W Blogu „Belgia” wspomniałem o najsłynniejszej chyba bitwie morskiej, w której Anglicy w 1588 roku pokonali niezwyciężoną hiszpańską Armadę. Bitwa ta zapoczątkowała angielską dominację na morzach i umożliwiła rozwój brytyjskiego imperium kolonialnego. Jest to więc jedna z najważniejszych dat w dziejach świata. Jej genezę i przebieg opisał Kazimierz Dziewanowski w swojej książce Brzemię białego człowieka; Jak zbudowano Imperium Brytyjskie, wydanej początkowo w dwóch tomach. Pierwszy ukazał się w 1981, drugi w 1989 roku. W 1996 roku książka ta ukazała się w jednym tomie, bogato ilustrowana i w atrakcyjnej szacie graficznej.
Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716) – filozof, wybitny różokrzyżowiec, przedstawił publicznie program podziału wszystkich innych kontynentów pomiędzy państwa europejskie. Uważał ten program za sprawiedliwy, gdyż dzicy nie potrafią się rządzić sami, wymagają więc europejskiej opieki i za pokojowy, bo likwidujący wojny pomiędzy państwami europejskimi, co oczywiście nie było prawdą, bo wojny nadal były prowadzone.
Na twierdzeniu, że dzicy nie potrafią się rządzić, zostało sformułowane przez lorda Frederica Lugarda (1858-1945) powiedzenie o „brzemieniu białego człowieka”: posłannictwem Europejczyka jest oświecenie i ucywilizowanie dzikich. I to jest właśnie to brzemię. Jednak lord Lugard użył tego zwrotu w końcu XIX wieku, powtarzając tak właśnie brzmiący tytuł jednego z wierszy Rudgarda Kiplinga The White Mans Burden.
Kazimierz Dziewanowski (1930-1998) to pisarz, dziennikarz, reportażysta, dyplomata (ambasador w USA w latach 1990-1993), potomek, jak sam podkreślał, Jana Dziewanowskiego, oficera napoleońskiego, szwoleżera spod Somosierry, autor tekstu słynnego przemówienia Lecha Wałęsy w Kongresie USA w listopadzie 1989 roku. Książka ta opisuje dzieje Imperium Brytyjskiego. I właśnie na samym początku powstawania tego imperium miała miejsce wspomniana bitwa. Poniżej fragmenty opisu tej bitwy przez Dziewanowskiego, który korzystał z angielskich źródeł:
»Hakluyt (autorytet naukowy w dziedzinie geografii, żeglugi, handlu zamorskiego i kolonizacji – przyp. W. L.) nazwał flotę murem obronnym wyspy. Jak słuszne były to słowa, okazało się, gdy nad Anglią zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo – jedno z trzech największych niebezpieczeństw, jakie jej zagroziły w czasach nowożytnych, obok nieudanej wyprawy Napoleona i niedoszłej inwazji Hitlera. Mowa o wyprawie Niezwyciężonej Armady.
Przez wiele lat królowa Elżbieta zwlekała i prowadziła ostrożną politykę, nie ryzykując otwartej wojny z Hiszpanią. Siły wydawały się nierówne. Anglia wciąż jeszcze była nader prymitywnym i dzikim krajem, leżącym na peryferiach Europy, wprawdzie takim krajem, w którym rodziły się już nowe siły, myśli i możliwości, ale nie wszyscy jeszcze byli o tym przekonani. Nie brakowało takich, co sądzili, że porywanie się na niezmierzoną potęgę Hiszpanii jest niebezpiecznym wyzywaniem Boga.
W całej Europie Hiszpania miała renomę ogromną. Uważano jej armie lądowe za niezwyciężone. Wiedziano, że król hiszpański dysponuje nieprzebranymi bogactwami dostarczanymi mu z dalekich ziem, na których rządzili jego gubernatorzy. Hiszpańscy żeglarze pojawili się na oceanach wcześniej niż angielscy. Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła. Za Hiszpanią stał również autorytet papiestwa. Dzieje toczyły się w taki sposób, że wydawało się, iż królowie Hiszpanii niezawodnie staną na czele całej katolickiej Europy.
A jednak stopniowo stawało się coraz bardziej oczywiste, że musi dojść do starcia. Oba państwa stały sobie na drodze i jedno z nich musiało ustąpić. Bez walki obejść się nie mogło. Drogi Anglików i Hiszpanów krzyżowały się w wielu miejscach i w różny sposób. Widzieliśmy już, że tak było na wielkich przestrzeniach oceanicznych i u wybrzeży Ameryki Południowej. Krzyżowały się też w Niderlandach. Hiszpania miała tam ambicje, które uznawano w Anglii za bezpośrednią groźbę. Do tego dołączyły się potężne racje ideologiczne, a ściślej: religijne. Hiszpańskie ambicje przywództwa nad katolicką Europą były narażone na szwank przez angielską herezję. Tocząca się wojna w Niderlandach miała, prócz narodowego, podłoże religijne. Wszystko to sprawiało, że – jak to nieraz można było zaobserwować w dziejach – sprzeczność interesów gospodarczych i imperialnych przybrała w oczach obywateli obu konkurencyjnych państw zabarwienie religijne, ideowe, nadziemskie. W rezultacie rozpalała się między nimi coraz większa nienawiść.
Najważniejszą bez wątpienia przyczyną wzajemnej wrogości było to, że rosnąca siła morska protestanckiej wyspy, która ośmieliła się wysyłać swoich żeglarzy tam, gdzie dotąd niepodzielnie panowali Hiszpanie – groziła skruszeniem fundamentów hiszpańskiej potęgi. Najpierw Anglicy starali się przełamać iberyjski monopol handlowy. Później przystąpili do odbierania Hiszpanom ich bogactw. Wreszcie zagrozili łączności między hiszpańskimi posiadłościami w Ameryce Południowej a metropolią.
Doszła do tego bezpośrednia przyczyna ideologiczna: po długim wahaniu i rozterce Elżbieta wydała wyrok śmierci na Marię Stuart, groźną konkurentkę do tronu, nadzieję Madrytu i Rzymu na przywrócenie katolicyzmu w Brytanii. Napisano już o tym dramacie tomy i niejedną sztukę teatralną. Nie będę go więc omawiać, zwłaszcza że od początku przyjąłem założenie, że będziemy się zajmowali ludźmi, którzy zbudowali imperium, a nie problemami angielskiej polityki wewnętrznej. Trzeba jednak podkreślić, ze śmierć Marii Stuart wywarła wpływ na wybuch wojny między Anglią a Hiszpanią.
