Z demokracją stykamy się prawie co roku, chodząc do urn wyborczych. A to wybory parlamentarne, a to prezydenckie albo samorządowe. Wielu wierzy, że głosując, mają na coś wpływ. W przypadku wyborów samorządowych – może i tak, ale w przypadku parlamentarnych, to czysta fikcja.
Tadeusz Gluziński w swojej największej pracy Odrodzenie idealizmu politycznego napisanej w 1934 roku nie zapomina o demokracji. W niektórych momentach, pisząc o demokracji, autor używa czasu przeszłego. Związane jest to z tym, że po zamachu majowym w 1926 roku zapanowały inne rządy. Pomimo upływu tylu lat jego uwagi nie straciły nic na aktualności. Warto, jak sądzę, zapoznać się z nimi:
Demokratyzm był przed wojną czymś wszechwładnym w modzie politycznej; przyzwoity, „oświecony”, „postępowy” człowiek powinien był być demokratą. Wolno mu było do tego dodawać sobie przymiotnik, odróżniający go od ogółu demokratów tak, jak rodziny tego samego nazwiska odróżniają się przydomkiem lub herbem: mógł więc być postępowym demokratą, socjalnym demokratą, radykalnym demokratą, a nawet… narodowym demokratą czy chrześcijańskim demokratą, byle nie zapomniał o wspólnym pniu.
Demokracja to – jak wiadomo – grecka nazwa dla ustroju, w którym lud rządzi się sam, czyli jest zwierzchnikiem państwa. Forma ta, istniejąca w maleńkich państewkach greckich, gdzie niemal cały lud zbierał się na targowisku, by decydować o sprawach publicznych, przypominająca raczej dzisiejszy samorząd gminny, nie może być uznana za matkę demokracji nowoczesnej; demokracja nowoczesna – to podrzutek, którego rodziców należy szukać w lożach wolnomularskich XVIII w. Toteż, rozpatrując istotę nowoczesnej demokracji, uczynimy najlepiej, jeżeli od razu przekreślimy ten jej sfałszowany, grecki rodowód. Przyjmijmy, że szlachectwo tej doktryny, która całej niemal Europie w XIX w. narzuciła formę rządów, jest wątpliwe i bardzo świeżej daty, zaś do ojcostwa przyznaje się cała zbiorowość lóż; demokracja nowoczesna – to jakby córka pułku. Do chrztu trzymały ją wolność, równość i braterstwo.
Oparty na demokracji system rządów był systemem trwałego kłamstwa i oszustwa. Już podstawowe prawo, jakie ogłaszały ustroje demokratyczne, jakoby zwierzchnikiem państwa był „lud”, jakoby rządy „z woli ludu” sprawowali jego wybrańcy, nie miało z rzetelną rzeczywistością nic wspólnego. Na tym kłamstwie oparł się system rządów parlamentarnych, nieuchronnie związany z nowoczesną demokracją.
Parlament w ustroju demokratycznym – to namiastka „ludu”; stąd dostojeństwo tego ciała i pojedynczych jego członków. Dlatego to posłowie, namaszczeni zawartością urny wyborczej, czyli zmaterializowanym zaufaniem „ludu” muszą być „nietykalni” i „niezależni” od rządu, czyli pobierać diety poselskie; muszą posiadać gratisowe bilety pierwszej klasy na wszystkie pociągi, żeby jak najswobodniej mogli stykać się z „ludem”, imieniem którego występują. A jednak, mimo wszystko, może się łatwo zdarzyć, że wybrani kiedyś posłowie w krótki czas później nie reprezentują już „woli ludu”, bo zmieniły się nastroje wyborców. Na to jest tylko jedno lekarstwo: jak najszybsze wybory. Ten postulat, logiczny zresztą, broniony bywał przez najbardziej konsekwentnych demokratów, przez socjalnych demokratów, czyli przez międzynarodówkę socjalistyczną.
