Rzeź galicyjska

W XIX wieku stosunki pomiędzy szlachtą a poddanymi ulegały narastającemu napięciu (co szczególnie uwidoczniło się w Galicji) z powodu bezwzględnego egzekwowania powinności feudalnych, przede wszystkim pańszczyzny. Pomimo że obowiązujące prawo nie zezwalało już szlachcie na bicie chłopa, a jedynie na jego uwięzienie, szlachta nie zwracała na to uwagi i często chłosta kończyła się nawet śmiercią poddanego, a skutki kary zależały jedynie od siły i sadyzmu bijącego (np. ekonoma). Podobnego traktowania ze strony szlachty doznał także Jakub Szela. Po uwięzieniu w kajdanach w końcu grudnia został zaprowadzony na nabożeństwo do kościoła. Stanie na mrozie przed świątynią zakończyło się groźnymi odmrożeniami. Chłopi zmuszani byli do odrabiania pańszczyzny na gruntach dominikalnych, sięgającej 3 dni w tygodniu. Ponadto podlegali pod jurysdykcję pańską w większości spraw, a jedynie w najcięższych mogli odwoływać się do sądów państwowych.

W świecie wyobrażeń galicyjskiego chłopstwa szczególne miejsce zajmował cesarz, jednoznacznie identyfikowany jako opiekun i rzecznik praw ludu. Pamięć o cesarzowej Marii Teresie i jej synu Józefie II była żywa na długo po ich panowaniu.

Austriacy, chcąc doprowadzić do rozdźwięku w polskim społeczeństwie i tym samym zapobiec wybuchowi ewentualnego powstania, wykorzystali niezadowolenie chłopów i – rozpuszczając plotkę o tym, że szlachta planuje przeciwko chłopom akcję zbrojną, której celem ma być ich wybicie – pchnęli ich do mordów i plądrowania szlacheckich dworów. Za głównego inspiratora uważany jest starosta tarnowski Joseph Breinl von Wallerstern.

Gdy powstanie krakowskie zostało stłumione i chłopi przestali być potrzebni Austriakom, wojsko przywróciło spokój. Jakub Szela został internowany, a następnie przesiedlony na Bukowinę. Bardzo szybko w Galicji zapanował spokój, jednak długo jeszcze pamiętano o rzezi galicyjskiej, która swoim zasięgiem objęła przede wszystkim Tarnowskie, Sanockie, Nowosądeckie i część Jasielskiego.

To tyle Wikipedia. Pisze ona o prowokacji ze strony Austriaków, ale nic o żydowskiej agitacji przeciwko szlachcie, która zaczęła się parę lat wcześniej. Jej motywem przewodnim było to, że rząd zniósł pańszczyznę i wydał nawet w tej sprawie dekret, tylko szlachta go ukrywała. Wydaje się jednak, że problem był bardziej skomplikowany, a działania Austriaków i Żydów były tą iskrą na beczce prochu.

Nie jest tak łatwo zmobilizować większą grupę ludzi do zgodnego i zdecydowanego działania. Musi być jakiś silny bodziec, motywacja oraz przyzwolenie władz, co miało miejsce w przypadku tej rzezi. Gdyby nie było zgody Austriaków, nie doszłoby do niej. Postępowanie chłopów było wyjątkowo okrutne. Właścicielom dworów obcinano głowy, za które Austriacy wypłacali pieniądze. A w „Weselu” Wyspiańskiego: Myśmy wszystko zapomnieli… Mego dziadka piłą rżnęli. To okrucieństwo chłopów porównuje się do okrucieństwa rzezi wołyńskiej. Było ono w wielu wypadkach podobne. Jednak jest podstawowa różnica. W trakcie rzezi wołyńskiej ginęli niewinni ludzie – chłopi. W przypadku rzezi galicyjskiej chłopi mordowali swoich oprawców.

