnie – w ich mniemaniu – dzierżyć władzę, musieli panujący związać ze sobą mocno otoczenie mające wpływy w kraju, poza tym zaś okiełznać i opanować te żywioły i te organizacje, które mogłyby zmierzać do obalenia tronu. Dlatego to w owym czasie rośnie niepomiernie na dworach wpływ możnowładców; odtąd bowiem nie łaska Boża za pośrednictwem monarchy spływa na nich, lecz oni stają się podporą tronu. Monarcha teraz wie, że w dużej mierze zależy od nich; z drugiej strony woli żyć w zgodzie z organizacjami wolnomularstwa, które „oświeceniem” pozbawiło go wiary w jego Boskie posłannictwo, a otoczenie jego potrafiło wciągnąć go do swych lóż. Toteż monarchowie XVIII w. chętnie sami wchodzą do masonerii i obejmują nawet protektorat nad jej lożami, jak Fryderyk Wielki, Józef II austriacki, Katarzyna II czy Aleksander I. Naśladował ich skwapliwie Napoleon I, a potem Napoleon III. Inni znowu, jak Ludwik XIV, a potem Ludwik XVIII i Karol X we Francji poprzestają na zachowaniu życzliwej neutralności wobec lóż.

„Oświecony absolutyzm” – to system rządów autorytatywnych, w którym fundamentem władzy jest z jednej strony przyzwyczajenie poddanych do dziedzicznej monarchii i do dziedzicznych przywilejów elity rządzącej, z drugiej zaś po prostu siła. Polityką monarchii kieruje teraz kamaryla dworska, a spoza niej rządzą loże. Rządy siły stają się jaskrawsze, gdy do władzy dochodzi parweniusz, wyniesiony przez rewolucję, jak Napoleon I i pomianowani przezeń królowie, a później Ludwik Filip i Napoleon III. Charakterystycznym objawem takich rządów jest tworzenie na gwałt nowej arystokracji, nowej kamaryli dworskiej, by panujący-dorobkiewicz miał się na kim oprzeć.

Przestawszy być z Bożej łaski, musiał panujący zacisnąć pięść i rządzić mocno; w przeciwnym wypadku zazwyczaj padał ofiarą rewolucji, jak Ludwik XIV i Karol X we Francji. Toteż okres „oświeconego absolutyzmu” cechują na ogół rządy silne i nie dbające o opinię poddanych. Opóźniało to wprawdzie rewolucję, ale stwarzało dla niej podatny grunt. Nie będziemy w rozbracie z prawdą, gdy powiemy, że rządy Świętego Przymierza po upadku Napoleona Wielkiego przygotowały rewolucje „wolnościowe” 1848 r. w Europie. Z przepaści, jaka się wytworzyła między elitą rządzącą a poddanymi, skorzystało węglarstwo; rewolucje 1848 r. były rozgrywką i próbą sił i przeważnie zakończyły się kompromisem, czyli monarchią konstytucyjną. Odtąd elita rządząca ustroju autorytatywnego coraz bardziej bywa wypierana, a rządy przechodzą stopniowo w ręce demokracji i pod sztandarami jej doktryn bywają sprawowane. Cesarstwo niemieckie jest pierwszym państwem wprowadzającym u siebie powszechne głosowanie do parlamentu, za nim idzie królestwo włoskie, a potem monarchia Habsburska.