W roku 1587 lord Walsingham przekonał królową, że sprawa już dojrzała. Nakłonił ją do zawarcia porozumienia z walczącymi z Hiszpanią Holendrami. Wpływ Walsinghama, który dążył do walki, przeważył nad wpływem drugiego doradcy królowej, Roberta Cecila. George M. Trevelyan napisał: „Gdyby Elżbieta zawsze słuchała rad Walsinghama, byłaby pewno zrujnowana. Gdyby ich nigdy nie słuchała, byłaby również zrujnowana. Na ogół umiała wybrać z rad dwóch wielkich ministrów to, co było najlepsze” – George M. Trevelyan, Historia Anglii, Warszawa 1963.
Król Filip hiszpański natychmiast odpowiedział na to wyzwanie. Nakazał sekwestrację statków angielskich, jakie w tym czasie znajdowały się w portach hiszpańskich. Było ich tam sporo, zwłaszcza w rejonie Zatoki Biskajskiej. Angielskie załogi przemienione w niewolników zostały osadzone na galerach, które Filip począł gromadzić, by zaatakować Anglię. Ale to nie było łatwe.
W roku 1585 królowa dała Drake’owi przyzwolenie, aby zaatakował Hiszpanów już nie jako samotny korsarz, lecz jako dowódca poważnej floty, tyle że wciąż jeszcze nie w Europie i bez wypowiedzenia wojny. Sir Francis popłynął do Indii Zachodnich i od razu przystąpił do działań. Najpierw uderzył na San Domingo. Była to silna forteca, potężnie umocniona przeciwko każdemu atakowi ze strony morza. Ale Drake uderzył od tyłu, przeprowadzając swych ludzi przez kamienne zbocze, leżące poza ostrzałem hiszpańskich baterii. Postąpił więc w podobny sposób, jak w wiele wieków później Japończycy, gdy zdobili Singapur. Ale to już inna historia.
Następnie uderzył na Cartagenę. Załoga twierdzy wiedziała o upadku San Domingo, nie można więc było jej zaskoczyć, ale imię Drake’a działało paraliżująco. Gdy Anglicy przypuścili nagły nocny szturm na miasto – Cartagena padła.
Zwycięstwa Drake’a w Indiach Zachodnich wstrząsnęły Hiszpanią. Utraciła dwieście czterdzieści dział, co było w owym czasie trudne do powetowania, co zaś ważniejsze – osłabła jej wiara we własne siły. Król hiszpański musiał teraz poświęcić znaczną część środków, jakimi rozporządzał, dla umocnienia obrony swych zamorskich posiadłości; to zaś osłabiło go w Europie. Ale królowa nadal nie pozwalała swemu admirałowi zachować dla Anglii zdobytych miast. Wciąż nie chciała wojny. Wolała zadowolić się taktyką, którą Drake nazwał „oskubywaniem brody hiszpańskiego króla”.
Po dwóch latach sytuacja zmieniła się. Filip podjął zakrojone na wielką skalę przygotowania do wojny i do inwazji na Wyspy Brytyjskie. Teraz Elżbieta dała admirałowi wolną rękę.
Wypłynął z Plymouth, by zaatakować Filipa już nie w Indiach Zachodnich czy na wybrzeżu Peru i Panamy, ale w sercu jego potężnego państwa.
Flota hiszpańska skoncentrowała się w dwóch portach: w Lizbonie i Kadyksie. Atak na Lizbonę, której port odznaczał się wąskim, gęsto obsadzonym przez artylerię przejściem, był zbyt ryzykowny – nawet dla Drake’a. Wydaje się zresztą, że królowa i tym razem nie pozwoliła mu jeszcze na atakowanie drugiej stolicy Hiszpanii.
Pozostawał więc Kadyks. Tu również zadanie było nadzwyczaj trudne i większość płynących z Drakiem oficerów uważała, że trzeba zaczekać na Hiszpanów na morzu, zablokować port, przechwycić powracające statki oraz – jeśli tylko możliwe – wywabić wrogą flotę z ukrycia i uderzyć na nią. Ale Drake postanowił inaczej.
Wprowadził eskadrę do środka silnie bronionego portu. Nie było chyba w ówczesnym świecie drugiego dowódcy, który by się na to odważył. Ale Drake wiedział, co robi. Zaskoczenie było tak wielkie, że zgromadzona w Kadyksie flotylla hiszpańska została zdruzgotana ogniem bijących z bliska dział angielskich, zatopiona albo spalona. Zniszczono trzydzieści trzy okręty różnej wielkości, wśród nich dwa ogromne liniowce, jeden liczący tysiąc dwieście ton wyporności i drugi, tysiąc pięćset ton, będący okrętem flagowym Hiszpanów.

Kadyks jest portem, który leży praktycznie u wejścia do Cieśniny Gibraltarskiej, a więc miejscem, z którego Hiszpanie kontrolowali cały ruch na Morzu Śródziemnym. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której można by było ich zaskoczyć, a tym bardziej wpłynąć do dobrze strzeżonego portu bez ich wiedzy i zgody, chyba że założymy, że byli kompletnymi kretynami. Trudno jednak przyjąć takie założenie w stosunku do ludzi, którzy dokonali podbojów kolonialnych w obu Amerykach, jeszcze zanim pojawili się tam Anglicy.
Brawurowy atak na Kadyks zajął w dziejach brytyjskiej marynarki wojennej miejsce podobne do tego, jakie później zajęły bitwy pod Abukirem i Trafalgarem. Uczestniczyła w nim, prócz Drake’a, plejada innych znakomitych dowódców: Essex, Raleigh, lordowie Charles i Thomas Howardowie. Ich wyprawa zniweczyła tegoroczne plany hiszpańskiego króla, odsunęła termin inwazji. Opóźnienie wyprawy o rok miało i inny skutek. Dotychczasowy jej dowódca, naznaczony przez Filipa znakomity żeglarz, Santa Cruz, zmarł, a jego miejsce zajął książę Medina-Sidonia, który na lądzie był dobrym i zasłużonym żołnierzem, ale nie znał się na sprawach morza. Sam to zresztą rozumiał i usilnie prosił króla, aby zwolnił go od tego obowiązku. Filip był jednak nieprzejednany. Miało to wywrzeć poważny wpływ na dalszy rozwój wypadków.
Przyszedł rok 1588.