Kto ma głosować przy wyborach? I w jaki sposób to głosowanie ma się odbywać? Są to dla demokracji pytania równie doniosłe, jak dla dworu samowładcy-króla pytanie, jaki ma być ceremoniał przy narodzinach następcy tronu. Ponieważ Wielka Rewolucja Francuska obaliła tron Burbonów w oparciu o burżuazję, czyli mieszczaństwo, przeto złamano wyłączność szlachty do zajmowania się sprawami publicznymi i prawa polityczne rozciągnięto w ten sposób, by objęły także stan trzeci. Natomiast proletariat miejski i wiejski przez długi czas panowania doktryn demokratycznych pozbawiony był prawa głosu politycznego, a co najwyżej dopuszczany do wyborów pośrednich, gdzie dopiero jego wybrańcy mieli wybierać posłów. Międzynarodówka socjalistyczna włożyła we wszystkich krajach cały ogrom wysiłków, by proletariatowi zdobyć to niebiańskie szczęście, jakim było dopuszczenie go do rozkoszy demokratycznego ustroju, do głosowania. Lat szeregi wojowali socjalni demokraci postulatem wyborów czteroprzymiotnikowych, a później nawet sześcioprzymiotnikowych, twierdząc, ze jest to istotne żądanie prawdziwej demokracji. Dlaczego?
Wybory powinny być powszechne, równe, bezpośrednie, tajne, a potem jeszcze bez różnicy płci i proporcjonalne. Wybory – jak wiemy – miały uprawnić posłów do wyrażania „woli ludu”. Kto należy do „ludu”? Oczywiście każdy. Czy i każdy, kto się do danego państwa przybłąkał, choćby zaraz miał zamiar się wynosić? W zasadzie tak. Ideałem demokracji jest w zasadzie zniesienie granic państwowych, jakieś Stany Zjednoczone świata, a w najgorszym wypadku państwo tak gościnne, że każdego obcego przybysza, jak w domu zajezdnym, uważa za współgospodarza. Niestety, organizacja państwa wzdraga się przed całkowitym jej oparciem na elemencie koczowniczym; musiała więc demokracja znowu pójść na kompromis między doktryną a wymogami rzeczywistości i stworzyć pojęcie „obywatela”.
Co to jest „obywatel”? Wbrew dźwiękowi słowa nie jest to człowiek, który ma się bez wszystkiego obywać, lecz właśnie człowiek, któremu w danym państwie przysługują prawa polityczne. Od czego to zależy, czy ktoś jest „obywatelem”? Od przynależności do narodu, który kiedyś w ciągu dziejów stworzył dane państwo? Oczywiście takie postawienie sprawy grzeszyłoby przeciw zasadom demokracji, bo przecież obcy są także ludźmi, mającymi przyrodzone prawo do wolności osobistej, a ograniczenie ich wolności może się dokonać tylko za ich przyzwoleniem. Jakże zaś mają dać to przyzwolenie? Oczywiście tak samo, jak wszyscy inni mieszkańcy, w głosowaniu; muszą więc być „obywatelami”. W ustroju demokratycznym krew, pochodzenie, nie może uzasadniać praw obywatelskich. Nie wszyscy jednak mogą być wszędzie „obywatelami”, choćby ze względu na połączony z tym normalnie przykry obowiązek służby wojskowej; trzeba więc było – wbrew doktrynie – to prawo „obywatelstwa” ograniczyć przez postawienie jakichś wymogów natury formalnej, od których spełnienia zależy jego posiadanie. Wśród tych wymogów pochodzenie zostało wprawdzie uwzględnione, ale na równi z innymi wymogami natury formalnej. A więc o „obywatelstwie” rozstrzyga: pochodzenie od ojca, który jest „obywatelem” danego państwa; adopcja przez obywatela; wyjście za mąż za „obywatela”; długoletnie zamieszkanie w państwie; na koniec tak rozpowszechnione nadanie „obywatelstwa” przez władzę administracyjną. Tak więc – pod wpływem doktryn demokracji – o „obywatelstwie” jednostki, czyli o trwałym związku jej i jej potomków z losami państwa decyduje spełnienie któregoś z tych wymogów czysto formalnej natury, a w tysiącach przypadków rozstrzyga o tym po prostu widzimisię urzędnika administracyjnego, jeżeli już nie jakaś wysoka protekcja czy łapówka albo niekiedy chwilowa taktyka polityczna rządu.
Tacy to „obywatele” rozstrzygać mają swym głosowaniem o losach państwa i o rządzie w państwie. Tak drogo zapłaciła demokracja tysiącom, a czasem milionom obcych za ograniczenie ich „przyrodzonego prawa do wolności osobistej”. A teraz trzeba jeszcze, by nikogo z nich przy głosowaniu nie pominięto i by mogli głosować swobodnie. Tutaj możemy powrócić do sławnych przymiotników.