To nie jest tak, że takie zdarzenie da się prosto wytłumaczyć. Ja zawsze uważam, że jeżeli chce się zrozumieć istotę problemu, to trzeba zacząć od początku i przeanalizować relacje chłopsko-pańskie w szerszym przedziale czasu. Jest taka doskonała praca Marii Dąbrowskiej Rozdroże. Jest to studium na temat zagadnień wiejskich. Zostało ono opublikowane w 1937 roku i spotkało się z gwałtowną reakcją środowisk ziemiańskich. Dąbrowska była atakowana, często w bardzo niewybredny sposób, co w sumie nie dziwi. Dziwi natomiast co innego. W PRL-u studium to wydano po raz pierwszy w 1987 roku. W posłowiu Franciszek Jakubczak pisze tak:

„Od napisania przez Marię Dąbrowską i opublikowania w 1937 roku Rozdroża, noszącego naukowy tytuł Studium na temat zagadnień wiejskich, upłynęło już nieomal pół wieku. Nieprzeciętna musi być wartość studium Dąbrowskiej, jeśli w ciągu czterdziestolecia Polski Ludowej wznowienia tej głośnej i bliskiej ruchowi ludowemu książki domagano się przy każdej okazji gruntowniejszego podejmowania spraw tradycji ruchu ludowego, historii chłopów i kultury wsi polskiej.”

Ciekawe, że w Polsce Ludowej najważniejsza praca na temat tego ludu nie mogła być wydana. Wiele bardzo wartościowych książek wydawano w latach 80-tych, przeważnie w drugiej połowie, gdy PRL chylił się ku upadkowi.

Wybrałem te fragmenty, które najlepiej tłumaczą, tak mi się przynajmniej wydaje, dlaczego doszło do tej rzezi. Trzeba było wrócić do czasów piastowskich, w których chłopom powodziło się znacznie lepiej. Ich sytuacja pogarsza się od XV wieku i później jest już tylko gorzej. Dąbrowska pisze tak:

»Historyczne usprawiedliwienie pańszczyzny i zależności włościan wywodzi się zawsze od tego pierwotnego podziału pracy: szlachcic-rycerz bronił ojczyzny, więc i chłopa – chłop w zamian winien go był utrzymywać. Lecz najstarsze dokumenty średniowiecza mówią, że kmiecie z dawien dawna byli obowiązani do obrony kraju. Nigdy, zdaje się, że nie ulegało wątpliwości, że byli obowiązani bronić go w razie najazdu, co się w pierwszych wiekach istnienia Polski nierzadko przecie zdarzało. Stanisław Smolka jednak ujawnia w swoim dziele Mieszko Stary i jego wiek znacznie donioślejszy i bardziej wszechstronny udział kmieci w obronie kraju. Powiada on, że nie tylko w razie najazdu nieprzyjaciela cała ludność chłopska stawała pod broń, ale że i na większych wyprawach „nie pogardzano tłumami gorzej uzbrojonych tarczowników z chłopstwa”. Nadto, „gdy przyszło do wielkiej wojny”, tworzono z chłopów nawet pułki konnic, i takie oddziały miał mieć z sobą Bolesław Krzywousty na wyprawie węgierskiej.

Kazimierz Odnowiciel był ocalony w boju przez chłopa, którego uczynił władyką, i w ogóle „nieustanny przybytek z klasy chudopacholskich dziedziców (nazwa „dziedzice” pierwotnie dotyczyła kmieci) odświeżał w rycerstwie siłę rodzimego pierwiastka”. Natomiast według tego samego źródła „góra wojskowa liczyła wielu obcych rycerzy”.

Korzon w swych Dziejach wojen i wojskowości w Polsce również mówi o udziale chłopów średniowiecznych w służbie wojennej. Obszernie zaś podaje organizację pospolitego ruszenia za Kazimierza Wielkiego, który „zobowiązał prawem, statutem i gospodarczymi zarządzeniami całą ludność rolną do służby wojskowej”. Zatem pierwsze oficjalne pospolite ruszenie było nie wyłącznie szlacheckie, lecz ogólnie narodowe, czyli w ogromnej zapewne części chłopskie.

Dopiero wiek XV, więc czas, gdy gruntowała się pomału gospodarka folwarczna i pańszczyźniana, wyłączająca chłopów spod prawa państwowego, nadała pospolitemu ruszeniu charakter wybitnie szlachecki. Stopniowo zanikała wówczas idea powszechnej służby wojennej chłopów, a statuty przewidują już tylko udział kmieci w obronie miejscowej w razie najazdu.

Szlacheckie pospolite ruszenie okazało się wprędce i dość zawodne i niewystarczające jako środek obrony, a zwłaszcza jako środek umocnienia potęgi państwa. O przywróceniu jednak na większą skalę służby wojskowej chłopów i mowy być nie mogło, stanowili oni bowiem już wtedy prywatną własność i źródło największego dochodu szlachty, która dla żadnych celów nie dała ich brać ze wsi. Toteż już pierwsi Jagiellonowie posługiwali się wojskiem zaciężnym, rzecz prosta, cudzoziemskim.