Ku brzegom Anglii wyruszyła z Hiszpanii flota, jakiej świat dotąd nie widział. Mimo licznych przeszkód, mimo ataku na Kadyks, król Hiszpanii i jego wodzowie zgromadzili siłę morską, która swą liczebnością przewyższała flotę Anglików. Na pokładzie jej okrętów płynęli zaprawieni w bojach żołnierze hiszpańskiej piechoty w takiej sile, że gdyby wylądowali w Anglii, nie byłoby dla nich przeciwnika. Siły Armady zamierzano zresztą połączyć z nadciągającymi z Niderlandów oddziałami pod wodzą księcia Parmy i dopiero te dwie armie miały wylądować na angielskim brzegu.
Armada liczyła sto trzydzieści okrętów, ponad dziewiętnaście tysięcy żołnierzy, osiem tysięcy trzystu pięćdziesięciu marynarzy, dwa tysiące osiemdziesięciu galerników, dwa tysiące sześćset trzydzieści armat. Do tego trzeba dołączyć armię księcia Parmy w sile szesnastu tysięcy żołnierzy, która miała też pewną liczbę statków transportowych, ale nie miała okrętów wojennych.
Siły angielskie były nieporównanie mniej liczne: zaledwie trzydzieści cztery okręty wojenne Jej królewskiej Mości, do tego spora liczba uzbrojonych okrętów handlowych (wśród nich, trzeba o tym pamiętać, było niemało okrętów kaperskich, wypróbowanych w bojach, o mniejszej jednak sile i gorszym uzbrojeniu niż okręty regularnej floty królewskiej).
Nie byłoby jednak całkiem rzetelne, gdybyśmy zestawiali liczby nie mówiąc o tym, co się za nimi kryje.
Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. To nie ma być dowcip, był to fakt o doniosłym znaczeniu. Ten były handlarz niewolnikami, który skupywał „heban” na zachodnim wybrzeżu Afryki, a sprzedawał w hiszpańskich koloniach po drugiej stronie oceanu, został w roku 1573 mianowany Skarbnikiem i Nadzorcą Floty. Wykazał na tym stanowisku ogromne talenty. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.
Hawkins zapoczątkował budowę okrętów wojennych nowego typu. Obniżono wysokie nadbudówki, które górowały nad pokładami galeonów. Kadłuby wyposażono w miecz pozwalający ostrzej żeglować pod wiatr. Najważniejsza zaś była zmiana kształtu kadłuba. Statki średniowieczne, używane w tym czasie na całym Morzu Śródziemnym, a więc również we flocie hiszpańskiej, były bardzo szerokie. Stosunek długości do szerokości wynosił średnio dwa do jednego. Charakteryzowały się mniejszym zanurzeniem, ale były zarazem mniej zwrotne, wolniejsze i źle manewrowały przy niesprzyjającym wietrze. Podejmując wyprawy odkrywcze i handlowe, Anglicy również posługiwali się takimi żaglowcami, ponieważ były stateczne i mogły żeglować po płytkich wodach. Natomiast od czasów Hawkinsa angielskie okręty wojenne przybrały inny kształt: wydłużyły się, a ich zanurzenie wzrosło. Stosunek długości do szerokości kształtował się teraz jak trzy, a nawet cztery do jednego. Mniej się więc nadawały do żeglugi po płytkich i nieznanych wodach (zobaczymy, że dwieście lat później kapitan Cook ponownie wybierze szeroką i płytko siedzącą w wodzie jednostkę). Były za to nieporównanie szybsze i świetnie manewrowały przy każdym niemal wietrze.
Podstawowym, a właściwie jedynym orężem floty angielskiej zbudowanej przez Hawkinsa była artyleria. Armaty ukryto pod pokładem na specjalnych stanowiskach, wycinając w kadłubie strzelnice. Wprowadzono też ciężkie armaty o większym zasięgu. Odtąd żaglowy okręt wojenny zadawał ciosy, nie zbliżając się do przeciwnika. Manewrował tak, aby ustawić się do wroga bokiem i odpalić salwę całą burtą. W Royal Navy nazywało to się broadside (burta) i stało się głównym narzędziem walki morskiej do czasów pierwszej, a nawet drugiej wojny światowej.
Do czasów Hawkinsa było inaczej. Admirałowie wszystkich flot starali się rozstrzygać wszystkie bitwy morskie, jakby to były bitwy lądowe, tyle że toczone na drewnianych pokładach. Dążono do staranowania okrętu przeciwnika i dostosowywano do tego konstrukcję własnej jednostki. Podstawowym celem był abordaż, wtargnięcie na obcy pokład i uzyskanie zwycięstwa w walce wręcz: na miecze, szpady, topory albo noże. Dlatego właśnie potrzebne były wysokie nadbudówki, by łucznicy i arkebuzerzy mogli z wysoka razić wroga i aby łatwiej było przeskoczyć na nieprzyjacielski pokład.
Tak właśnie przedstawiała się w roku 1588 taktyka Hiszpanów. Mieli oni na pokładach doborowe i liczne oddziały wojskowe. Dowodził nimi książę, który odznaczył się w walkach na lądzie, ale nigdy nie walczył na morzu. Można sobie wyobrazić, że mając na pokładach armię, która – jak sądzili – była w stanie podbić Anglię, i rozumiejąc walkę na morzu jako starcie na białą broń, Hiszpanie byli pewni zwycięstwa. Umieli nadzwyczaj dobrze posługiwać się szpadami, toporami, halabardami…
W niedzielę, 21 lipca, niezwyciężona flota księcia Mediny-Sidonii pojawiła się na redzie portu Plymouth. Przedtem jednak admirał Howard opuścił port i wypłynął w morze. Wiał południowo-zachodni wiatr, sprzyjający Armadzie, a niekorzystny dla Anglików. Te pierwsze godziny wielkiego starcia były dla hiszpańskiego dowódcy pierwszą i niepowtarzalną okazją, w której mógł za jednym zamachem osiągnąć zwycięstwo. Anglicy manewrowali pod wiatr, Armada miała zatem okazje przycisnąć ich do lądu i zapędzić do portu. Gdyby zaś do tego doszło, wtedy nikt nie zdołałby oprzeć się nawale lądujących Hiszpanów – w Plymouth nie było angielskich wojsk lądowych. Flota królowej zostałby niechybnie zniszczona. Niektórzy oficerowie hiszpańscy zorientowali się w sytuacji, ale ich dowódca twardo trzymał się instrukcji, która przewidywała, że ma przepłynąć kanał i połączyć siły z księciem Parmą.