Głosowanie musi być powszechne! To chyba nie budzi wątpliwości. Skoro każdy musi pozwolić na ograniczenie jego wolności osobistej – to oczywiście każdy musi głosować.
Wybory muszą być równe! I to proste. Jakaż racja pozwalałaby jednemu „obywatelowi” oddawać jeden głos, gdy drugi oddawałby dwa, trzy albo nawet cztery? Czyż wolność jednego „obywatela” miałaby być więcej warta niż wolność drugiego? A gdzież „wolność, równość, braterstwo”?
Wybory muszą być bezpośrednie! Zgoda na ograniczenie wolności osobistej – to za poważny, za uroczysty akt, by się można było przy nim wyręczać jakimiś zastępcami czy pełnomocnikami.
Głosowanie musi być tajne! Zgoda „obywatela” na ograniczenie jego wolności osobistej, usymbolizowana w akcie głosowania, jest już z jego strony wyrzeczeniem poważnym, bolesną ofiarą, złożoną na ołtarzu „stanu społecznego”; czyż można odeń równocześnie wymagać drugiej ofiary, czyż można wymagać, by dzięki jawnemu głosowaniu narażał swoje interesy na szwank, by składał dowód cywilnej odwagi? Przecież cywilnej odwagi, ani w ogóle odwagi nie wymagają od „obywatela” żadne zasady demokracji.
Głosowanie musi być bez różnicy płci! Czyż kobieta nie jest człowiekiem? Czyż nie ma prawa na wyrażanie zgody na ograniczenie jej przyrodzonej wolności osobistej?
Głosowanie musi być proporcjonalne! A to po co? Jak zwykle w wypadkach, kiedy trudno zgadnąć, chodzi tutaj o… ochronę mniejszości. Przy każdym głosowaniu jakaś większość rozstrzyga o wyborze, pozostaje zaś na lodzie jakaś niepocieszona mniejszość. Czy to nie grzech przeciw zasadom demokracji? Tamci, szczęśliwi, mają swego wybrańca, który za nich decydować będzie o losach państwa i rządach, a oni mieliby się zgodzić na ograniczenie ich wolności bez żadnej rękojmi? Trzeba więc i im zapewnić przedstawicielstwo w parlamencie, a da się to przeprowadzić skutecznie tylko przy istnieniu okręgów wielomandatowych i przy głosowaniu proporcjonalnym. I tak zostanie jeszcze wprawdzie pewna liczba drobnych mniejszości bez przedstawicielstwa w parlamencie, ale na takie ustępstwa wobec rzeczywistości doktryna demokratyczna musi godzić się nieraz i nabrała już potrzebnej po temu wprawy, że przypomnę choćby „kontrakt społeczny” Rousseau lub kompromisowe rozstrzygnięcie sprawy, kto jest „obywatelem” państwa.
Na tak wybranym parlamencie, pochodzącym prosto „z woli ludu”, opierają się rządy demokratyczne. Jak parlament jest poniekąd dzieckiem „woli ludu”, tak znowu rząd jest dzieckiem „woli parlamentu”; rząd jest więc niejako wnukiem „woli ludu” i reprezentuje dziadka tylko dzięki ojcu. Tak wygląda demokratyczna hierarchia rodzinna. Każde warknięcie ojca, każde „votum nieufności” parlamentu pozbawia rząd w ustroju demokratycznym tytułu prawnego do reprezentowania dziadka, czyli „woli ludu”, a więc – mówiąc po prostu – przepędza rząd.
Jak wychodził „lud” na tej swojej „wolności” i „równości” i na tym swoim „zwierzchnictwie” w państwie? Demokratyczne pojęcie „obywatelstwa” otwarło drogę do wpływu na rząd wszelkiego rodzaju obcym przybłędom, którzy los państwa, a tym bardziej zamieszkującej je, rdzennej ludności, gotowi byli zawsze poświęcić dla jakiegoś doraźnego zysku, dla jakiejś ordynarnej korzyści materialnej; tego typu ludziom nietrudno było wkraść się w zaufanie głosujących lub też kupić to zaufanie i w ten sposób zapewnić sobie lepszy dostęp do państwowego żłobu. Na tle niespodzianek głosowania, intryg zakulisowych w parlamentach, a nawet przez proste kupowanie posłów i całych stronnictw uzyskiwał na rząd i państwo ogromny wpływ potężny kapitał międzynarodowy. Wybory w konkurencji kandydatów i stronnictw stały się rzeczą kosztowną, a zwycięstwo dostępne tylko dla bogatych kandydatów i dla zasobnych stronnictw. W ten sposób rósł w siły nowoczesny kapitalizm, jako nieuchronne następstwo rządów demokratycznych. Ustrój demokratyczny i nowoczesny kapitał międzynarodowy, wysysający masy ludności rdzennej, to dwaj nieodstępni towarzysze.
