Opozycja

Zanim stał się znanym pisarzem, Dołęga-Mostowicz zasłynął jako publicysta i krytyk obozu Józefa Piłsudskiego, zwłaszcza po przewrocie majowym w 1926 roku. Jego antysanacyjne felietony padały ofiarą cenzury. W publicystyce komentował m.in. drażliwe polityczne sprawy: aresztowanie generała Malczewskiego, zaginięcie generała Zagórskiego i pobicie posła Zdziechowskiego. – Tak pisze Wikipedia i tak opisuje pobicie Dołęgi-Mostowicza:

8 września 1927 r. późnym wieczorem Tadeusz Dołęga-Mostowicz został napadnięty i pobity przez nieznanych sprawców. Sytuacja wydarzyła się półtora roku po przewrocie majowym, w momencie gorącej sytuacji politycznej.

Miesiąc przed tym wydarzeniem, 6 sierpnia 1927 r., zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach generał Włodzimierz Zagórski, przeciwnik rządzącej sanacji. Prasa, zwłaszcza prawicowa, codziennie drążyła sprawę zaginięcia. Podawano w wątpliwość oficjalną wersję o dezercji generała i pojawiały się sugestie, że za jego zniknięciem mogą stać czynniki rządowe. Ponieważ premierem wówczas był Piłsudski, zwolennicy sanacji odbierali te sugestie jako atak na Marszałka. Dołęga-Mostowicz w ironicznym felietonie „Nowa gra towarzyska” z 10 sierpnia również zasugerował, że Zagórski mógł zostać porwany. W kolejnych felietonach komentował zarówno przebieg śledztwa, jak i coraz częstsze ingerencje cenzury. Według relacji młodszego brata pisarza, Władysława, Mostowicz również osobiście prowadził dziennikarskie śledztwo na temat zaginięcia generała.

Do napaści na Mostowicza doszło 8 września ok. 23:30. Jak podała dwa dni później prasa, zaatakowało go siedmiu uzbrojonych w pałki mężczyzn, gdy wracał do swojego domu przy ul. Grójeckiej 44 w Warszawie. Napastnicy zagrodzili mu drogę ucieczki dwoma samochodami. Następnie ogłuszonego do nieprzytomności dziennikarza wrzucono do luksusowego samochodu (później ustalono, że był to czarny buick) i wywieziono do lasu w pobliżu Sękocina pod Warszawą. Tam wyrzucony do rowu został jeszcze raz pobity pałkami przez pięciu napastników, którzy wykrzykiwali: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!”. Spłoszeni przez chłopskie furmanki, napastnicy odjechali, pozostawiając w lesie pobitego Mostowicza, który dowlekł się do szosy i z pomocą przejeżdżającego tamtędy rolnika dotarł do Warszawy ok. 4:30 nad ranem.

Akt terroru wobec dziennikarza potępiły zgodnie wszystkie gazety i siły polityczne. 13 września w „Rzeczpospolitej” Dołęga-Mostowicz podziękował za wyrazy wsparcia ze strony społeczeństwa, prasy oraz „osobistości politycznych różnych obozów, nie wyłączając rządowego”.

x

W felietonie Tajemnica cenzorskiego słówka z sierpnia 1927 roku Dołęga-Mostowicz m.in. pisał:

„Pan marszałek Piłsudski w kilka dni po dokonaniu przewrotu majowego powiedział: Powinność swą wobec Ojczyzny spełnili zarówno ci, którzy byli duszą i ciałem ze mną, jak i ci, którzy duszą i ciałem byli przeciw mnie. Potępić należy tylko obojętnych.

Pomijając aktualną, majową, wartość tych słów, co do której mamy zrozumiałe zastrzeżenia, z całkowitym uznaniem musimy podkreślić ich wielkie znaczenie jako zasady politycznej. Zasada ta słusznie uwydatnia wartość opozycji, więcej, bo nawet potrzebę jej istnienia, co zresztą od dawna zostało uznane za aksjomat.”