Stało się tak, jak pisał Drake: „Okazja raz stracona, stracona jest na zawsze”. Howard, umiejętnie halsując i wykorzystując lepsze właściwości nawigacyjne swych okrętów, wydostał się na nawietrzną – na zachód od Armady. Teraz panował nad sytuacją. Niebawem dołączyły do niego dalsze jednostki wiozące zaopatrzenie. Hiszpanie przyglądali się temu bezradnie. Książę Medina-Sidonia napisał w raporcie: „Wróg, posiadając okręty tak zwinne i tak doskonale sterowane, że mógł uczynić z nimi wszystko, czego zapragnął, chwycił wiatr”. Jednakże jego raporty wysyłane do Madrytu wskazują, że nie spostrzegł, iż miał zwycięstwo w zasięgu ręki.
Doszło do pierwszych potyczek. W ciągu kilku następnych dni okręty angielskie wielokrotnie ostrzeliwały Armadę, zadając jej straty w ludziach, a nie doznając niemal żadnych szkód. Zatopiono wielki galeon „Santa Ana”, będący flagowym okrętem jednego z hiszpańskich admirałów – Recaldego.
Wreszcie flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais. Miała tam oczekiwać na przybycie transportowców księcia Parmy. Medina-Sidonia słał do niego listy przynaglające. Tymczasem do floty angielskiej dołączyła eskadra admirała Seymoura, która dotąd zajmowała pozycję u wschodniego wejścia do kanału La Manche (zwanego przez Anglików Kanałem Angielskim) i tam osłaniała Anglię przed niespodziewaną inwazją Parmy. Teraz wszystkie siły angielskie były już skoncentrowane.
W nocy z niedzieli na poniedziałek, z 28 na 29 lipca, na pokładzie „Ark Royal” – okrętu flagowego Howarda – odbyła się narada wojenna. Postanowiono atakować. Hiszpanie zobaczyli wkrótce, że w mroku zbliżają się do nich dziwne jednostki, nieduże i płaskie, przypominające raczej barki niż okręty wojenne. Były to brandery, które piszący o tej bitwie niemal cztery wieki później, były Pierwszy Lord Admiralicji, Winston Churchill nazwał „torpedami tamtych czasów”. Ciszą nocną wstrząsały eksplozje. Osiem branderów stanęło w płomieniach. Wiatr znosił je prosto na miejsce zakotwiczenia Armady.
Wśród Hiszpanów wybuchła panika. Kapitanowie przecinali liny i w ciemnościach usiłowali wydostać się na morze jak najdalej od ziejących ogniem branderów. Jeden z największych okrętów, „San Lorenzo”, stracił w zderzeniu ster i zdryfował na brzeg, gdzie załoga została rozbrojona i internowana przez Francuzów. Było wiele innych zderzeń. Rano Armada z trudem pozbierała się w pobliżu Dunkierki i wyruszyła w kierunku Gravelines. Tam doszło do całodziennej bitwy, w której Anglicy atakowali i podchodzili na bliską odległość, ale w dalszym ciągu nie dawali Hiszpanom okazji do abordażu. I znów ich artyleria okazała się lepsza. Hiszpanie odgryzali się ogniem, ale nie mogli wyrządzić angielskim okrętom większych szkód. Sami natomiast ponosili coraz większe straty. Większość ich jednostek została uszkodzona, niektóre poważnie, trzy zatopiono, a kilka dalszych wpędzono na mielizny, po czym następnego dnia wzięto ich załogi do niewoli.
Książę Parma nie pojawił się. Stało się tak nie z powodu opieszałości, tchórzostwa czy złej woli, ale z przyczyny wiatru. Niezgrabne, ociężałe transportowce Parmy nie były w stanie pokonać wiatru wiejącego z przeciwka.
Bitwa zakończyła się w chwili, gdy Anglikom zbrakło amunicji. To uratowało Armadę, ale jej siła była złamana. Hiszpanie wiedzieli, że są pokonani, ale nie wiedzieli, że wróg nie ma czym strzelać. Natomiast Anglicy wiedzieli, że ich armaty stały się już tylko straszakiem; nie wiedzieli, że Hiszpanom też się kończy amunicja, całkiem zaś skończyła się ich wola walki. Dlatego Howard, pisząc tego dnia do Londynu, oceniał sytuację z powściągliwością: „Ich moc jest nadzwyczaj wielka i wspaniała, ale po troszeczku wyskubujemy im piórka”. Nie wiedział, że Armada straciła już skrzydła.
Książę Medina-Sidonia podjął brzemienną w fatalne skutki decyzję, ale wydawało się, że nie ma wyboru. Ponieważ wiatr spychał go na mielizny Flandrii, więc zamiast lądować w obozie Parmy, postanowił wrócić do domu opływając Anglię. Początkowo droga przebiegała pomyślnie. Flota angielska trzymała się z tyłu, obserwując ruchy wroga, ale nie przeszkadzała mu (jak wiemy, nie bardzo miała czym). Kiedy jednak dzielni, lecz niefortunni Hiszpanie znaleźli się już po drugiej stronie wyspy, u wybrzeży Irlandii – przyszła katastrofa. Tym razem przyczyną nie był Howard ani Drake, tylko potężne burze jesienne, które nadciągnęły tego roku wcześniej niż zazwyczaj. Źródła podają różne liczby, jedne mówią o siedemnastu zatopionych okrętach hiszpańskich, inne o dziewiętnastu. Straty w ludziach oceniano na 4-7 tysięcy. Jedno było pewne: żywioł zadał Armadzie większą klęskę niż Anglicy. Ale to Anglicy sprawili, że zamiast obozować pod Londynem, Medina-Sidonia musiał stawić czoło sztormom u wybrzeży Irlandii. Tak czy inaczej – Anglicy wygrali tę wojnę. Do Hiszpanii wróciła zaledwie połowa Armady.
George Trevelyan napisał:
„Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.