Ustrój demokratyczny od początku do końca opiera się na kłamstwie i oszustwie. Kłamstwem jest, jakoby człowiek miał jakieś przyrodzone prawo do wolności osobistej; fikcją, czyli świadomym kłamstwem jest „kontrakt społeczny” Rousseau; kłamstwem jest, jakoby wybory, razem z ich wszystkimi przymiotnikami, dawały naprawdę wyraz woli ludu; kłamstwem jest, jakoby rząd demokratyczny reprezentował wolę parlamentu, a tym bardziej wolę ludu. O tym wszystkim wiedzą doskonale wszyscy kierownicy i działacze stronnictw demokratycznych; głoszenie przez nich tych haseł – to już po prostu oszustwo, a w najlepszym wypadku oszukiwanie samego siebie.
Demokracja i jej parlamentaryzm powołały do życia jeszcze jedną plagę życia publicznego: nowoczesne stronnictwa polityczne. Chęć wywierania jak największego wpływu na rządy, a także kosztowność wyborów stały się najmocniejszym elementem spójności. Trzydziestu posłów solidarnie zorganizowanych znaczy dla każdego rządu demokratycznego więcej niż stu niezorganizowanych, którzy mogą głosować przeciw sobie i swoje głosy wzajemnie znosić; stąd zachęta dla posłów, by tworzyli zwarte stronnictwa, w których obowiązuje solidarność i karność partyjna. W rezultacie dyktatorami stronnictw stają się ich przywódcy, a kilku takich przywódców większych stronnictw dyktuje swą wolę parlamentowi i rządowi. Dyktaturę tę wykonują oni bez żadnej odpowiedzialności, bo za nich formalnie odpowiada rząd, zaś rachunki płaci „lud”. Ustrój demokratyczny – to dyktatura ludzi nieodpowiedzialnych.
Skąd wziął się w chrześcijańskiej Europie ustrój tak kłamliwy i oszukańczy, tak przeczący na każdym kroku prawom Boskim i zdrowemu rozsądkowi ludzkiemu, tak po prostu potworny? Wiadomo już dzisiaj dobrze, że narodziny swoje i późniejszy rozwój zawdzięcza demokracja wyłącznie lożom masońskim i ich właściwym kierownikom, ich „Nieznanym Przełożonym”. Kto to są ci nieznani dyktatorzy państw demokratycznych? Odpowiedź daje nam historia i badacze masonerii. Kto z ustrojów demokratycznych skorzystał naprawdę? Kto uzyskał dzięki uznaniu przyrodzonego prawa do wolności, do równości, prawo handlowania gdzie bądź, prawo wyborcze czynne i bierne do parlamentów, co więcej prawo zajmowania wszystkich stanowisk urzędowych w każdym państwie i posterunków zaufania publicznego, a nawet prawo uczestnictwa w rządach? To żydzi doktrynom demokracji i towarzyszącym jej z konieczności wpływom kapitału zawdzięczają całą swoją pozycję w świecie.
W ustroju demokratycznym mamy do wyboru dwie alternatywy: albo anarchię zupełną, albo pod firmą „ludu” zakulisowe rządy tajnych organizacji międzypartyjnych i – najłatwiej – międzynarodowych. W braku ich wszystko musi się rozlecieć. Rozwydrzone partyjniactwo demokratycznego ustroju uniemożliwiłoby bowiem stworzenie jakiegokolwiek, dłużej trwającego, rządu i rozdarłoby państwo na strzępy. Koniecznością staje się więc ów tajny cement, spajający przywódców poszczególnych stronnictw w jakieś zwarte koła, których istnienie pozostaje tajemnicą nie tylko dla „ludu”, ale nawet dla ogółu działaczy partyjnych. Pęknięcia i zatargi w tych tajnych kołach powodują niesamowite pęknięcia i przegrupowania na powierzchni jawnego życia politycznego, a „lud” biedzi się potem nad odcyfrowaniem ich znaczenia i powodów.