Jagiellonowie starali się zresztą przez cały czas utrzymywać resztki tradycji pospolitego ruszenia chłopskiego przynajmniej na Litwie, gdzie ich władza była bardziej realna. Niezależnie od tego, w całej Rzeczypospolitej zaczęli niebawem z chłopów tworzyć znaną i zasłużoną w bojach piechotę łanową czyli wybraniecką, wyciąganą oczywiście tylko z królewszczyzn i to nie bez oporu starostów. Ta właśnie chłopska piechota stanowiła pierwszy zawiązek armii stałej, opartej na poborze. Historia nie przekazała nam wiadomości, by ta chłopska piechota uciekła z pola bitwy, lub zawiązywała rokosze, co się szlachcie nierzadko zdarzało. Powszechnie znany też jest fakt, że w ostatnich wiekach Rzeczypospolitej chłopi, zwłaszcza tam, gdzie zachowały się przypadkowo resztki swobody, występowali samorzutnie, i często z lepszym niż szlachta rezultatem, w obronie kraju. Dość przypomnieć rolę Kurpiów i górali w partyzantce przeciw Szwedom, którym szlacheckie pospolite ruszenie Polskę wydało na łup, a których najazdowi chłopi pierwsi stawili czoło. Mimo to sejm szlachecki oprał się spełnieniu ślubów Jana Kazimierza. Daninę krwi uznał za jeszcze jedną daninę, należną panom obok pieniędzy, płodów rolnych i pracy. Toteż jeśli chłopscy bohaterowie wojenni Polski szlacheckiej – wywlekani dziś czasem z niepamięci głównie dla zagrzania chłopów do coraz większych obowiązków – są tak zapomniani i zdają się być nieliczni, to są oni za to bohaterami najbardziej niepodejrzanymi, gdyż – mimo woli może – lecz najzupełniej bezinteresowni. Za swoją krew i życie nie mogli się – przynajmniej jako zbiorowość – niczego spodziewać i, choć to straszno powiedzieć, nic nie uzyskali, prócz wzmagającego się ucisku.

Służba wojenna szlachty była niby to bezpłatna. W rzeczywistości kosztowała bardzo drogo. To właśnie, między innymi, skłaniało królów naszych do przechodzenia na wojska zaciężne.

Rzecz dziś już zbadana i wiadoma, że o każde uchwalenie koniecznej wojny ziemiaństwo targowało się do upadłego, nie chcąc nic dać, nie to żeby za darmo, lecz nawet za cenę przyzwoicie umiarkowaną. To zaś, co uzyskiwało, nazywam za Słowackim ceną „krwi nie wylanej”, boć korzystano z owych zysków bez względu na rany i zasługi, korzystali z nich i ci, co wcale nawet sami na wojnę nie poszli.

Mniejsza jednak o cenę, płaconą bezpośrednio w dobrach ziemskich i starostwach lub udziałem w takich czy innych dochodach. Bardziej doniosłą w swych zgubnych skutkach ogólnopaństwowych była cena, płacona przywilejami. W łagodnym gloryfikującym ujęciu nazywało się to zdobywaniem przywilejów, mających być podstawą demokratycznego ustroju, rękojmią, zabezpieczającą przed samowładztwem. W gruncie rzeczy szlachta uzyskiwała w takich okolicznościach prawo do nieograniczonego ucisku chłopów. Wydzierała państwu i królowi nie tyle władzę nad sobą, ile władzę nad chłopem, a więc nad „istotnym narodem”, którą też w końcu sobie bez zastrzeżeń przywłaszczyła. Ignacy Baranowski, badacz bezstronny i szlachtę raczej usprawiedliwiający stwierdza w swej książce Wieś i folwark, że kiedy Zygmunt Stary odwołał się do szlachty o podatek na wojnę pruską (nawet więc krwi nie żądał), ona „według zwyczaju wyzyskała położenie i w zamian za pobór” wyjednała trzy uchwały statutu toruńskiego (1520), dotyczące pańszczyzny. Konstytucja tego statutu o robociznach „była pierwszym ustawowym określeniem stosunku pańszczyźnianego w prawodawstwie polskim”. Oznaczając wymiar pańszczyzny na jeden dzień w tygodniu zdawała się być, formalnie przynajmniej, hamulcem powściągającym jej dowolne zwiększenie. Ale to tylko pozór. Choć trudno temu dać wiarę, niemniej statut toruński zawierał punkt mówiący, że „ustawa ta nie ma być wprowadzana tam, gdzie chłopi odrabiają więcej niż jeden dzień swym panom”. A ponieważ owymi czasy w dobrach szlacheckich włościanie odrabiali już wszędzie więcej niż jeden dzień w tygodniu, chodziło więc tylko o wprowadzenie bodaj minimum pańszczyzny w dobrach królewskich, gdzie jeszcze chłopi nie wszędzie ją odrabiali i dokąd uciekali, szukając lepszej doli, z majątków prywatnych. Z tym uciekaniem szlachta zaczynała już wtedy walczyć i dla uchronienia się przed nim potrzebowała „powszechnej ustawy o pańszczyźnie”, aby nie było w Polsce kąta ni miejsca, dokąd by chłop miał po co uciekać. W tym celu zaczynała też tworzyć „wskroś nowoczesną organizację ziemian-kapitalistów” – stwierdza to nie żaden „klasowy przewrotowiec”, ale tenże Ignacy Baranowski.