I jeszcze coś, co wiadome jest dopiero teraz, a czego wówczas nikt nie mógł przeniknąć. Było to mianowicie starcie nie tylko dwóch sposobów pojmowania Boga i religii, dwóch sprzecznych interesów ekonomicznych, dwóch konkurujących ze sobą imperializmów. Była to także bitwa różnych organizacji życia społecznego, różnego pojmowania stosunku między władzą a obywatelem, odmiennego widzenia roli jednostki i dwóch różnych mentalności. Rozmaicie też można na to patrzeć. Można powiedzieć, że było to starcie feudalnej, średniowiecznej jeszcze Hiszpanii z nowoczesną, zwiastującą już epokę kapitalizmu, banków, handlu i przemysłu Anglią. A można też powiedzieć, że była to walka dumnych, wiernych zasadom rycerskiego honoru grandów hiszpańskich z kupczykami korzennymi, z lichwiarzami i rozbójnikami morskimi. Jakkolwiek byśmy to nazwali, jedno jest pewne: starły się orężnie dwa różne społeczeństwa, dwie niezgodne formacje umysłowe i psychologiczne.
Wróćmy jeszcze raz do Trevelyana, pod którego piórem rzeczy skomplikowane stają się jasne i przejrzyste:
„Hiszpanie mieli na swych galerach niewolników do wioseł oraz wspaniałych żołnierzy do walki z okrętów, ale nie mieli licznej i energicznej rzeszy prywatnych kupców i żeglarzy, która by dostarczała im niezbędnych marynarzy, takiej, jaka stanowiła bogactwo i dumę Anglii. Bowiem różnice techniczne w obsadzie i taktyce między okrętem hiszpańskim a angielskim świadczyły jeszcze o czymś więcej – o różnicy charakteru społecznego Hiszpanii i nowej Anglii. Przedsiębiorczość prywatna, inicjatywa indywidualna i dobroduszna równość klas wzrastały w odfeudalizowanej Anglii Renesansu i Reformacji, a uwydatniały się najsilniej wśród ludności kupieckiej i żeglarskiej. Najenergiczniejsze jednostki spośród drobnej szlachty oraz klas średnich i niższych w szorstkiej camaraderie wyruszały razem na morze w celach wojennych i handlowych. W Hiszpanii pojęcia i obyczaje społeczeństwa były wciąż jeszcze feudalne, chociaż w polityce król stał się monarchą absolutnym. Drake wiedział doskonale, że na pokładzie okrętu potrzebna jest dyscyplina, a nie feudalizm i duma klasowa. Hierarchia morska nie jest tym samym, co hierarchia lądowa. Hiszpanie u szczytu swej potęgi byli wielkimi żołnierzami i kolonistami, gorszymi żeglarzami, mało przedsiębiorczymi kupcami, fatalnymi politykami i władcami… Jeżeli kiedykolwiek duch społecznej i umysłowej wolności odniósł zwycięstwo, to było nim morskie zwycięstwo Anglii i Holandii nad Hiszpanią”.«
Te cytaty Trevelyana i komentarz Dziewanowskiego umieściłem na końcu bloga, choć w oryginalnym tekście znajdują się one w środku opisu bitwy. To jest bardzo charakterystyczna narracja. Sprowadza się ona do wtłoczenia czytelnikowi do głowy schematu: zacofana feudalna ciemnota katolicka i postępowa i oświecona społeczność protestancka. I to waśnie dlatego Hiszpania przegrała tę bitwę. To typowa masońska argumentacja. Wspomniałem na początku, że przodek Dziewanowskiego, który był oficerem napoleońskim, brał udział w szarży pod Somosierrą. Praktycznie wszyscy napoleońscy oficerowie, a również niektórzy szeregowi żołnierze, byli masonami. O tym napomknął w swojej powieści Huragan Wacław Gąsiorowski. I pewnie Kazimierz Dziewanowski nim był. Jak mówi przysłowie: niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Pisząc o Hakluycie, robi on w pewnym momencie osobistą uwagę: (…) nawiązał też kontakt z największymi autorytetami geograficznymi ówczesnego świata, zwłaszcza ze słynnym Orteliuszem, największym ówczesnym wydawcą map działającym w Niderlandach. Dziś, siedząc w moim pokoju i patrząc na wiszącą na ścianie jedną z map wydanych przez Orteliusza, widząc jej piękno, barwny druk, a zarazem dużą jeszcze dowolność, z jaką wybitny Flamand zaznaczał łańcuchy górskie, bieg rzek i wybrzeży, czuję daleki odblask emocji, z jaką młody duchowny z Oxfordu oglądał taką samą mapę i czekał na listy uczonego korespondenta.
No cóż? Można zapytać, jakim to sposobem pisarz i dziennikarz z PRL-u wszedł w posiadanie mapy, która na Zachodzie była wyjątkowym rarytasem, a co za tym idzie również bardzo droga. Inna sprawa, że taka mapa najprawdopodobniej nie została zakupiona w jakimś antykwariacie, dostępnym dla każdego, tylko została sprzedana, a może nawet podarowana przez innego masona. Takie mapy nie mogą przecież dostawać się w przypadkowe ręce. To nie okazały dom czy luksusowy samochód, których utrzymanie kosztuje, tylko wyjątkowo rzadka mapa, która wisi na ścianie i tylko zyskuje na wartości, bez kosztów ubocznych, no i oczywiście cieszy oczy.
Na początku pisze Dziewanowski: Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła.
Pisze więc o bitwie morskiej pod Lepanto z 1571 roku, ale nie mówi o niej wprost, bo wówczas cała jego fałszywa narracja zostałaby obnażona. Zgodnie z zasadą, że jeśli fakty nie pasują do teorii, to tym gorzej dla faktów. A w Wikipedii można przeczytać:
„Bitwa pod Lepanto – bitwa morska stoczona 7 października 1571 na południowy zachód od Lepanto pomiędzy Imperium Osmańskim a Ligą Świętą, zakończona zwycięstwem chrześcijan. Bój pod Lepanto był jedną z najkrwawszych bitew morskich w dziejach świata. Liga Święta: Hiszpania, Republika Wenecka, Państwo Kościelne, Republika Genui, Królestwo Sabaudii-Piemontu, Zakon Maltański.
Chrześcijańska armada wyruszyła, by napotkać osmańską. Pod Lepanto po stronie Ligi walczyło około 200 okrętów, w tym 6 silnie uzbrojonych w artylerię galeasów; Turcy mieli około 250 okrętów. Siłami chrześcijańskimi dowodził książę Juan de Austria, wódz i admirał hiszpański, zaś muzułmańskimi admirał Ali Pasza.