Po wojnie światowej doktryny demokratyczne zwyciężają w całej niemal Europie i odtąd liczni panujący bezczynnie pędzą czas na wygnaniu. Także i wszystkie nowo powstałe państwa przybierają ustrój liberalno-demokratyczny. Rażąco od tych zmian odbija tylko porewolucyjny régime w Rosji. Oto w okresie największego wyuzdania wolności demokratycznych powstaje system rządów trwałego terroru i – o dziwo! – powitany zostaje radośnie przez znaczną część pionierów demokracji, przez socjalnych demokratów w innych krajach. Co to ma znaczyć? Niewątpliwie poparcie, udzielone bolszewizmowi przez socjalno-demokartyczne organizacje reszty Europy, umożliwiło mu utrwalenie się w Rosji i – gdyby nie zwycięstwo polskich wojsk nad Wisłą – zalałoby bolszewickim potopem całą Europę. Któż to organizował strajki w Europie, by uniemożliwić dostawy amunicji dla Polski, broniącej się przed bolszewicką nawałą? Czyżby system rządów demokratycznych niekoniecznie musiał być od systemu rządów autorytatywnych oddzielony niezgłębioną przepaścią? Czyż to, że pod pokrywką komunizmu doszli do władzy w Rosji żydzi, miałoby wystarczyć wszystkim uczniom Marksa do zapomnienia o doktrynach wolności i równości, by połączyć się z Moskwą w szaleńczym uniesieniu? Przecież system rządów sowieckich na wskroś był i jest przeciwstawny wszelkim doktrynom demokracji! Cóż bowiem wspólnego z wolnością jednostki, tak zapalczywie bronioną wszędzie przez socjalnych demokratów, cóż wspólnego z kontraktem społecznym Rousseau’a miały milionowe rzezie, dokonywane przez czerezwyczajkę czy GPU? Cóż wspólnego z równością miało ograniczenie już nie praw politycznych, ale po prostu praw ludzkich li tylko do członków partii komunistycznej? Cóż wspólnego z braterstwem miało urzędowe wymordowanie setek „braci”, kadetów i socjal-rewolucjonistów? Przecież bolszewizm stworzył system rządów autorytatywnych w najpełniejszym znaczeniu tego określenia; rząd bolszewicki w kraju nie liczył się z nikim i niczym. Najlżejsza opozycja czy oddanie siebie i rodziny wprost w ręce kata – to było to samo. Elita rządząca państwa sowieckiego oparła się jedynie na sile; siła stała się otwarcie jedyną legitymacją prawną i moralną bolszewickiej władzy.

Zupełnie odmienny typ rządów autorytatywnych pojawił się w roku 1922 we Włoszech, jako rządy faszyzmu. Faszyzm objął rządy w wyraźnym przeciwstawieniu do roboty wolnomularskiej, socjalistycznej i komunistycznej, natomiast całą siłą oparł się na narodowych uczuciach mas. Zerwał również w sposób stanowczy z tradycjami walki z Watykanem, zawierając zanany konkordat, dzięki czemu doszło do nawiązania stosunków oficjalnych między rządem włoskim a papiestwem.

Obecny rząd włoski z niemal dyktatorską władzą Mussoliniego i ze ściśle hierarchicznym ustrojem narodu włoskiego, uosobionego w partii faszystowskiej, należy niewątpliwie do typu rządów autorytatywnych. Od „oświeconego absolutyzmu” odróżnia go od razu zewnętrznie fakt, że tu nie panuje monarcha, lecz ktoś inny, przy zachowaniu całej dekoracji monarchicznej. Następnie rządy faszystowskie nie są wcale nastawione niechętnie wobec „ludu”, czyli narodu, lecz najsilniej właśnie o naród usiłują się oprzeć. W końcu nie są to rządy przemocy, przeświadczone o tym, że ona stanowi jedyny ich tytuł do sprawowania władzy, lecz rząd Mussoliniego widzi tytuł moralny swej władzy w tym, że uważa się za prawdziwego przedstawiciela narodu włoskiego, jako całości.

Również i rząd narodowych socjalistów w Niemczech stał się wyrazem dążeń narodowych w tym kraju; musimy go także zaliczyć do typu rządów autorytatywnych, bo wprowadził dyktaturę Hitlera i hierarchiczną strukturę narodu. Hitleryzm ma mistyczne pojęcie o swej misji dziejowej, jako rasowego odnowiciela narodu niemieckiego. Tę misję, nie zaś przemoc czy siłę, uważa on za tytuł moralny swych rządów. Nawiązując do pogańskiej, starogermańskiej tradycji, stwarza on w Niemczech coś w rodzaju powrotu do wierzeń przed wiekami przebrzmiałych, przedchrześcijańskich, aby władzy dyktatorskiej wodza nadać jakieś znamię „łaski bogów”, jakiegoś nadprzyrodzonego pochodzenia. W tym rozumieniu (nigdy zaś w innym) rządy Hitlera zbliżają się do typu rządów średniowiecznych, gdy to monarcha panował „z Bożej łaski”. Podczas gdy faszyzm tkwi całkowicie w przedwojennym nacjonalizmie o podkładzie racjonalistycznym, narodowy socjalizm przy zastosowaniu całego aparatu niemieckiej naukowości i pseudonaukowości napoił się mistycyzmem dziejowym, do którego naród niemiecki od dawna ma skłonność. Wiara w rasowe posłannictwo narodu niemieckiego nie ma z racjonalizmem nic wspólnego.

