W ostatnim tygodniu miałem problemy z łączem internetowym. Jednego dnia było połączenie z internetem, drugiego – nie. W końcu wymieniłem ruter na nowy. W międzyczasie miałem więc czas na przeczytanie książki, której wcześniej nie czytałem, a która od bardzo dawna jest w mojej bibliotece.
Ta książka to Dno czary wydana w 1965 roku. Jej autorem jest Lew Kaltenbergh (1910-1989). Na stronie „lubimyczytać.pl” można przeczytać, że to polski pisarz żydowskiego pochodzenia. Przyszedł na świat w sztetlu w Szumsku w dawnym województwie tarnopolskim (obecnie Ukraina). Jego matka była wyznania prawosławnego. Absolwent Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie (Wydział Humanistyczny). Po wojnie wykładał w Akademii Nauk Politycznych w Warszawie. Pracował także w Polskim Radiu. Autor powieści biograficznych i historycznych oraz wspomnień. Tłumacz literatury rosyjskiej, węgierskiej, niemieckiej i rumuńskiej.
Książkę tę wydało wydawnictwo Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza i na jej obwolucie informuje:
„Dno czary” jest nie tylko próbą ujęcia w opowieściowy wątek biografii Norwida. Autor stara się na przestrzeni książki rozszyfrować tajemnicę wyobcowania Poety wśród współczesnych. Dociekając powodów tego zjawiska, opowieść potrąca o sploty spraw politycznych, społecznych i kulturalnych. W jej tle ukazuje się galeria postaci przeszłego czasu, ożywionych ówczesnymi sporami i konfliktami. Swoi i obcy, wielcy i mali twórcy zdarzeń, przesuwając się w barwnym korowodzie dookoła głównej postaci utworu uwypuklają jej samotność. O źródłach tej samotności stara się opowiedzieć książka Lwa Kaltenbergha.
Jest w tej książce fragment, który chcę przytoczyć, a który dotyczy okresu tzw. wieków ciemnych. Wikipedia tak definiuje ten okres:
Wieki ciemne – określenie subiektywne, używane odnośnie do okresu historycznego trwającego od końca V wieku (upadku cesarstwa rzymskiego) do połowy X wieku, nazywanego tak przez niektórych historyków ze względu na niewielki zasób źródeł pisanych z tych czasów oraz przeświadczenie o znacznym upadku kultury, czemu przeczy np. renesans karoliński. Jest to okres powstawania królestw barbarzyńskich, kryzysu w Cesarstwie Bizantyńskim i początku ekspansji Arabów. Poza tym w IX wieku miała miejsce misja Cyryla i Metodego, która zapoczątkowała rozwój chrześcijaństwa wśród Słowian. Pojęcie europejskich „wieków ciemnych” wprowadził Francesco Petrarca.
W dialogu, który chcę zacytować uczestniczą dwie osoby. Bartoli Arrigo Pietro (1801-1872) – włoski historyk, czynny uczestnik lombardzkiej rewolucji r. 1848, autor – m.in. – Antiquitates Ethruscorum (1844). Drugi to Kleofas Czubek, brat Telesfor. „Bractwo nasze jest, zapewne czymś bliskim zakonu, ale stanowi zgromadzenie ludzi świeckich. Nie mamy ślubowań zakonnych (…). Zacny fratello Telesfor przebiega, nie bacząc na wszelkie restrykcje i przepisy graniczne, kraje italskie, jak i kiedy chce. Więcej ci on znaczy mimo swej pokory od wielu głów utytułowanych… (…). Były to czasy wcale nie tak znowu dawne, jak zaczął ten twój eks-kleryk być kimś. I dodam, że kimś w miejscach wcale poważnych i różnych. Nie zdziwię się, jeśli spotkam go w jednej legacji któregoś z mocarstw jako gościa, w innej znowu – niby piastującego urząd powierniczy.” – Mamy więc tu do czynienia z masonem i to zapewne nie najniższego stopnia, dla którego nie istnieją granice państwowe i hierarchia społeczna. Poniżej wspomniany dialog:
»Bartoli łyknął ze szklanki, dopełnił ją, nalał obecnym i wtedy dopiero podjął rzucony sobie temat.
– Spokój! – wyrzekł jakby z żalem. – Prawda, że to wielka rzecz. No, ale cóż mam czynić, grzeszny, gdy nie tylko mnie spokój sam często opuszcza. Teraz to towar niezwykle rzadki na naszym półwyspie. A jeśli kto, jak ja, zagląda zbyt niedyskretnie za parawan przeszłości…
– Ej, maestro! Zagląda się za parawanik historii, a na zewnątrz wywleka się same aluzje do współczesnego nam czasu, co? – zaśmiał się „braciszek”.