Starcie rozpoczęła flota turecka, próbując oskrzydlić flotę chrześcijan, ale potężne galeasy weneckie miały wielką przewagę ogniową, która pozwalała im łatwo zniszczyć osmańskie galery. W tej sytuacji Turkom pozostał jedynie abordaż. Tymczasem okręty chrześcijańskie, szybsze od galer tureckich, nie przyjęły taktyki przeciwnika, lecz starały się ustawiać doń burtami, wykorzystując całą siłę swych dział. Walczono z ogromną determinacją, ale z wolna jęła się zarysowywać przewaga po stronie floty europejskiej. W rezultacie flota osmańska poniosła druzgocącą klęskę – większość okrętów wchodzących w jej skład zostało zdobytych lub zatopionych przez siły Ligi Świętej.”
Jak więc po takiej informacji z Wikipedii brzmi cytat z Trevelyana: „Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.
A więc ogień pokładowy – którą to taktykę wykorzystał Hiszpan dowodzący siłami chrześcijańskimi pod Lepanto w 1571, czyli 17 lat wcześniej – uczynił Anglię panią mórz. A dlaczego nie Hiszpanię? Czyżby Hiszpanie zapomnieli o tej taktyce? A Anglicy? Sami ją wymyślili?
„Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.”
Skoro był takim znawcą, to zapewne wiedział wszystko o bitwie pod Lepanto i o taktyce Hiszpanów, która pozwoliła im na zwycięstwo. Ile więc z tego było oryginalną myślą angielską, a ile skopiowano od Hiszpanów? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Przedstawiają nam historię taką, jaką chcą byśmy znali, a nie tę prawdziwą.
Hiszpański król Filip wyznaczył na dowódcę Armady człowieka, który był specjalistą od prowadzenia walk na lądzie, a nie – na morzu. Skoro jednak celem było podbicie Anglii i desant wojsk na wyspę, to może decyzja taka nie była głupia. W takim przypadku celem jest jak najszybsze dotarcie na ląd. Jeśli tak, to po co książę Madina-Sidonia wdawał się w bitwę morską, skoro nie miał doświadczenia i wiedzy w tej dziedzinie? Miał rozkaz, by czekać na połączenie z wojskami księcia Parmy. I czekał na niego na morzu, a Anglicy, krążąc wokół, wybijali Hiszpanów jak kaczki. Dlaczego więc w takiej sytuacji nie skierował się do portu, skoro wszystkie angielskie okręty były na morzu, skoro jego celem był desant, a w Plymouth nie było wojsk lądowych.W końcu flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais i tam została zaatakowana przez brandery. Hiszpanie wpadli w panikę, przecinali liny i chcieli wydostać się na morze. Tak to opisuje autor. Skoro chcieli się wydostać na morze, to gdzie znajdowała się ta flota. Na morzu czy w porcie? Calais to port francuski, więc nie mogli w nim zakotwiczyć, ani w innym francuskim porcie. A później jeszcze Medina-Sidnia podjął decyzję, by opłynąć Anglię od wschodu i północy i skierować się na południe. I to wszystko, podobno tymi słabo sterowalnymi okrętami, częściowo napędzanymi żaglami a częściowo wiosłami. W takiej sytuacji wybiera się najkrótszą drogę do domu, zwłaszcza że po opłynięciu Anglii, po drugiej stronie mogła czekać na dobicie Armady angielska flota.
To wszystko nie trzyma się kupy, ale to wszystko można wytłumaczyć tym, że te błędy były wynikiem braku doświadczenia głównodowodzącego i stąd takie decyzje. Skoro jednak król podjął decyzję, by Armadą dowodził człowiek bez doświadczenia w prowadzeniu walk na morzu, to albo był idiotą, w co raczej trudno uwierzyć, albo został przez kogoś zmuszony do podjęcia takiej decyzji i nie miał wyboru. A kiedy monarchowie nie mieli wyboru i byli zmuszani do podejmowania decyzji wbrew interesowi własnego narodu? Tylko w jednym wypadku – zadłużenia.
Nadszedł taki moment, że wielcy tego świata uznali, że trzeba wykreować nową potęgę morską, a starą – zdegradować. Tą nową, niezwyciężoną miała zostać Anglia. Jej zwycięstwo miało wzbudzić strach i respekt. To wszystko zostało jeszcze spotęgowane przez fakt, że zwycięstwo nad niezwyciężoną Armadą miało się dokonać przy użyciu daleko mniejszych sił tak, by doszedł do tego jeszcze czynnik niewytłumaczalny, tajemny. No bo jak to możliwe, by dysponując daleko mniejszymi siłami, pokonać taką potęgę? I w ten sposób pojawił się podziw, obezwładniający strach i respekt w odniesieniu do angielskiej floty, umiejętności jej marynarzy i przekonanie, że od tego momentu to Anglicy będą władać morzami. I o to chodziło, bo przecież po przegranej bitwie Hiszpania nie straciła swoich kolonii na rzecz Anglii. Straciła je dopiero po wojnach napoleońskich na rzecz Stanów Zjednoczonych.
Wszystko więc zostało doskonale wyreżyserowane przez najlepszych reżyserów, którzy się tym zajmują od początku. Przygotowanie do konfliktu zaczęło się wiele lat wcześniej, gdy Francis Drake, jeszcze jako pirat, czyli taki współczesny mafioso, za cichym przyzwoleniem królowej, rabował hiszpańskie galeony obładowane złotem, srebrem i drogimi kamieniami i później dzielił się z nią. Dziewanowski pisze, że najcenniejszą zdobyczą Drake’a był hiszpański okręt-skarbiec, noszący groźną nazwę „Cacafuego”, czyli „Plujący ogniem”. Drake zanotował w dzienniku, że zdobyty okręt powinien raczej nazywać się „Plujący srebrem”. Zawierał on oprócz licznych klejnotów i drogich kamieni, trzynaście skrzyń hiszpańskich monet – reali, które wówczas pełniły taką funkcję, jak obecnie dolar. Było tam jeszcze osiemdziesiąt funtów złota i dwadzieścia sześć ton srebra. Funt to prawie pół kilograma, a więc około 40 kilogramów złota było na tym okręcie.
Kiedyś, z ciekawości, sprawdziłem na angielskiej Wikipedii, jak oni przetłumaczyli to „Cacafuego”, bo internetowe słowniki hiszpańsko-polskie nie znają takiego słowa. A więc wyszło, że to nie żaden „Plujący ogniem”, tylko… „Srający ogniem”. Wygląda na to, że ówcześni marynarze niczym się od nas nie różnili. Mieli podobne poczucie humoru.