A więc zasadą polityczną demokracji, jak można się domyślić, jest konieczność istnienia opozycji. I jest to aksjomat, czyli twierdzenie, które przyjmuje się bez dowodu. Demokracja nie może istnieć bez opozycji i bez odpowiedniej frekwencji wyborczej, czyli zaangażowania zwykłych ludzi w politykę. To, czego boi się każda władza, to niska frekwencja wyborcza. Natomiast opozycja to nadzieja dla mas, które poprzez swój udział w akcie wyborczym legitymizują każdą nowo wybraną władzę i łudzą się, że tym razem będzie inaczej. Jednak takie rozwiązanie powoduje, że władza jest całkowicie zwolniona z jakiejkolwiek odpowiedzialności, bo gdy kończy się jej kadencja, to przychodzą nowi hochsztaplerzy. I tak w kółko. Wszystko musi się zmieniać, by nic nie zmieniło się. Winston Churchill tak miał powiedzieć o demokracji:

Demokracja jest najgorszym z ustrojów, bo przed wyborami trzeba się płaszczyć przed motłochem, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju, żeby wybrani nie odpowiadali za swe czyny. W ten sposób w demokracji mamy władzę zbliżoną do boskiej. Tylko Bóg nie odpowiada przez nikim za swoje czyny.

W listopadzie 1928 roku Dołęga-Mostowicz napisał felieton Opozycja. Poniżej jego treść:

    Ogólnie uznaną jest prawdą konieczność istnienia opozycji, która w każdej formie życia zbiorowego przyczynia się do jego rozwoju, naprawy, postępu.
Potrzeba istnienia opozycji znalazła tak szerokie zrozumienie, że pewien monarcha, widząc, iż parlament jego państwa składa się z samych zwolenników rządu, kazał pewną liczbę posłów odkomenderować do robienia opozycji1.
Z drugiej znów strony znamy pewne mocarstwo, gdzie wszystko jest tak dalece wobec korony lojalne, że nawet przywódca opozycji nosi tytuł: Lider Opozycji Jego Królewskiej Mości.
Tym niemniej opozycja w parlamencie tego kraju jest opozycją istotną, tj. stawiającą sobie jako cel obalenie danego rządu i objęcie władzy.
Znamy jednak kraj, gdzie istnieją aż trzy opozycje: jedna na prawicy, druga na lewicy i trzecia obcoplemieńców.
Parlament tego państwa jest jednak tak dziwną instytucją, że tu opozycja posiada większość, i to znaczną, a zwolenników rządu odkomenderowuje ze swego grona2. Wprawdzie nie na stałe, ale na "wyrywki", dla niepoznaki.
Rząd w owym kraju trzyma się władzy właśnie przy pomocy opozycji, której ostatecznym i głównym celem jest - broń Boże nie dopuszczenie do upadku rządu.
Widzimy zatem, że opozycje bywają najróżnorodniejsze, tym niemniej zawsze znajdują... rację swej egzystencji.

Można więc z tego felietonu wyciągnąć wniosek, że opozycja jest tworem władzy, cała opozycja. Czy w takim razie Dołęga-Mostowicz jest również takim wykreowanym przez Piłsudskiego opozycjonistą, a to pobicie miało go tylko uwiarygodnić w oczach czytelników i opinii publicznej? Taki wniosek można wyciągnąć z jego życiorysu. Jeszcze jako nastolatek, w 1915 roku, rozpoczął naukę w Kijowie. W tym czasie należał do konspiracyjnej piłsudczykowskiej Polskiej Organizacji Wojskowej. Tak informuje Wikipedia i wypadałoby przyjrzeć się bliżej tej organizacji.

Poniższe informacje pochodzą z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970) i znajdują się również w blogu Kryzys przysięgowy:

Po akcie 5 listopada 1916 został członkiem Tymczasowej Rady Stanu oraz szefem jej departamentu wojskowego; 1917 przeszedł do opozycji wobec TRS i okupacyjnych władz niemieckich (domagał się utworzenia rządu polskiego) i zainicjował rozbudowę Polskiej Organizacji Wojskowej (utworzonej w sierpniu 1914 w celu prowadzenia dywersji na tyłach wojsk rosyjskich), kierując tym razem jej działalność przeciw Niemcom; jego politykę realizował Konwent Organizacji A; aresztowany przez Niemców 22 VII 1917, w związku z tzw. kryzysem przysięgowym w Legionach (lipiec 1917) został osadzony wraz z K. Sosnkowskim w twierdzy magdeburskiej, po zwolnieniu 10 XI 1918 przybył do Warszawy, gdzie następnego dnia Rada Regencyjna przekazała mu władzę wojskową, a 14 XI – władzę zwierzchnią nad krajem;