Nowoczesną demokrację stworzyły tajne związki międzynarodowe. Jej logicznym wynikiem winna była być anarchia. Uniknąć jej można było jedynie przez niepodzielne oddanie zakulisowych rządów państw demokratycznych w ręce wolnomularstwa i jego „Nieznanych Przełożonych”.
Rządy demokratyczne – to nie tylko „wolność”, „równość”, ale także i „braterstwo”. Pamiętamy przecież, że – w myśl doktryny demokratycznej – wszyscy ludzie w swej pierwotnej naturze są dobrzy. W ustroju, opartym na wolności powszechnej, staną się sobie braćmi. Nie tylko jednostki, ale i całe ludy przestaną się waśnić i nastawać na siebie. Pod sztandarem demokracji – jak głosili jej apostołowie – zapanuje braterstwo wśród ludzi, braterstwo ludów i pokój powszechny.
Dziś złudzenia te należą już do historii, a wyrok jej wypadł bezlitośnie. Nigdy walki między ludźmi nie przybrały bardziej ostrego charakteru, jak za panowania demokracji. Przecież towarzyszący rządom demokratycznym i z nimi logicznie związany ustrój kapitalistyczno-liberalny zaostrzył walkę o byt do ostateczności i rozpalił powszechną żądzę zdobywania pieniądza, choćby po trupach. Co więcej, raz po raz rzucał narody przeciw sobie do bezrozumnych wojen, w których stawką istotną i często jedyną bywały interesy wielkiego kapitału, narodom na ogół obce i zazwyczaj szerokim rzeszom nieznane. Wystarczy przypomnieć tak liczne w XIX i XX stuleciu krwawe wojny o kolonie, o kruszce, węgiel czy naftę.
W jednym tylko, ukrytym dla ogółu znaczeniu, demokracja wprowadziła „braterstwo”. Jak wskazałem już wyżej, ustrój, oparty na jej doktrynie, musiał z konieczności oddawać zakulisową władzę w ręce tajnych organizacji. Tym tajnym rządem stało się wolnomularstwo, nazywające każdego wtajemniczonego „bratem”, obdarzające zaś każdego niewtajemniczonego w sekrety związku mianem „profana”, a więc człowieka, któremu nie należy dawać dostępu do spraw istotnych. Masoneria, sprawując zakulisowe rządy, oparła się oczywiście na swych członkach, na „braciach”. I tak demokratyczne hasło „braterstwa” znalazło swój jedyny wyraz w rządach „braci” nad ogółem „profanów”.
To tyle Gluziński. Tekst ten został napisany w 1934 roku i mam wrażenie, że jest bardziej aktualny niż w momencie jego ukazania się. Jak widać pewne zasady są niezmienne. Autor odniósł się do problemu wyborów w ordynacji proporcjonalnej i w okręgach wielomandatowych. Po 1989 roku pojawiła się nieliczna grupa ludzi, którzy zaczęli propagować ordynację większościową w jednomandatowych okręgach w angielskiej wersji.
Taki sposób wybierania posłów do Sejmu jest jasny i prosty. Wygrywa ten, który zdobędzie najwięcej głosów w danym okręgu. Okręgi są małe – wielkości powiatu. One umożliwiają prowadzenie kampanii wyborczej bez wielkich nakładów finansowych na reklamę. Reklama ogólnokrajowa czy regionalna nie sprawdzi się w sytuacji, gdy trzeba dotrzeć tylko do ludzi z małego okręgu. Byłoby to strzelanie z armat do wróbli. Nieekonomiczne i bezcelowe.
Kandydować na posła mógłby każdy, kto zebrałby 10 podpisów i wpłaciłby do kasy odpowiedniego urzędu kwotę zbliżoną do średniej krajowej. W przypadku gdyby zdobył 3% lub większe poparcie, kwota ta byłaby mu zwrócona. Ten wymóg jest konieczny, by wyeliminować ludzi, którzy chcieliby wystartować dla żartu.