Rządy autorytatywne mogą mieć różną treść i rozmaite tytuły moralne; mogą być także tej treści i tytułu pozbawione. Wtedy stają się czczą formą zorganizowanego przymusu. Cokolwiek by można powiedzieć, to w każdym razie nie autorytatywność rządów jest istotą przemian dokonywujących się w oczach naszych we Włoszech, w Niemczech i w innych krajach Europy, a także i u nas. Między rządem hitlerowskim a rządami liberalno-demokratycznej republiki francuskiej z okresu 1918 r. istnieje większe podobieństwo niż między rządem faszyzmu a rządem autorytatywnym Rosji sowieckiej. Nie forma bowiem rozstrzyga o pokrewieństwie systemu rządów, lecz treść, dla której ona jest szatą zewnętrzną.

Forma, w jakiej następuje uzgodnienie celów rządzenia między rządzącymi a rządzonymi, jest rzeczą drugorzędną. O losach państwa decyduje nie forma tego uzgodnienia, lecz sam fakt, że to uzgodnienie istnieje w całej pełni. Jeżeli ono istnieje, wtedy rządy bez względu na swą formę opierają się na autorytecie władzy, są rządami autorytatywnymi z samej swej istoty. W braku takiego uzgodnienia zewnętrzne objawy energii rządu stworzą dlań tylko autorytet pozorny, będący przejawem mechanicznej siły. Zawsze cechować go będzie wewnętrzna słabość, ta sama słabość, którą – wbrew pozorom – odznaczały się rządy „oświeconego absolutyzmu”; absolutyzm rządzących zawalił się przecież ni stąd, ni zowąd za podmuchem rewolucji „wolnościowych”. Rządy autorytatywne, których cele nie są dla rządzonych jawne i uzgodnione z ich prawdziwym poczuciem – to „kolosy na glinianych nogach”. Czyż istniał kiedykolwiek rząd bardziej autorytatywny z pozoru, jak niedawno powalony rząd carskiej Rosji?

Prawdziwy, wewnętrzny stosunek rządzących do rządzonych – fundament moralny pod każdy ustrój państwowy; on, a nie co innego, daje formie ustrojowej najistotniejszą treść. Patrzeć się na ustrój ze strony formalnej – to nie „twórczość państwowa”, lecz martwy doktryneryzm lub układanie jakiejś mniej lub bardziej pomysłowej szarady.

Ustrój władzy w wiekach średnich zbliżał się do naszego ideału. W tytuł moralny władzy wierzyli rządzący i rządzeni. Stabilizacja ustroju trwała póty, póki reformacja, racjonalizm, a w końcu „oświecenie” nie zabrało tej wiary rządzącym. Wtedy już żadna siła nie mogła podtrzymać jej wśród rządzonych.

Ostateczny cios nie tylko tytułowi moralnemu władzy, ale już nawet poszukiwaniu go zadała etyka publiczna wolnomularstwa. Masoneria – jak wiadomo – rozprzestrzeniła się w XVIII, XIX i XX w. wśród rządzących i zdobyła sobie rozstrzygający wpływ na rządy. Do niej należały zarówno rządy „oświeconego absolutyzmu”, jak i późniejsze rządy „demokratyczne”. Organizacja wolnomularska polega na coraz to wyższym wtajemniczeniu swych członków; tajemnicą istotną jest sam cel organizacji i każde dalsze wtajemniczenie bardziej go odsłania. Stąd olbrzymie różnice między wtajemniczonymi. Ale jakaż niezgłębiona przepaść w mniemaniu „braci” oddziela ich wszystkich od ogółu tych, którzy w ogóle nie dostąpili wtajemniczenia, od „profanów”? Jeżeli wolnomularstwo gdziekolwiek opanowało rządy, jakaż nić mogła łączyć rządzących i rządzonych? W dodatku wolnomularstwo uznawało zawsze interes własnej, tajnej organizacji za cel najwyższy, służenie mu za jedyny przekaz etyczny. Tak więc, oddzielone przepaścią wtajemniczenia od rządzonych i dla dobra własnej organizacji sprawujące rządy, nie mogło dbać o żaden prawy tytuł swej władzy; dla utrwalenia jej fałszowano go świadomie. Tu mamy znowu wyjaśnienie, dlaczego w XVIII i XIX w. rozlano w chrześcijańskiej Europie taką powódź doktryn. Jedynie zabicie w mózgi aryjskie „naukowych” kołków mogło sfałszować „Nieznanym Przełożonym” tajnych związków tytuł moralny ich władzy i zapewnić jej stabilizację bez względu na ustrojowe zmiany. Rządy wolnomularstwa wykołysały w ten sposób cynizm polityczny wśród rządzących. Zasady masońskie: „interes organizacji najwyższym prawem” (jakby „salus Templi suprema lex) i w tej służbie tajemniczej druga „cel uświęca środki”, w rezultacie więc pojęcie rządów jako służby na rzecz „wielkiego sekretu” stwarzało konieczność bezustannego okłamywania rządzonych, którzy o tych celach nic wiedzieć nie mogli. W atmosferze stałego kłamstwa zanikały łatwo wszelkie skrupuły; powodzenie, z jakim uprawiano trwałe oszukiwanie rządzonych, wzmogło naturalną pogardę, cechującą i tak zwykły stosunek wtajemniczonych „braci” do „profanów”. Udane oćmienie „obywateli”, czy „poddanych”, dawało mężowi stanu czy politykowi tytuł do laurów. Obłuda i cynizm przenikają na wskroś rządy „oświeconego absolutyzmu”, jak i rządy „demokratyczne” czy socjalistyczno-bolszewickie. Zgnębiono nawet poczucie nieuczciwości takich rządów wśród rządzonych, zduszono nadzieję, by inne rządy mogły nadejść kiedykolwiek, by w ogóle były możliwe. Zakrólowała powszechnie zasada, że w rządzeniu i w ogóle w polityce nie obowiązuje żadna etyka, żadna uczciwość. Jakież to odległe od wiary w „łaskę Bożą” wieków średnich! Co najmniej tak odległe, jak wojny o źródła naftowe od krzyżowych wypraw!