– Wcale nie. Aluzje – aluzje nasuwają się same. Zdarza się i tak, że ani nawet myślisz o dniu dzisiejszym, pogrążony z głową w odległe, dalekie sprawy lat arcydawnych… A tu – gdyś się na chwilę oderwał, gdyś się rozejrzał dokoła siebie – aż strach: same wypisy, same cytaty ze sprawozdań, kronik czy tam po prostu akt – już brzmią jak akt oskarżenia. I to w sprawach nie jakoś tam generalizowanych, zaznaczanych tylko ramami. Nie! W konkretnych, jawnie w szczegółach nawet. Figlarna staruszka jest z pani historii.
– Nawet i w owej historii z Joanną?! – spytał półgębkiem Telesfor-Kleofas.
– A nawet! – Bartoli zwrócił się ponownie do Cypriana. – Właśnie, zanim wszedł pan do izby, zwierzałem się „braciszkowi” ze swoich poszukiwań archiwalnych w dziedzinie pewnego kuriozum. Zresztą, sprawa, jeśli ją rozpatrzeć z punktu ustaw kościelnych, niebagatelna, choć pogrążona w głąb mroku średnich wieków. Sprzed dziesięciu stuleci ciekawostka. Co zaś w niej najbardziej dziwnego – to to, że – jakby to powiedzieć – wygląda na podanie, na gminną legendę, jako taka krąży między ludem po całej Italii. Śladem widomym i powszechnym jest znak karciany, bardzo, bardzo stary. „Papieżyca” – La papessa. Figura równa w innych maściach „królowej” czy „damie”.
– A, widziałem, widziałem – przypomniał sobie Cyprian, który już dawniej we Florencji, zauważył tę dziwaczną kartę, zapamiętując nie mniej dziwaczne inne: „wisielca”, „papieża”, „kapucyna”.
– Właśnie. Z kart do gry, szczególnie z tych najstarszych, można wyczytać. Nim figury trafiły do gry, musiały mieć swoją rolę w grach może nie wszystkim dostępnych, ważniejszych, no i wymagających nie lada biegłości. Owóż legenda, która się łączy z ową karcianą „papieżycą” ma wiele odmian, jedno zachowując bez zmian: imię. Jeśli się mówi o osobie, która dała wzór karcianej figurze, nikt jej inaczej nie nazwie, jak „papieżycą Joanną”.
– Nie jedno to chyba rzymskie podanie. Słyszałem też inne – rzekł Kleofas-Telesfor. – Zapewne. To jest o tyle ciekawsze od innych, że ma – może i niepewne, nie najbardziej liczne – ale przecież dokumenty na poparcie tego, że nie były tylko podaniem. Że w jakiejś mierze – to prawdziwa, choć ciemna i powikłana, historia. Nim wkroczyłeś do tej komnaty, mości artysto, wyliczałem naszemu fratello owe świadectwa pisemne.
– Wykładaj, maestro, dokumenty! – wołał z ostentacyjną jowialnością ”braciszek”.
– A proszę: mam nadzieję, że historia kościoła na tyle obydwom panom jest znana, iż pamiętacie, jak to Grzegorz zwany Wielkim wysłał sławnego Augustyna do Brytanii. Stał się tam założycielem opactwa Canterbury. Żadne prawie z naszych opactw, żaden klasztor tu, na ziemi ciągle zwadami zbrojnymi i najściami pogan przeorywanej, nie zachował tej świetnej ciągłości kronik i annałów, co to właśnie sławetne opactwo. A już rejestry pontyfikatów prowadzone były ze szczególną skrupulatnością. Owóż w tych właśnie kronikach, na których niejeden zapis kanoniczny oparto, widnieje pod datą roku 853 taka nota: Hic obiit Leo quartus, cuius tamen anni usque ad Benedictum tertium computantur, eo quod mulier in papam promota fuit (Tutaj zmarł Leon IV, którego lata liczą się jednak do Benedykta III, z powodu tego, że na papieża została wyniesiona kobieta). Tamże pod rokiem 855 czytamy: Johannes. Iste non computantur, quia femina fuit (Jan. Nie został policzony, ponieważ był kobietą). I zaraz po tym wymieniony jest Benedykt trzeci. To były dokumenty najważniejsze, bo podważyć autentyczności zapisu nikt serio nie może. Powiadam: serio, bo podważa się ciągle. Ci sami, co się ustawicznie powołują na kanterberyjską kronikę we wszystkich innych sprawach i wypadkach, w tym jednym chcą widzieć niedokładność, błąd, zmyślenie. Tylko uważcie, panowie, dobrze – zacytowałem dwie noty bezsporne. A przecie co najmniej