Według zwolenników tej ordynacji, w wyniku takich wyborów, w sposób naturalny, powstałby system dwupartyjny z rządem mającym większość w parlamencie i w ten sposób rządy byłyby stabilne. Natomiast posłowie byliby odpowiedzialni tylko przed wyborcami ze swojego okręgu i niezależni od partyjnych liderów.
Tak to wygląda w teorii. Jak to wyglądałoby w praktyce? Nie wiemy, bo nie mamy takiej ordynacji. Ostatnie angielskie wybory wskazują, że nie zawsze w ich wyniku wyłania się ugrupowanie większościowe. Jednak nie wszystko trzeba sprawdzać praktycznie, by przekonać się, że demokracja nie działa spontanicznie, i że ta ordynacja jest tylko kwiatkiem do kożucha.
Na stronie Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych jest zamieszczony artykuł Reguła wyborcza JOW. W pewnym sensie jest to artykuł programowy, który prezentuje kardynalne zasady wyboru posłów do Sejmu RP, postulowane przez Ruch JOW (wytłuszczenia pochodzą od redakcji strony). A w nim m.in. czytamy:
Pierwsze wybory wg zasad zebranych w Regule wyborczej JOW, nie wcześniej niż pół roku po urzędowym ogłoszeniu prawa wyborczego, uwzględniającego te zasady. W tym czasie:
a. Szeroka prezentacja niniejszych zasad i ich pożytków, w porównaniu z ordynacją partyjnych list wyborczych.
b. Możliwość zawieranie porozumień; w okręgach, dla wyłaniania kandydatów wspólnych dla zbliżonych opcji politycznych oraz między okręgami, dla tworzenia ugrupowań politycznych o zasięgu regionalnym i krajowym.
c. Możliwość prezentowania się wyborcom przez kandydatów – kampania wyborcza w 460 JOW.
W punkcie „b” czytamy, że możliwe jest zawieranie porozumień w okręgach, dla wyłaniania kandydatów wspólnych dla zbliżonych opcji politycznych. Tylko nie jest napisane, kto będzie zawierał te porozumienia i kto będzie wyłaniał tych kandydatów. Dalej czytamy, że możliwe jest zawieranie porozumień między okręgami dla tworzenia ugrupowań politycznych o zasięgu regionalnym i krajowym. Porozumienia między okręgami na skalę regionalną i ogólnokrajową? To już skomplikowane logistycznie i organizacyjnie przedsięwzięcie. Kto to będzie robić? Tego Reguła wyborcza JOW nie precyzuje. Wszystko to jednak działoby się jeszcze przed wyborami. A więc organizujemy kandydatów według opcji politycznych i dopiero prezentujemy ich wyborcom. To chyba zrozumiałe, że kandydaci, którzy nie zostaną wyłonieni, a raczej namaszczeni przez „Nieznanych Przełożonych”, nie mają szans w tym wyścigu. Tak więc niezależny kandydat, który zbierze 10 podpisów, wpłaci stosowną kwotę do urzędu i nie zostanie wyłoniony, może sobie „pogwizdać”.
A co jeszcze możemy wyczytać z tego artykułu?
Spełnienie wszystkich zasad Reguły wyborczej JOW w wyborach do Sejmu RP, warunkuje pełną wolność i uczciwość wybierania posłów, podejmujących działanie dla dobra wspólnego oraz rokuje następujące efekty:
– Odpowiedzialność posłów przed ich wyborcami (w okręgach).
– Partnerstwo władzy z obywatelami, upowszechniające wśród obywateli poczucie odpowiedzialności za dobro wspólne, niezbędne w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego.
– Pozytywna selekcja kadr sprawujących władzę i stabilny rząd służący narodowi.
– W następstwie swobody kandydowania i podziału Polski na 460 JOW: decentralizacja życia politycznego, jego jawność i ożywienie, co sprzyja swobodnemu zawieraniu porozumień:
a) wewnątrzokręgowych, wyłaniających kandydatów o największych szansach zdobycia mandatu, wspólnych dla zbliżonych opcji politycznych;
b) międzyokręgowych, dla oddolnego tworzenia ugrupowań politycznych o zasięgu regionalnym i krajowym.
– Zmiana charakteru partii politycznych – z wodzowskiego na obywatelski.
– Utrudnienie dostępu do władzy dla ugrupowań skrajnych.