Dodatkowo jeszcze kilka ciekawostek:
Click to access Prze…..65-778.pdf
Cytat: „Pisząc i mówiąc o kosztach handlu dla uczestniczących w nim Europejczyków i Amerykanów, szczególnie mocno podkreślano fakt ogromnej śmiertelności marynarzy i oficerów na pokładach statków niewolniczych. Problem ten znalazł się w centrum zainteresowania angielskiej opinii publicznej. Nic w tym dziwnego. Na przełomie XVIII i XIX stulecia Wielka Brytania coraz silniej odczuwała uzależnienie od rynków zewnętrznych. (…)
Wyprawy niewolnicze do Afryki, twierdził John Newton a potem Thomas Clarkson i wielu innych przeciwników handlu ludźmi, nie są wcale szkołą rzemiosła żeglarskiego dla naszych rodaków, ale przeciwnie — deprawują ich, pozbawiają ludzkich uczuć i mordują. Ogołacają Anglię z dziesiątków tysięcy marynarzy, oficerów, uczniów i rzemieślników zatrudnionych na pokładach statków pływających do Afryki. NAWET CI, CO PRZEŻYLI UDZIAŁ W WYPRAWIE AFRYKAŃSKIEJ I ZDOŁALI POWRÓCIĆ DO ANGLII, ZE WZGLĘDU NA ZRUJNOWANE ZDROWIE NIE SĄ ZDOLNI DO JAKIEJKOLWIEK SŁUŻBY. Thomas Clarkson i jego zwolennicy wskazywali też na nieludzkie praktyki kapitanów i oficerów, które na pokładach statków niewolniczych dotykały nie tylko niewolników, ale także angielskich marynarzy. CYTOWANO DZIESIĄTKI PRZYKŁADÓW BARBARZYŃSKIEGO ZNĘCANIA SIĘ NAD BEZBRONNYMI MARYNARZAMI I DOPROWADZANIA ICH DO MĘCZEŃSKIEJ OMALŻE ŚMIERCI. (…)
Newton obliczał, iż co roku udawało się do Afryki około 8 tysięcy marynarzy i oficerów, z których wracało do domów tylko 6400. Reszta ginęła po drodze lub zostawała w koloniach8. Traktując te dane roczne jako podstawę do szacunku strat w skali tylko drugiej połowy XVIII stulecia, łatwo można było wyliczyć, iż handel niewolnikami pozbawił Anglię w tym okresie czasu aż 80 tys. ludzi zdolnych do służby na morzu (…)
Abolicjoniści szermowali głośno i natrętnie tezą, iż powodem tak wielkiej umieralności białych na statkach niewolniczych był brutalny i nieludzki stosunek kadry dowódczej do marynarzy. KAPITAN I PODLEGLI MU OFICEROWIE MIELI DRĘCZYĆ MARYNARZY, OKRUTNIE ICH KARAĆ I TO POD BYLE PRETEKSTEM, ZMUSZAĆ DO PRACY NAD SIŁY, A PONADTO ŹLE KARMIĆ I POIĆ. KAPITANOM ZARZUCANO NAWET, IŻ W RAZIE BRAKÓW ŻYWNOŚCI NAJPIERW OGRANICZALI RACJE MARYNARZY A DOPIERO POTEM NIEWOLNIKÓW. INACZEJ MÓWIĄC KAPITANOWIE BARDZIEJ CENILI ŻYCIE CZARNYCH NIŻ BIAŁYCH.
Tu wstawiam swój komentarz. Oczywiście, że dla kapitana, który do takiej niegodziwej „pracy” się najął, więcej wart był niewolnik, za którego otrzymywał pieniądze, niż marynarz, któremu trzeba było zapłacić kontraktowe.
Więcej było prawdy w zarzutach wskazujących na oszustwa, jakich dopuszczano się wobec marynarzy. Zaczynały się one od niezbyt legalnych praktyk pozyskiwania kandydatów do służby na statkach niewolniczych. Cieszyły się one zasłużenie złą sławą i chętnych na wyjazd do Afryki raczej nie było. W PORTACH TRADYCYJNYM MIEJSCEM REKRUTACJI NA STATKI NIEWOLNICZE BYŁY ZAJAZDY I TAWERNY. TYLKO NAJPODLEJSZE DOSTARCZAŁY MARYNARZY NA STATKI IDĄCE DO AFRYKI, KORZYSTAJĄC CZY TO Z NIEŚWIADOMOŚCI REKRUTA, CZY TO Z JEGO ZADŁUŻENIA (ZA PODJĘCIE SŁUŻBY KWITOWANO Z DŁUGU), CZY WRESZCIE ZE STANU UPOJENIA ALKOHOLOWEGO. Nie wszystkim marynarzom przed wejściem na pokład statku niewolniczego pokazywano wymagane przez prawo kontrakty, nie wszyscy byli w stanie je przeczytać i zrozumieć, a tym którzy mogli to zrobić, nie zawsze pozwalano na zapoznanie się z całym kontraktem 11. NISKIE POCHODZENIE SPOŁECZNE MARYNARZY, NIELEGALNY LUB CO NAJMNIEJ PODEJRZANY SPOSÓB ICH REKRUTACJI, NIEZNAJOMOŚĆ KONTRAKTU, DŁUGOŚĆ I UCIĄŻ¬LIWOŚĆ WYPRAWY, STAN CIĄGŁEGO ZAGROŻENIA, NIE SPRZYJAŁY WŁAŚCIWYM STOSUNKOM MIĘDZY DOWÓDZTWEM STATKU A MARYNARZAMI. (…)
W Afryce świadomie ograniczano marynarzom racje żywnościowe i przydziały alkoholu, by uniemożliwić im handel tymi produktami15. Marynarzy karano okrutnie za kontakty seksualne z niewolnicami, co uchodziło bezkarnie oficerom 16. W świetle tych uwag trudno uznać, by życie szeregowych marynarzy było na pokładach statków niewolniczych sielanką, ale równie trudno przyjąć, by spotykające ich szykany były wystarczającą przyczyną ich zastraszającej śmiertelności. Tym bardziej, iż równie często umierali kapitanowie, oficerowie i specjaliści. (…)
Kapelani zarabiali mniej więcej połowę poborów lekarzy, ale w koloniach portugalskich w Afryce płacono im często „od głowy” ochrzczonego niewolnika. Władze portugalskie zabraniały bowiem handlu poganami (!!!)