Dzisiaj powrót do przeszłości, w szczególności zaś nawrót do średniowiecznych ustrojów monarchistycznych niemożliwy jest przede wszystkim dlatego, że nikt nie potrafi wskrzesić zamarłych tytułów moralnych władzy. Dziś ani rządzący, ani rządzeni nie uwierzą, by współcześnie powołany na tron monarcha miał panować naprawdę z Bożej łaski. Zbyt przyziemnie myślą dziś rządzeni, zbyt ziemskie rzeczy dzieją się na pół publicznie na monarszych dworach. Powoływanie prezydenta o tytule królewskim nie ma już nic wspólnego z instytucją średniowiecznej monarchii, której istotną cechą jest dziedziczność tronu. Tą drogą nie da się dziś stworzyć tytułu moralnego władzy w nowoczesnym państwie.

Czyż więc nie może być dzisiaj władzy opartej na tytule moralnym? Czyżby destrukcja zaszła już tak daleko?

Tytuł moralny władzy musi wyrastać ze służby jakiemuś wyższemu celowi, któremu składają ofiary tak rządzący, jak i rządzeni. Czyż istnieje taki wyższy cel, na rzecz którego każdy Polak gotów byłby do ofiary? Czy wszystko pochłonął już beznadziejnie płaski materializm?

Przypomnijmy sobie czasy bardzo niedawne. Rok 1919 i 1920 oraz 1924. W imię czego składali Polacy dobrowolnie i hojnie daninę krwi, a potem daniny materialne na utworzenie Banku Polskiego? Czy wątpił kto wtedy w istnienie narodu polskiego, czy pragnienie oddania usług narodowi nie było dla Polaka dostatecznym uzasadnieniem ofiary mienia, krwi, a nawet życia? Służba narodowi była w powszechnym wierzeniu wyższym celem, rząd, narodowi służący, opierał się na tytule moralnym, w który wierzyli wszyscy, tak rządzący, jak i rządzeni. Cokolwiek potępiającego powiemy o rządach aż do 1926 r., to musimy przyznać, że koalicyjny rząd obrony narodowej w 1920 r. oparty był na mocnym tytule moralnym.«

Ten ostatni akapit jest bardzo wymowny. We wstępie do tej książki, wydanej w 1934 roku, Gluziński pisze:

»Dziś w Polsce panuje beznadziejność. Ludzie, zniechęceni walką z przeciwnościami, pognębieni przez kryzys gospodarczy i znękani dolegliwościami codziennego życia, przestają wierzyć w przyszłość. Rezygnują z walki o lepsze jutro. „Może być gorzej, ale chyba nigdy nie będzie lepiej” – powiadają sobie. Teraźniejszość odebrała im wiarę w Polskę, splamiła błotem ideały, które dotąd zdołali ustrzec przed zbrukaniem i przechować na dnie duszy. Gdzie spojrzeć – bierność. Grzęźniemy w pesymizmie.

Skąd to zniechęcenie? Czy naród, który tak niedawno wydobył był z siebie takie skarby ofiarności, odwagi i wiary, który ma za sobą obronę Lwowa, powstanie śląskie i armię ochotniczą, ma tytuł do bezradnego opuszczania rąk? W ciągu kilkunastu lat dokonała się w nas przemiana wprost przerażająca. Z narodu, pełnego energii zdobywczej i optymizmu, staliśmy się niespodziewanie zrezygnowanym, fatalistycznym i biernym ludem Wschodu.