A od XVI aż prawie do końca XVIII wieku wewnętrzne dzieje Polski są w znacznym stopniu historią wzrastania pańszczyzny i niewoli chłopów. Zacząwszy w wieku XV, a rozszerzywszy w XVI gospodarkę folwarczną, szlachta uznała z całym naiwnym cynizmem pracę chłopów „za największą intratę w Polsce” tę intratę wyciągnęła bez najmniejszych skrupułów, z całkowitą pogodą ducha i w pełni zadowolenia z siebie.

Stawszy się pomału wielkim przedsiębiorcą i kupcem zbożowym, ziemiaństwo swoją szlachecką daninę krwi dawało coraz niechętniej, bo tyle uzyskawszy wolało się oddawać spokojnemu dosytowi.

Chłopi zostali w ciągu tego czasu absolutnie wyjęci spod prawa publicznego i poddani bez zastrzeżeń patrymonialnemu sądowi szlachty. Spór chłopa z panem rozsądzał wyłącznie tenże jego własny pan, więc strona zainteresowana i w stosunku do chłopa wszechwładna. Za szkodę wyrządzoną chłopu sąsiada szlachcic płacił karę właścicielowi podsądnego, tak jak za szkodę wyrządzoną na cudzym inwentarzu. A działo się to w kraju, chlubiącym się swymi trybunałami obywatelskimi i swoim „Nikogo bez sądu nie uwięzimy”… Dobra i majątki szlacheckie czy wielkopańskie stały się państewkami absolutnymi, w których pan rządził bezapelacyjnie narodzinami, życiem, śmiercią, każdym dniem i każdą nocą gromady niewolników, nie w takim jak starożytne, lecz w niemniej ciężkim znaczeniu.

Swej nieograniczonej władzy nad chłopem szlachta używała przez cztery blisko wieki wyłącznie w dwu kierunkach: zwiększenia pańszczyzny i przytwierdzenia chłopów do ziemi.. Od XVI do XVIII stulecia szlachta, coraz bardziej obojętna na sprawy publiczne, uchwaliła jedną za drugą około 60 konstytucji o zbiegłych kmieciach, ku temu głównie służył w tym czasie jej tyle sławiony parlamentaryzm. Według Baranowskiego nadmierna ilość i ciągłe ponawianie tych ustaw świadczy o ich bezskuteczności. Bardzo możliwe, ale świadczy i o tym, jak potwornie źle było chłopom, skoro nie spodziewając się nigdzie obrony ani prawa, zbiegali jednak, prawdziwie w czarną noc ponad światem. Świętochowski w swojej Historii chłopów polskich przytacza treść aż 38 postanowień o zbiegłych chłopach, jakie zapadły w ciągu jednego XVII wieku. I trudno mu się dziwić, kiedy dodaje: „Nie potrzeba wymowniejszego dowodu, jak dalece szlachta nie mogła dostrzec w chłopach pierwiastków ludzkich, zasługujących na coś więcej ze strony ustawodawstwa, niźli listy gończe”.