(…)Wysokie dochody i wysoki status społeczny nie obroniły kapitanów i ich zastępców przed śmiercią na pokładach statków niewolniczych. ISTNIEJĄCE ŹRÓDŁA NIE POZWALAJĄ NA PRZEPROWADZENIE SZCZEGÓŁOWYCH BADAŃ ANALITYCZNYCH, ALE LEKTURA ZACHOWANYCH MATERIAŁÓW SPRAWIA NIEODPARTE WRAŻENIE, IŻ WSKAŹNIK ŚMIERTELNOŚCI KAPITANÓW I W OGÓLE KADRY DOWÓDCZEJ, BYŁ WYŻSZY NIŻ WSKAŹNIK ŚMIERTELNOŚCI MARYNARZY, CZY WSKAŹNIK GLOBALNY. Można to próbować w różny sposób tłumaczyć. ZAPEWNE NIE BEZ ZNACZENIA BYŁ FAKT, IŻ STÓŁ KAPITAŃSKI, OBFICIE ZASTAWIONY, NIE SKŁANIAŁ DO PRZESTRZEGANIA ODPOWIEDNIEJ DIETY. NA STÓŁ TEN TRAFIAŁY AFRYKAŃSKIE OWOCE I DRÓB, A TAKŻE ALKOHOLE LOKALNEJ FABRYKACJI, co sprzyjało zarażeniu się różnymi chorobami przede wszystkim amebą. Funkcje dowódcze zmuszały do częstych wizyt na lądzie, co powszechnie i nie bez racji wiązano z możliwością zachorowania na malarię i inne choroby epidemiczne. Do tego dochodziło nadużywanie alkoholu, a także korzystanie z wdzięków urodziwszych niewolnic, co groziło zarażeniem chorobą weneryczną26
(…) Armatorzy, którzy wysyłali do Afryki po kilka statków rocznie — a bywali tacy, którzy wysyłali po kilkanaście — zakładali wymienność załóg między swoimi statkami, a w instrukcjach udzielanych kapitanom przed wyjściem w morze, określali kto na wypadek ich śmierci ma przejąć dowództwo nad statkiem 27.
(…) WIĘKSZOŚĆ DOSTĘPNYCH ŹRÓDEŁ, A TAKŻE LITERATURA ZDAJĄ SIĘ ZGODNIE ŚWIADCZYĆ, IŻ ŚMIERTELNOŚĆ MARYNARZY I OFICERÓW NA POKŁADACH STATKÓW NIEWOLNICZYCH BYŁA WYŻSZA NIŻ NIEWOLNIKÓW36. WAHAŁA SIĘ ZNACZNIE Z WYPRAWY NA WYPRAWĘ (OD 0% DO 100%), ALE WSKAŹNIK ŚMIERTELNOŚCI LICZONY DLA WYBRANEGO OKRESU CZASU, PRZEWOŹNIKA, TAKIEGO CZY INNEGO REGIONU AFRYKI, ZAWSZE OSIĄGAŁ WARTOŚĆ WYŻSZĄ NIŻ ANALOGICZNY WSKAŹNIK ŚMIERTELNOŚCI NIEWOLNIKÓW 37″
LikeLike
Dziękuję za obszerny komentarz i pokazanie drugiej strony handlu niewolnikami, o której niewielu wie. Tak, jak niewielu wie, że handel niewolnikami, jak każdy handel, zdominowała nacja handlowa, co też po części tłumaczy stosunek kapitanów do marynarzy.
LikeLike
Handel niewolnikami i rasa handlowa :
https://marucha.wordpress.com/2011/03/15/zydzi-a-handel-niewolnikami/
LikeLike
Dziękuję za link. Biorąc pod uwagę ich filozofię, to dla nich wszyscy mają stać się ich niewolnikami. Ironią jest to, że teraz każą białym przepraszać czarnych za krzywdy, które to oni im wyrządzili.
LikeLike
Jak się sugeruje że sprawy zależą od lichwiarzy a nie pogłębia się tego wątku to jest to insynuacja. Tym bardziej że jest coś na rzeczy ponieważ ówczesny król hiszpański Filip II Habsburg cztery razy bankrutował.
LikeLike
Czyli jak? Był zależny od lichwiarzy, czy nie? Ja niczego nie insynuuję, tylko wyciągam wnioski z dziwnych, niekorzystnych dla własnego królestwa decyzji Filipa II. Zresztą wszyscy monarchowie byli zawsze zależni od lichwiarzy, co nie jest żadną tajemnicą.
LikeLike
Można to nazwać wnioskowaniem choć to wnioskowanie bardzo nieporadne. Teza o wszechmocy lichwiarzy w tym „wnioskowaniu” służy jako dogmat.
Tymczasem coś jest na rzeczy bo Filip II bankrutował cztery razy. Mowa o królu który kontrolował wówczas wszystkie cywilizacje Ameryk gdzie jego głównie żydowscy zbóje przeprowadzali szeroko zakrojoną kampanię ludobójstwa i kradzieży amerykańskiego złota i srebra. Filip II miał wówczas dostęp do naprawdę szerokiego strumienia złota i srebra które płynęło przez Atlantyk do Kastylii a i tak zbankrutował.
Jeśli tego się nie napisało w kontekście dziejów Filipa II to jest albo niekompetencja albo niechlujstwo.
Poza tym teza że lichwiarze kontrolują świat za kulis to zwyczajna nieprawda tudzież półprawda. Żydzi zajmują się magią a lichwa to tylko część owej magii. Mają swoje własne służby wywiadowcze, policję, szkolnictwo, media i nauki i używają tych instrumentów w wojnie przeciwko narodom ziemi. Sprowadzanie tego do wpływów lichwiarzy jest spłycaniem tematu. Przykład to ogólnoświatowa pandemia COVID-19 i wirus Sars-CoV-2. To było przygotowanie pod względem finansowym ale jest to światowa operacja motywowana wyższymi przesłankami niż głupie pieniądze. Dla żydów pieniądze to tylko broń w walce o zdobycie władzy nad światem.
LikeLike
To Żyd Henryk Graetz w książce “Historia Żydów” pisał o tym, że złoto i srebro z Ameryki w większości było w rękach marranów. A skoro tak, to nie mogło być w rękach Filipa II. Jeśli bankrutował 4 razy, to znaczy, że nie bankrutował, bo za każdym razem ktoś mu pomagał. O tym, że pieniądze dla Żydów są środkiem do celu, a nie celem samym w sobie, pisałem na innych blogach.
LikeLike