ORGANIZACJA A, utworzona w połowie 1917 roku tajna grupa skupiająca działaczy mających duże wpływy w PPS, PSL – „Wyzwolenie”, PSL – „Piast”, Stronnictwie Niezawisłości Narodowej i Zjednoczeniu Stronnictw Demokratycznych i realizujących linię polityczną J. Piłsudskiego; odpowiednikiem wśród prawicy miała być Organizacja B. Na czele O.A. Stał Konwent; działalnością O.A. kierował, po aresztowaniu Piłsudskiego, J. Moraczewski (przewodniczący), E. Rydz-Śmigły (sprawy wojskowe) i L. Wasilewski (sekretarz); Konwent dysponował POW; 1919 O.A. znana była jako Związek Wolności.

„Polska Organizacja Wojskowa (POW), tajna organizacja powstała z inicjatywy J. Piłsudskiego w sierpniu 1914 w Warszawie, wkrótce po wybuchu I wojny światowej, ze zjednoczenia oddziałów wojskowych Związku Strzeleckiego i Polskich Drużyn Strzeleckich; działała w Królestwie Polskim, potem również w Galicji, na Ukrainie i w Rosji. POW prowadziła na tyłach wojsk rosyjskich wywiad i akcje dywersyjne; po zajęciu 1915 Królestwa Polskiego przez wojska niemieckie i austriackie, część członków POW wstąpiła do I Brygady Legionów Polskich; w połowie 1916 POW liczyła ok. 5 tys., wiosną 1917 ok. 13 tys. osób. Jeszcze pod koniec 1915, po odrzuceniu przez okupacyjne władze niemieckie i austriackie postulatu niezależności Legionów Polskich, Piłsudski wstrzymał dopływ członków POW do Legionów oraz wydał polecenie intensywnego szkolenia ich w półlegalnych szkołach i na kursach wojskowych. Akcjom podejmowanym przez POW patronował Centralny Komitet Narodowy, utworzony w grudniu 1915 z inicjatywy Piłsudskiego przez reprezentantów lewicy aktywistycznej (aktywiści). W dniu 17 I 1917 POW podporządkowała się Tymczasowej Radzie Stanu, lecz w czerwcu tegoż roku odmówiła jej dalszego poparcia, motywując to faktem, iż TRS ogłosiła werbunek do wojska nie wyłoniwszy uprzednio rządu; organizowany w lipcu tzw. kryzys przysięgowy w Legionach Polskich doprowadził do ich rozbicia, a POW przeszła ponownie do działalności konspiracyjnej, podporządkowana faktycznie kierownictwu Organizacji A. POW uczestniczyła w przejmowaniu władzy od Austriaków w Galicji, stanowiła siłę zbrojną rządu ludowego utworzonego 6/7 XI 1918 w Lublinie i brała udział (listopad) w rozbrajaniu Niemców na terenie Królestwa Polskiego. W grudniu 1918 została wcielona do Wojska Polskiego.

W lutym 1918 została utworzona w Poznaniu przez Wincentego Wierzejewskiego odrębna POW zaboru pruskiego, na którą oddziaływała również Narodowa Demokracja; POW zaboru pruskiego wysunęła hasło oderwania Wielkopolski od Niemiec, a jej członkowie wzięli udział w powstaniu wielkopolskim.

19 II 1919 (ładna data, taka przypadkowa? – przyp. W. L.) została utworzona POW Górnego Śląska; stanowiła ona główną siłę zbrojną podczas powstań śląskich.”

x

To ciekawe, że takie informacje ukazały się w PRL-owskiej encyklopedii. Takie niedopatrzenie. A może ktoś uznał wtedy, że demokracja to już przeszłość i chciał ośmieszyć sanację. Sanacji nie ośmieszył, bo jej mit nadal funkcjonuje w wielu środowiskach, ale za to zdemaskował demokrację. Nasuwa się w tym momencie pytanie: czy to był jednostkowy przypadek, czy raczej reguła, która obowiązuje we wszystkich demokracjach? Czy wszędzie tak ona działa? Piłsudski ośmieszył sejm, bo w wielu partiach czy stronnictwach miał swoich ludzi, których zadaniem było właśnie paraliżowanie jego pracy. I w ten sposób sam sobie stworzył pretekst do zrobienia porządku z sejmową „anarchią”.