Twórcy Konstytucji 3 maja, choć tak zdeterminowani, że rzecz swoją postanowili przeprowadzić na drodze zamachu stanu, tym nawet rewolucyjnym sposobem nie poważyli się forsować czegoś, co musiałoby wywołać żywiołowy sprzeciw szlachty, grożący wojną domową. Dla spraw skarbu i wojska, czy wzmocnienia władzy wykonawczej można było liczyć, że się wzbudzi bodaj na krótko zapał w odpowiednio zażytym, nóż najazdu mającym na gardle, a bądź co bądź na swój sposób łatwym do do patriotycznego roztkliwienia pospólstwie szlacheckim. Dla sprawy chłopskiej – nigdy. Wchodziła tu w grę rzecz zbyt silna – materialny interes „klasowy”, którego wymyślenie przypisuje się dopiero socjalistom.

To liczenie się państwa z egoizmem szlachty, jak każdy zdrożny kompromis, i tak nie pomogło. Wojna domowa, której chciano uniknąć przez połowiczność reform, nie dała na siebie czekać. Targowica, występująca – paradoks częsty w takich wypadkach – pod hasłem obrony wolności i demokracji, nieugruntowane dzieło 3 maja przy hańbiącej obcej pomocy obaliła. Zaś w sprawie chłopskiej nakazywała dziedzicom wszelkie obudzone przez sejm czteroletni nadzieje włościan niweczyć i buntujących się przeciw jakimkolwiek „dawniejszym powinnościom” przykładnie karać. I choć tego właśnie grzechu nikt jej ani pamięta, ani wypomina, w nim – osobliwie trwałe, do dziś pokutujące – okazało się jej „za grobem zwycięstwo”.

W latach 1772-75 nie protestowano przeciw rozbiorom ojczyzny, ale Świętochowski (Historia chłopów polskich) podaje tekst memoriału, złożonego wtedy gubernatorowi lwowskiemu przez szlachtę zaboru austriackiego, protestującą „przeciw opodatkowaniu szlachty, która krwią przelaną za ojczyznę, okupiła sobie uwolnienie od tego ciężaru, a chłopami opiekowała się życzliwie”. Według tego samego źródła szlachta w adresie hołdowniczym do Marii Teresy proponowała zachowanie pańszczyzny. Kiedy nastał Józef II, szlachta, przerażona jego programem reform rolnych, wysilała cały swój dowcip i całą troskę publiczną na przesyłanie rządowi memoriałów, dowodzących, „że reforma rolna w Galicji prawnie przeprowadzić się nie da, a przeprowadzona gwałtem wywoła powszechną ruinę gospodarczą”. Zaznaczmy przy tym, chociaż to ciężko boli, że włościańskie patenty Józefa II zaczęły wychodzić przed Sejmem Czteroletnim i że szły dalej niż Konstytucja 3 maja. Więc szlachta okrojonej Rzplitej miała już ostrzeżenie i przykład, co można było i co należało zrobić. Ponurej tej przestrogi nikt nie wziął pod uwagę. Szlachta zaboru austriackiego zamiast słać do Warszawy najgorętsze wezwania, by sejm i rząd w uobywatelnieniu ludu nie dały się ubiec najeźdźcy, bawiła rząd wiedeński narzekaniem na swoje ciężkie położenie, przekonywaniem, że ochrony i pomocy potrzebuje nade wszystko ziemiaństwo i duchowieństwo, a nie chłopi.

Zaślepienie szlachty zwyciężyło. Rząd austriacki zaczął ustępować. Zresztą po śmierci Józefa II kurs reform się skończył, przyszła znana i nikczemna polityka zdeprawowanej biurokracji. Zemsta dziejów rzuciła swoje memento w koszmarnej postaci rzezi galicyjskiej. Po tym dantejskim doświadczeniu nastąpiło krótkie, lecz świetne ocknienie, po raz pierwszy jak gdyby masowe. Kiedy w roku 1848 wybuchają próby powstania, to i Komitet Narodowy w Krakowie i Rada Narodowa we Lwowie wysyłają do władz memoriały, żądające zniesienia pańszczyzny i nie żadnego oczynszowania, lecz uwłaszczenia chłopów. Te memoriały są opatrzone tysiącami podpisów, są to aż do r. 1863 – obok postanowień sejmików litewsko-białoruskich z r. 1817 – jedyne ekspiacyjne akty publiczne szlachty polskiej w sprawie chłopów.