sześćdziesięciu autorów, w łacinie piszących i w grece – a są między nimi i tacy, których kościół do pocztu świętych zalicza – zaświadcza istnienie i czyny papieżycy Joanny. Z tych, przeważnie uczonych, pisarzy znaczna większość ma do papieżycy stosunek raczej życzliwy, niekiedy – powiedziałbym – pełen uznania. A nie głosi tego uznania byle kto, bo i sławny mnich Marianus Scott i ów, o którym powiada tradycja kościelna, iż diligenter scripsit (napisał ostrożnie), Ballarmin, i współczesny Joannie kapłan rzymski Anastazy, zwany Bibliotekarzem, mąż zaiste o wiedzy i zasługach imponujących. Nie pomogą na to wypusty, robione w późniejszych kopiach, sporządzanych przez benedyktynów z pism Anastazego, boć dochowało się jego manuskryptów wiele. Prawda, że teraz wiele dawnych papierzysk nie tylko ukryto przed okiem niepowołanym, ale pono oddano płomieniom. Bezcenne pergaminy, stanowiące niegdyś własność Ficina, zginęły tajemniczo z półek skarbczyka we Florencji. Niemniej, z dokumentów Joanny-papieżycy dotyczących jest jeszcze jeden, który jako najbardziej może sumiennie całą rzecz przedstawiający, was, panowie Polacy, powinien ciekawić. Jest to zapis wcale obszerny, powołujący się na wiele świadectw pisanych i ustnych, dokonany przez penitencjariusza Innocentego czwartego, biskupa Cosenzy, Marcina Polonusa.
– Była przecież w czasach późniejszych nieco inna Joanna. Ta, którą kościelne wyroki skazały na stos. Mocno teraz naciskają francuscy monsiniorowie na kurię w sprawie tej heroiny gallickiej. Orleańska dynastia wiąże z powszechnym tej wojowniczej dziewicy kultem pewne polityczne aspekta. No, o to, żeby zaginęły dokumenta jej dotyczące, obawy nie ma: przeważnie znajdują się tam, we Francji i strzegą ich świeccy, laicy i duchowni porówno. – Ta tyrada Telesfora-Kleofasa nie tylko zadziwiła Cypriana Kamila, ale mocno go podrażniła. Było dziwne słyszeć w ustach duchownego taką apostrofę nawiązująca do roli rzymskiego kleru w usuwaniu czy ukrywaniu dokumentów historycznych. I było szczególnie nieprzyjemne, że tu, w papieskim Rzymie, przedstawiciel polskiego kleru (choć trudno było zgadnąć miejsce w hierarchii kościelnej zajmowane przez Kleofasa Czubka) z taką niemal „salonową” – naturalnie, w najbardziej płaskim rozumieniu tego przymiotnika – swobodą rozprawia i o gorszącej legendzie papieżycy Joanny, i o Joannie Dziewicy Orleańskiej.«
W poprzednim blogu pisałem o tym, że jeśli zna się fakty i odpowiednio się je skojarzy, to wiele z wydarzeń bieżących i przeszłych łatwiej zrozumieć. No właśnie! Jeśli zna się fakty. Powyższy cytat uświadamia, że wiele z tych faktów jest skrywanych i ich poznanie jest niedostępne ogółowi, a zatem ten ogół ma niewielkie szanse na właściwe zrozumienie otaczającej go rzeczywistości oraz przeszłości, która tę rzeczywistość ukształtowała.
Z tego cytatu można wysnuć jeszcze jeden wniosek, a mianowicie to, jak ważne jest w życiu narodów i społeczeństw zakorzenienie. Trwanie w tym samym miejscu, na swojej ziemi przez wieki. To samo w sobie stwarza stabilne, trwałe społeczeństwa, dla których wielowiekowa tradycja jest nieodłącznym elementem ich tożsamości. I w takich społeczeństwach wiedza o ich przeszłości dostępna jest nie tylko z dawnych ksiąg i kronik, które można okroić o niewygodne treści, ale też z pewnych zwyczajów, niezmiennych od wieków. I może na tym przykładzie łatwiej zrozumieć, dlaczego wielcy tego świata tak zabiegają o wielokulturowość, migracje, przesiedlenia, mieszanie narodów i społeczeństw, przesuwanie granic państwowych i tym samym państw. Żaden naród rdzenny i osiadły nie znosi dobrze tego typu eksperymentów. Tylko jedna nacja czuje się w takiej rzeczywistości jak ryba w wodzie i to ona tego dokonuje, z korzyścią dla siebie, bo im te narody słabsze, tym jej łatwiej jest je sobie podporządkować.