Jak powstała II RP?

Po zajęciu przez Niemcy Królestwa Polskiego zostaje ogłoszony przez dwóch cesarzy akt 5 listopada 1916 roku, czyli obietnica powstania Królestwa Polskiego. Niemcy przejmują carską administrację, którą Rosjanie stworzyli po upadku powstania listopadowego. Tymczasowa Rada Stanu, czyli rząd, powołana przez niemieckie i austro-węgierskie władze okupacyjne, rozpoczęła działalność 15 stycznia 1917 roku. W dniu 25 lipca, po kryzysie przysięgowym, TRS wybrała Radę Regencyjną. 27 października, działając w charakterze króla lub regenta, rozpoczyna ona rządy.

Rada Regencyjna wraz z podległą jej administracją:

  • opracowała i wydała szereg aktów prawnych, które stworzyły następnie część porządku prawnego II RP,
  • rozpoczęła ogłaszanie w Dzienniku Ustaw oraz Monitorze Polskim aktów prawnych,
  • rozbudowała administrację państwową,
  • utworzyła zalążek służby zagranicznej poprzez ustanowienie przedstawicielstw w państwach centralnych i krajach neutralnych oraz na terenie Rosji,
  • stworzyła prawne oraz organizacyjne podstawy dla zorganizowania Wojska Polskiego (utworzenie urzędu Szefa Sztabu WP oraz uchwalenie tymczasowej ustawy o powszechnym obowiązku służby wojskowej),
  • utrzymywała i rozwijała polskie szkolnictwo i sądownictwo, odziedziczone po Tymczasowej Radzie Stanu,
  • wprowadziła polskie symbole narodowe – godło i flagę,
  • stworzyła podstawy statystyki polskiej i 13 lipca 1918 roku wydała decyzję o utworzeniu i organizacji GUS,
  • 7 października 1918 roku ogłosiła niepodległość Królestwa Polskiego; niektórzy uważają, że ten dzień powinien być świętem narodowym, a nie – 11 listopada.

W piśmie skierowanym do Kanclerza Rzeszy, opublikowanym w Monitorze Polskim Nr 184 z 24 października 1918 roku Prezydent Ministrów (premier) Józef Świeżyński podał, że brygadier Józef Piłsudski został powołany na stanowisko Ministra Spraw Wojskowych. Siedział jeszcze wtedy w twierdzy w Magdeburgu. A więc więzień został ministrem. Po latach prezydentem został robotnik, który przeskoczył był przez płot. Rząd Józefa Świeżyńskiego to ostatni rząd Królestwa Polskiego, powołany 23 października 1918 roku przez Radę Regencyjną. W dniu 4 listopada Rada Regencyjna odwołała rząd Świeżyńskiego w związku z próbą zamachu stanu, zorganizowaną przez ministra spraw wewnętrznych Zygmunta Chrzanowskiego. Jakoś trzeba było pozbyć się tej monarchii. W tym samym czasie, 7 listopada, wybucha w Berlinie rewolucja bolszewicka, cesarz ucieka do Holandii i zostaje proklamowana Republika Weimarska.