Ogień Wiosny Ludów jak silnie w sercach ziemiaństwa wybuchnął, tak samo prędko i zgasł, pogrążając dziedziców zaboru austriackiego w tym głębszą ciemność wstecznej myśli i niestety, wybitnie „klasowego” stosunku do spraw obywatelskich, społecznych i gospodarczych. W samym zresztą przedstawionym tu okresie przebudzenia moralnego nie brakło bynajmniej objawów świadczących, że wstrząs wydobył na jaw tylko drobną, zdrową na duchu garstkę, która chwilowo zasłoniła zdezorientowaną, lecz nie odmienioną do gruntu całość żywiołu szlachetczyzny. Do jakiego stopnia nawet najinteligentniejsi spośród ziemian owego czasu tkwili, jeśli nie w żądzy ucisku, to w mrzonce nawrotu do patriarchalno-pańszczyźnianej sielanki, to można poznać choćby z memoriału Aleksandra Fredry, złożonego nadzwyczajnemu komisarzowi Galicji Stadionowi tuż po rzezi galicyjskiej. „Władza patriarchalna – pisze sławny komediopisarz – dziedzicom przynależy, nikt jej skutecznie nie zastąpi… Zadaniem niższych urzędników być powinno jak najprostszą mową przekonać lud, że pańszczyzna jest nie tylko własnością pana, ale jest zarazem konsekwencją ustanowionego porządku mocą prawa i wolą monarchy, że nie wypełniający w tym względzie swoich obowiązków narusza prawa własności, a nade wszystko wykracza przeciwko rzeczonej najwyższej woli…” Oto jak przedstawiciel elity szlacheckiej rozumiał opiekę prawa państwowego nad chłopem w pięćdziesiąt kilka lat po Konstytucji 3 maja i w przededniu zniesienia pańszczyzny przez rząd austriacki. Jeżeli powoływaliśmy się na wolę obcych monarchów, o ile ona zachowywała pańszczyznę, a narzekaliśmy na obce rządy, gdy uwłaszczały chłopów, to jakie mieliśmy potem prawo mówić o sztucznym wykopaniu przepaści między chatą a dworem? Wprawdzie chciałoby się Fredrę uważać za wyjątek, trudno jednak nie zgodzić się ze Świętochowskim, że skoro tak myślał człowiek utalentowany i obyty ze światem nowych idei (napoleończyk), to inni „zwykli panowie” musieli myśleć znacznie gorzej. To pewne, że pięknej tradycji 48 roku nie zachowali oni nawet w dobrej pamięci.

Co do zaboru pruskiego, to znanym jest fakt, że tamtejszy zaborca, znacznie od innych sprytniejszy i może znacznie pewniejszy trwałości swego panowania, prowadził na swej grabieży politykę nie tak demagogiczną i nie tak bezwzględnie rabunkową. Nie zależało mu tak na podsycaniu przeciwieństw społecznych, gdyż dla niszczenia polskości przewidywał inne, na dalszą metę zakrojone sposoby. Toteż reformę uwłaszczeniową (najwcześniejszą) przeprowadził z silniejszym uwzględnieniem czynników gospodarczych, widząc w tym większe dla siebie korzyści. Odpowiedzią, którą na razie otrzymał, było wydatne wzięcie przez włościan udziału w powstaniu 1848, obok insurekcji kościuszkowskiej jedynym powstaniu częściowo chłopskim. W ostatecznym rezultacie stosunki ułożyły się tam zdrowiej, a staroszlachecka nienawiść do reform rolnych odżyła dopiero… w Polsce niepodległej.

Księstwo Warszawskie i Królestwo Kongresowe były tą ostatnią resztka czasu, kiedy mogliśmy względnie samodzielnie o sprawie chłopskiej decydować, przynajmniej na kawałku ojczyzny. Tymczasem to, co uczyniono za Księstwa, było raczej cofnięciem się wstecz. Zwolnienie chłopów z poddaństwa i nadanie im swobody ruchów przez konstytucję napoleońską zrozumiano jako uświęcenie praktykowanego z dawna prawa do wywłaszczenia chłopów. Jak wiadomo, prawo do gruntów, na których włościanie siedzieli, chociaż nie było formalne, ustaliło się o tyle, że pozwalało mówić, zwłaszcza w niektórych okolicach, o jakimś mniej więcej trwałym i dziedzicznym władaniu. Obecnie ta tradycja została ostatecznie zniweczona. Wł. Grabski w studiach nad tą epoką twierdzi, że „wolnościowa konstytucja Księstwa Warszawskiego przyznała panom to, co stanowiło cel ich wiekowych usiłowań – pełną własność wszystkich gruntów wiejskich”. Gospodarczo-spolecznego procesu, który się odbył na tle zastosowania artykułu: „Niewola się znosi”, nie można przypisywać Napoleonowi. Nie mógł on ani znać naszych stosunków, ani wglądać w ich dalsze kształtowanie się. Księstwo Warszawskie miało bądź co bądź możliwość prowadzenia własnej polityki wewnętrznej, mogło też dopełnić lakoniczny artykuł ustawy przepisami, zabezpieczającymi byt włościan. W rzeczywistości stało się na odwrót. Konstytucję wykorzystano tylko jedynie na dobro folwarków. Że chłopi, obdarzeni tak długo im odmawianą swobodą ruchu, rzucili się masowo do szukania innego losu, to zrozumiałe. Ale że szlachta wyzyskała nowe prawo jedynie dla rugowania włościan i powiększania ich rolą swoich majątków, tego trudno zapisać na jej dobro.