Tu już wprost jest napisane, że wyłania się kandydatów o największych szansach zdobycia mandatu. Kto zawiera porozumienia i wyłania tych kandydatów i kto decyduje o tym, kto ma największe szanse? Przecież to wyborcy mają decydować, kto ma największe szanse i mają to zrobić podczas wyborów. A tu się okazuje, że nie, że ktoś wcześniej układa te klocki.
A co na samym końcu? Utrudnienie dostępu do władzy dla ugrupowań skrajnych. A jakie to ugrupowania skrajne? Kto o tym decyduje, które ugrupowanie jest skrajne, a które – nie? To chyba wyborcy powinni o tym decydować.
Ma więc rację Gluziński, gdy powyżej pisze:
W ustroju demokratycznym mamy do wyboru dwie alternatywy: albo anarchię zupełną, albo pod firmą „ludu” zakulisowe rządy tajnych organizacji międzypartyjnych i – najłatwiej – międzynarodowych. W braku ich wszystko musi się rozlecieć. Rozwydrzone partyjniactwo demokratycznego ustroju uniemożliwiłoby bowiem stworzenie jakiegokolwiek, dłużej trwającego, rządu i rozdarłoby państwo na strzępy. Koniecznością staje się więc ów tajny cement, spajający przywódców poszczególnych stronnictw w jakieś zwarte koła, których istnienie pozostaje tajemnicą nie tylko dla „ludu”, ale nawet dla ogółu działaczy partyjnych.
W demokracji nie ma miejsca na spontaniczność. Dotyczy to zarówno wyborów w ordynacji proporcjonalnej jak i w większościowej. To jednak nie zmienia faktu, że zdecydowana większość daje się nabierać na ten demokratyczny teatrzyk.
Polecam ciekawy wykład o tym, co obecnie się dzieje.
LikeLike
Istotnie ciekawy wykład. W pewnym momencie pojawia się ciekawa uwaga na temat depopulacji i po co ona ma być. Obecny system finansowy pozwala na drukowanie czy kreowanie pieniądza bez końca. To , ze rośnie dług nie ma znaczenia, bo zadłużającym nie zależy na tym, by zadłużeni spłacali długi, tylko na tym, by byli uzależnieni poprzez posiadanie niespłaconego długu. Powstaje pytanie, czy taki system może kręcić się bez końca? Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że taki system załamie się wówczas, gdy jakiś rodzaj zasobów naturalnych, niezbędnych do produkcji, wyczerpie się. Według prowadzącego wykład radą na to jest depopulacja, bo wtedy szybkość zużywania się zasobów naturalnych ulegnie wydatnemu spowolnieniu. Tu jednak rodzi się kolejne pytanie. Czy depopulacja nie jest tylko odłożeniem w czasie tego, co i tak nieuniknione? Zasoby naturalne nie są nieograniczone.
LikeLike
Polecono mi do przeczytania ( w temacie ) :
https://www.salon24.pl/u/emigranta/919669,w-obronie-demokracji
LikeLike
“Reasumując. Jeśli marzy nam się demokracja, musimy najpierw uzdrowić przestrzeń debaty publicznej i uznać zasadę egalitaryzmu. Następnie zorganizować tak gospodarkę, aby ona spełniała rolę, do której człowiek ją wynalazł. Służenia społeczeństwu. Jeśli z tym problemem nie uporamy się intelektualnie, czeka nas najpierw system totalitarny a potem znów przelew naszej krwi.”
Takie rady daje emigrant w konkluzji swojego artykułu. Problem jednak polega na tym, że nie mówi, jak to zrobić. Musimy to, musimy tamto itd. Nawet nie zadaje sobie pytania, kto wymyślił demokrację i po co. Oczywiście nie chodzi tu o demokrację ateńską, tylko tę po rewolucji francuskiej.
Wszyscy znamy definicję demokracji według Churchilla: “Demokracja jest najgorszym z ustrojów, ale nikt nie wymyślił lepszego”. Problem jednak polega na tym, że jest to jego bardzo okrojona definicja. Pełna brzmi tak:
“Demokracja jest najgorszym z ustrojów, bo przed wyborami trzeba płaszczyć się przed motłochem, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju, żeby wybrani nie odpowiadali za swe czyny. W ten sposób w demokracji mamy władzę zbliżoną do boskiej. Tylko Bóg nie odpowiada przed nikim za swoje czyny”. – Winston Churchill
LikeLike