Co było dalej, to wiemy. Piłsudski, „twórca” II RP, wraca 10 listopada z Magdeburga i obejmuje rządy w zorganizowanym dla niego przez Niemców państwie. Nie jest to już monarchia, tylko republika, a więc ustrój demokratyczny, w którym wyborcy „wybierają” sobie władze. System partyjny też był gotowy, bo jego tworzenie zaczęto jeszcze w końcu XIX wieku. Tak jakby ktoś już wtedy wiedział, że monarchia ustąpi republice. Jak więc widać w polityce nie ma miejsca na spontaniczność i przypadek. Tworzenie państwa to długi proces, ale nie tworzy się go od podstaw. Po prostu przejmuje się całą administrację poprzedników i stopniowo wprowadza się zmiany. Dlatego, widząc to, co dzieje się w III RP – to masowe sprowadzenie milionów Ukraińców, ich faworyzowanie, przyjmowanie ich do pracy bez znajomości języka polskiego, programy nauczania w szkołach dostosowane do dzieci ukraińskich, stopniowe wprowadzanie języka ukraińskiego jako drugiego języka urzędowego, finansowanie państwa ukraińskiego, tak jakby to była część III RP – to wszystko i wiele innych rzeczy, o których nie wiem, to wszystko świadczy o tym, że trwa tworzenie nowego państwa. Tworzenie II RP też nie było widoczne dla zwykłego człowieka. I dla wielu jej powstanie było zaskoczeniem. Nie mam jednak najmniejszej wątpliwości, że historia powtarza się i za jakiś czas niektórzy obudzą się z ręką w nocniku: ni z tego, ni z owego będziemy mieć Ukrainę od pierwszego. Jednak obecnie jest to proces bardziej skomplikowany, więc trwa to dłużej i wolniej i może dlatego jest to proces niewidoczny dla postronnego obserwatora.

  1. Sytuacja w parlamencie polskim po zamachu majowym. ↩︎
  2. Rozbijanie opozycji przez obóz sanacyjny. ↩︎

Czy to jeszcze polskie rolnictwo?

W związku z zeszłotygodniowymi strajkami rolników wypada zadać sobie pytanie: czym tak naprawdę jest polskie rolnictwo, czy ono jest jeszcze polskie? Po 1989 roku w rolnictwie, podobnie jak w całej gospodarce, zaszły diametralne zmiany. W 1990 roku prywatne gospodarstwa, według GUS, użytkowały 14 228 tys. ha ziemi ornej. Gospodarstwa państwowe – 3490 tys. ha. Były one usytuowane przede wszystkim w obecnych województwach: zachodniopomorskim, lubuskim, dolnośląskim, opolskim, pomorskim i warmińsko-mazurskim. Romea Muryń w artykule Modele zawłaszczania ziemi m.in. pisze:

Organem odpowiedzialnym za zarządzanie gruntami państwowymi po 1989 r. została nowo powstała Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa (od 2003 r. ANR – Agencja Nieruchomości Rolnych, a od 2017 r. KOWR – Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa), której głównym celem było zmniejszenie zadłużenia państwa we własności ziemskiej, polegające przede wszystkim na wyprzedaży gruntów. Spowodowane było to niską produktywnością PGR-ów. Agencja przy sprzedaży ziemi nie stosowała specjalnych norm obszarowych. Mimo że ustawa o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi skarbu państwa weszła w życie w 1991 r., to zapisy mówiące o rozwoju gospodarstw rodzinnych i ich priorytetyzacji zostały wprowadzone dopiero w 2003 r. Zgodnie z deklaracjami ANR: „Będzie to następowało przez sprzedaż lub oddanie w dzierżawę nieruchomości rolnych z zasobu w celu powiększenia wielkości (koncentrację ziemi) istniejących i tworzenie nowych gospodarstw rodzinnych”. Do końca istnienia ANR (do 2016 r.) „sprzedała 2703 tys. ha gruntów (57% wszystkich przejętych), w tym 2605 tys. ha ziemi rolnej, a przekazała 653 tys. ha gruntów (14%). Oznacza to, że trwale zagospodarowała 3357 tys. ha gruntów (71%). Należy także nadmienić, że ziemię rolną sprzedawały także inne jednostki państwowe, np. szkoły wyższe czy jednostki badawczo-rozwojowe”.

Osobom prywatnym pracującym w PGR-ze nie zostały przedstawione żadne zniżki bazujące na latach pracy w danych miejscowościach. Rynek został otwarty dla inwestorów. W tych warunkach rolnikom trudno było konkurować. Doprowadziło to do wyprzedaży wielkoobszarowych działek rolnych. Powierzchnia państwowej ziemi rolnej sprzedanej do końca 2018 r. wykazuje tendencję dwóch grup obszarowych wyprzedanych jednocześnie: 5–14,99 ha oraz 100 i więcej ha. Aby ukazać to w skali porównawczej, jeden obszar z grupy – 100 i więcej ha – jest trzykrotnie większy od terenu Pałacu Kultury i tylko o połowę mniejszy od Starego Miasta w Gdańsku. Największa koncentracja grupy obszarowej 100 ha i więcej nastąpiła w regionach o największej liczbie PGR-ów, czyli w województwach zachodniopomorskim, warmińsko-mazurskim i dolnośląskim. Natomiast gospodarstwa rodzinne, zazwyczaj małopowierzchniowe, o obszarze do 1 ha użytków rolnych (grupa szczególnie ważna z punktu widzenia społecznego) skoncentrowane są w województwach wschodnich, gdzie już w czasach PRL rolnicy występowali przeciwko reformie rolnej.