Rugom tym towarzyszyła publicystyka, której głosy cytować byłoby już zbytecznym znęcaniem się nad i tak czyśćcowymi duchami smutnej przeszłości. Dość powiedzieć, że kręciła się ona dokoła uzasadnienia świętego prawa panów do ziemi chłopskiej i nie odbiegała ani o jeden ton od tego, co pisano w końcu wieku XVIII. Znów zarzekano się, że „nigdy”, że „na zawsze”, a wyrazem najpopularniejszych zapewne poglądów była choćby uchwała rady powiatowej w Płocku, głosząca między innymi: „Własności naszej gruntowej dla nikogo i dla żadnych względów nie tylko nie ustępujemy, lecz owszem, przeciw naruszaniu onej protestujemy się”. Pamiętać zaś trzeba, że własność, której „dla żadnych względów” i nigdy postanowiono nie ustąpić, to były – w owym czasie – nie folwarki, lecz grunty od prawieku zasiedlone chłopami.

Zwróćmy się jeszcze ku temu, co działo się w ostatnim pięćdziesięcioleciu niewoli w Galicji. Tam również sprawa narodowościowa zabarwiała swoiście stosunki, ale działo się to niejako na marginesie całokształtu polskiego życia dzielnicy, która jedyna posiadała przez czterdzieści lat autonomię. Ten właśnie fakt pozwala wyraźniej niż w innych zaborach obserwować smutne i charakterystyczne dla stosunku ziemiaństwa do sprawy chłopskiej zjawiska. W Galicji bowiem rozegrała się w całej pełni i jawności walka na nowej pozycji, na którą wycofała się szlachta. Nie mogąc się już bronić ani przed zamianą pańszczyzny na czynsze, ani przed uwłaszczeniem – broniono się zaciekle przed… oświatą ludową.

Żabko-Potopowicz, stwierdzając, że w Galicji „odpowiedzialność za bieg spraw krajowych ponosiło ziemiaństwo”, mówi o jego wielkich zasługach na polu oświaty. W samej rzeczy budżet oświatowy, zwłaszcza w ostatnich czasach przed wojną był wysoki, zrobiono też wiele w dziedzinie zakładania szkół wyższych. Jeśli jednak idzie o szkolnictwo ludowe, to i dzieje galicyjskiej Rady Szkolnej i diariusze sejmu lwowskiego mówią nam zgoła co innego.

Sejm galicyjski był, jak wiadomo, w ciągu całego swego istnienia opanowany przez żywioły konserwatywne, w znacznej części szlacheckie, z przedstawicielami najpierwszych rodów miejscowych na czele. Cytaty mów, jakie ci ludzie wygłaszali w latach sześćdziesiątych i później w sprawie szkolnictwa wiejskiego i oświaty ludowej, świadczą o zupełnie swoistym i wypaczonym pojmowaniu obowiązków obywatelskich. Świętochowski, przytaczając te mowy, stwierdza nadto, że „uchwalono śmiesznie małe sumy na szkolnictwo elementarne, karcono przekroczenia budżetu szkolnego, zniżano kwalifikacje nauczycieli… czyniono wszystko, co mogło utrzymać lud w ciemnocie”. Wśród zwolenników najniższego minimum nauki dla chłopów i jak najmniejszych wydatków na szkoły wiejskie figurują takie nazwiska, jak: hr. W. Dzieduszyckiego, hr. Reya, hr. Wodzickiego, hr. Stadnickiego, D. Abrahamowicza, nawet prof. J. Szujskiego. Kiedy posłowie chłopscy oświadczyli się za dodatkowym podatkiem na szkoły, szlachta zastrzegła się, że ona tego podatku płacić nie będzie, „gdyż ze szkoły ludowej nie użytkuje”. Dano tym wyraz opłakanej prawdzie, że tylko chłop jest zawsze stworzony do płacenia na rzeczy, z których nie użytkuje.