Tego upadku duchowego, jaki przeżywamy, nie da się wyjaśnić jakimś zbiegiem zdarzeń zewnętrznych, ani jakimś mechanicznym działaniem obcych, wrogich sił. Zło musi tkwić w nas samych. Jeżeli nie dostrzegamy go dziś z należytą wyrazistością, jeżeli nie widzimy jasno wyjścia – to gdzieś musi być jakaś zasłona, która zakrywa nam oczy. Póki jej nie zedrzemy, będziemy błądzić bezradnie.

Książka moja chce wskazać na to, że uzdrowienia stosunków u nas nie można dokonać mechanicznie, przez jakiś luźny akt wyzwolenia. Musimy zmienić radykalnie istotne podstawy naszego życia politycznego, gospodarczego, kulturalnego, przebudować nasze mieszkanie tak, aby przestało być polskie tylko z nazwy.«

Gluziński nie pisze tego wprost, ale jest to, w moim odczuciu, nawiązanie do zamachu majowego w 1926 roku. Po nim Polska była już zupełnie innym krajem. Wspomina on o daninach materialnych na utworzenie Banku Polskiego. A cóż to znowu za herezja! – Bank Polski. Bank może być tylko żydowski. O tym w jakich bólach on powstawał pisała Maria Dąbrowska w swojej książce „Rozdroże”:

»Bo – nie mówiąc o innych rzeczach – co do środków, jakich państwo chciało się od tak szafujących pięknymi frazesami sfer posiadających spodziewać, to świadectwo ich szczodrości obywatelskiej wystawia choćby Stanisław Karpiński, postać bardzo czcigodna, szlachcic, ziemianin, twórca i pierwszy prezes Banku Polskiego. W swoim Pamiętniku dziesięciolecia pisze on w r. 1924 z powodu otwarcia zapisów na akcje tego banku: „Dotychczas zapisuje się na akcje tylko inteligencja miejska: urzędnicy, nauczyciele, księża, prawnicy, lekarze, kasy przezorności, miasta i gminy… Większych przemysłowców, kupców i ziemian, wciąż brakuje”. Zaś stwierdzając pod koniec zapisów, że akcje zostały jednak pokryte, powiada: „Zwycięstwo kompletne. Cały kapitał akcyjny 100 milionów złotych zebrany. Bez udziału zagranicy i magnatów”. Zaufanie i wydatniejsze finansowe poparcie okazały warstwy posiadające dopiero rządom pomajowym. Jak się to stało, zobaczymy później. Ale i wtedy i przedtem te właśnie warstwy największych świadczeń od państwa zawsze dla siebie żądały. I niemałe też w różnych postaciach kosztem warstw innych dostawały.«

No właśnie! – „Kosztem warstw innych dostawały”. Piłsudski jest przeciwieństwem Łukaszenki. Wyjątkowa kanalia, która gardziła narodem polskim, w odróżnieniu od Łukaszenki, który swoim narodem nie gardzi, wprost przeciwnie! – dba o niego.

Stan, w którym rządzący i rządzeni działają w jakimś wyższym celu trwał w Polsce tylko kilka lat. Zamach majowy w 1926 roku wywrócił Polskę do góry nogami. Nić łącząca naród z władzą została zerwana. Dokładnie to samo chcą zrobić na Białorusi ci, którzy mieszają się w jej sprawy wewnętrzne i sieją niepokój.

2 thoughts on “Dyktator

  1. “wybory wyborami a wygrać musi nasz.” –

    p. Michalkiewicz poczynił spostrzeżenie, że w demokracji, w temacie wybory najważniejszą sprawą jest przygotowanie pod wyborczy lud alternatywy – tak, aby bez względu na to kto wygra wybory wygrali nasi. “Dyktator” Łukaszenka chyba nie ma potrzeby przygotowywać takiej mistyfikacji.

    Chyba na 100% wypełnia to kryterium kreowania talmudycznej rzeczywistości ( ze względu na bagaż jaki ze sobą niesie, podoba mi się to określenie ).

    Like

    • Scena z komedii “Sami swoi” jest, w moim odczuciu, jedną z najlepszych w historii polskiego filmu. Pawlak, wybierając się do sądu, już w drzwiach zostaje zatrzymany przez matkę, która, wyciągając zza pazuchy granat i wręczając go mu, mówi z kresowym akcentem: sądy sądami a sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

      Like

Leave a comment