Ważnym aktorem w procesie wykupu ziem Skarbu Państwa jest kapitał zagraniczny. W 2004 r. po wstąpieniu RP do Unii Europejskiej ustanowiono dwunastoletni okres kontroli sprzedaży ziemi, na którą wymagana była zgoda Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Miało to na celu zrównoważenie konkurencji pomiędzy rolnikiem pochodzenia polskiego a zagranicznym. Od 1 maja 2016 r., jak wykazuje sprawozdanie MSWiA z 2018 r., obcokrajowcy „z Europejskiego Obszaru Gospodarczego i Konfederacji Szwajcarskiej nie muszą legitymować się zezwoleniem ministra właściwego do spraw wewnętrznych na nabycie jakiejkolwiek nieruchomości, niezależnie od położenia i powierzchni nieruchomości”, jak również mają prawo obejmować udziały lub akcje w spółkach handlowych. Największy skup ziemi przez kapitał zagraniczny miał miejsce w województwie zachodniopomorskim (32% wszystkich przejętych gruntów rolnych i leśnych) i warmińsko-mazurskim (19%). Natomiast zauważalną tendencją jest kontynuacja wykupu ziemi przez obywateli Holandii (35%) i Niemiec (38%), skutkująca przejęciem własności ziemi rolnej w wysokości 73% wszystkich wykupionych gruntów. Warto nadmienić, że największe kombinaty rolnicze w Polsce – Animex oraz Cargill Poland – są własnością zagraniczną spółki z siedzibą w Stanach Zjednoczonych, nieposiadającej jakiejkolwiek więzi społecznej z lokalną ludnością i samorządami, co ‒ w kontekście interesu społecznego ‒ nie różni się od procesu centralizacji z czasów tworzenia Państwowych Gospodarstw Rolnych. W obu przypadkach mamy do czynienia z oderwaniem wspólnoty lokalnej od wpływu na kształtowanie otaczającej ją przestrzeni.

W 2016 r. weszła w życie ustawa o obrocie ziemią mająca na celu ograniczenie możliwości nabywania i zbywania ziemi rolnej przez obcokrajowców, aby zamrozić obrót ziemią w Polsce. Warto nadmienić, że dotyczyło to jedynie ziem Skarbu Państwa, które zostały przekazane pod dzierżawę. Inaczej ujmując, ziemie wyprzedane do roku 2016 nie mogą zostać objęte ustawą, a stanowią one 91,4% terenów rolnych. Ustawa założyła, że państwowa ziemia powinna zostać w Agencji Nieruchomości Rolnych (aktualnie KOWR), a podstawową formą jej zagospodarowania ma być dzierżawa. Jednakże narzucone wymogi – dzierżawca musi być rolnikiem indywidualnym mającym kwalifikacje rolnicze, prowadzić gospodarstwo rolne do 300 ha i mieszkać w danej gminie co najmniej od 5 lat – doprowadziły do utrudnienia kupna ziemi przez osoby prywatne. Do dnia dzisiejszego ustawa przeszła modyfikację i planowane są dalsze zmiany, które mają na celu upaństwowienie ziemi (czyli jedynie do 8,6% całkowitej powierzchni terenów rolnych). Niestety żadna z ustaw nie odwołuje się do integralnej polityki przestrzennej, zgodnie z którą winna być uwzględniona strategia podwyższania jakości życia na obszarach wiejskich czy też ochrony polskiej ziemi.