Jeszcze w r. 1880 hr. Rey domagał się „ażeby plany i podręczniki szkolne były odmienne dla miast i wsi”, podobnie i seminaria nauczycielskie. Odmienność pojmowano przy tym nie w sensie uwzględnienia dajmy na to zawodowej oświaty rolniczej na wsi, lecz w sensie ograniczenia programu nauki wiejskiej w porównaniu z miejską (Sprawa ta jest zresztą do dziś widać w Polsce aktualna). Czas nauki starano się skrócić, rozciągając święta i wakacje do ostatecznych granic. Żądano jak najniższego kształcenia nauczycieli wiejskich i zatwierdzania na te stanowiska „żywiołów naiwnych”, bo „jeżeliby miała wejść do szkolnictwa wiejskiego inteligencja, to biada porządkowi społecznemu”. Programy ograniczano do nauki religii, czytania, pisania i rachunków. Poseł Grocholski żądał w ogóle „uwolnienia sejmu od obowiązku utrzymania szkół powszechnych i oddania ich staraniom prywatnym”. Niesłychane te w końcu XIX wieku projekty udaremnił częściowo… rząd austriacki, ku tym większemu wstydowi nie szlachty – bo ta może i dziś by jeszcze swego ówczesnego stanowiska broniła – lecz wszystkich dobrych obywateli za swoją szlachtę. Ziemiaństwo trwało na swym niechlubnym posterunku tak walecznie, że jeszcze w r. 1887 poseł hr. Stadnicki mówił: „Wolimy zakładać skromne ochronki pod kierownictwem sióstr służebniczek, niż mieć u siebie szkoły ludowe pospolite, obawiając się trucizny, którą one w dzieciach wiejskich zaszczepiają… Chcemy, żeby lud był tak wychowywany, jak my to rozumiemy”.«

Rzeź galicyjska nie wzięła się znikąd. Gdyby relacje chłopsko-szlacheckie wyglądały inaczej, Austriacy i Żydzi nie byliby w stanie sprowokować chłopów. To, że doszło do tak drastycznych wydarzeń, oznaczało tylko to, że chłopi byli ludźmi, którzy czuli i cierpieli z racji swego poniżenia. Taka jest ludzka natura: niezgłębiona, tajemnicza, wybuchowa, a nade wszystko nieobliczalna. Szlachta miała wszelkie instrumenty ku temu, by poniżać chłopa: czasem biła go, czasem linczowała, czasem zabijała, ale najczęściej zmuszała go do niewolniczej pracy, wyzyskując wszelkie jego siły witalne. Chłop nie mógł odpowiedzieć tym samym. Nie mógł rozłożyć w czasie swojej zemsty w taki sposób, jak to czyniła szlachta. Gdy więc nadarzyła się okazja, emocje wzięły górę.

I RP była republiką bananową, opartą na eksporcie zboża, tak jak republiki bananowe były i są oparte na eksporcie bananów. Było to państwo o ustroju niewolniczym, w którym 90% społeczeństwa było niewolnikami. Jedna klasa społeczna zawłaszczyła sobie państwo i wykorzystywała je dla własnego zysku. Etos, słowo, którego nie lubię, bo kojarzy mi się z Geremkiem, który nadużywał go: jego „etos Solidarności”, ale które tu najbardziej pasuje, etos szlachecki I RP przetrwał zabory i odrodził się w II RP. Wszak Piłsudski, po zamachu majowym, faworyzował ziemiaństwo. Zdawać by się mogło, że za czasów PRL-u była to obca ideologia, ale skoro Rozdroże, aż do 1987 roku, nie mogło być wydane, to chyba nie taka obca. Nic dziwnego, przecież PRL-em rządzili żydowscy faktorzy. Ci sami, którzy wyręczali szlachtę z przykrych obowiązków zajmowania się finansami i gospodarką. Po 1989 roku etos szlachecki powraca: „ciemny lud to kupi”, „będą zap…..lać za miskę ryżu”.

W mojej ocenie, nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, czym jest obecna Polska, bez odwołania do historii, do I RP. Ta gangrena, która ją toczyła, odradzała się niczym hydra, w II i III RP, a i PRL nie mógł się jej oprzeć.

Leave a comment