Podsumowując, do 1990 r. ponad 76,3% nieruchomości podległych Ministerstwu Rolnictwa i Reform Rolnych znajdowało się pod własnością prywatną, a własność publiczna stanowiła 23,7%. W 2016 r. własność ziemi prywatnej osiągnęła 91,4%, a ziemie Skarbu Państwa stanowiły jedynie 8,6%. Największa koncentracja ziem prywatnych rolnych znajduje się w części centralno-wschodniej Polski – województwo mazowieckie (99,1%) i świętokrzyskie (99,0%). Jedynie w województwie zachodniopomorskim udział prywatnej ziemi był najmniejszy i wynosił 74,85%. W tym przypadku warto skonstatować, że wszystkie ziemie, które znajdowały się we władaniu PGR-ów, a następnie w gestii Agencji Nieruchomości Rolnej, były wyposażone w infrastrukturę gospodarstw rolnych, w tym mieszkaniową i socjalną, sfinansowaną ze środków Skarbu Państwa, a żadna bezpośrednia rekompensata pod względem dochodu gminy czy infrastruktury społecznej nie miała miejsca w skali regionu czy osoby fizycznej będącej poprzednim właścicielem. Kto w takim razie skorzystał z tego wzrostu i transakcji?

x

Jeśli w 1990 roku prywatne gospodarstwa użytkowały 14 228 tys. ha, a państwowe – 3490 tys. ha, to oznacza, że 80% ziemi ornej było w rekach prywatnych, a 20% w rękach państwa. Autorka cytowanego wyżej artykułu skoncentrowała się na tych 20%. Nie wiadomo więc, co działo się z ziemią w rękach prywatnych. Pewne informacje na ten temat jednak podała: …obcokrajowcy „z Europejskiego Obszaru Gospodarczego i Konfederacji Szwajcarskiej nie muszą legitymować się zezwoleniem ministra właściwego do spraw wewnętrznych na nabycie jakiejkolwiek nieruchomości, niezależnie od położenia i powierzchni nieruchomości”… Mogli więc również nabywać ziemie od prywatnych właścicieli. Jak dalej napisała, największy skup ziemi przez kapitał zagraniczny miał miejsce w województwie zachodniopomorskim i warmińsko-mazurskim. Czy słowo „skup” zostało użyte przypadkowo? Dlaczego nie zakup? Skup oznacza wykupywanie większej ilości, liczby czegoś. A więc zaplanowana akcja. W tym wypadku chodziło o ziemię po PGR-ach.

Z artykułu Najwięksi posiadacze gruntów w Polsce i na świecie można się dowiedzieć, że:

„Największe w Polsce gospodarstwo rolne należy do jednego właściciela. To gospodarstwo braci Romanowskich z Bartoszyc w województwie warmińsko-mazurskim: Romana i Bogdana. Początki gospodarstwa sięgają 1978 roku, kiedy z półhektarowego zagonu powierzchnia gruntów zwiększyła się do aż 12 tys. ha (ponad 8 tys. jest ich własnością. Pozostałe 4 tys. dzierżawione od Agencji Nieruchomości Rolnych. Gospodarstwo braci Romanowskich zajmuje się głównie produkcja zbóż, mięsa i mleka.

Kościół katolicki ma około 160 tys. hektarów ziemi. Od stycznia 1992 roku do czerwca 2019 roku Kościół na tzw. Ziemiach Zachodnich otrzymał nieodpłatnie od państwa – reprezentowanego przez wojewodów – 76 244 ha ziemi rolnej.”

Jeszcze ciekawszych rzeczy można dowiedzieć się z artykułu 10 największych gospodarstw rolnych w Polsce. Poniżej jego początek.

„W Polsce rolnictwo od wielu lat pozostaje jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Produkty rolne, takie jak zboża, owoce czy warzywa trafiają już nie tylko do polskich sklepów, ale są coraz chętniej kupowane przez zagraniczne firmy. Sprzyjają temu ciągły rozwój technologii uprawnych, a także liczne dotacje rządowe. To właśnie dzięki powyższym czynnikom farmy mogą stawać się coraz większe i znacznie zwiększyć swoją produkcję. Warto więc przyjrzeć się 10 największym gospodarstwom rolnym w Polsce.

Nie jest żadną tajemnicą, że w zdecydowanej większości grunty w Polsce znajdują się pod kontrolą spółek. W tej kategorii największe gospodarstwo rolne należy do Agrofirmy Witkowo S.A. Ta zlokalizowana w Wielkopolsce firma zajmuje imponujące połacie ziemi i zajmuje się głównie uprawą zbóż, roślin oleistych oraz strączkowych. Witkowo słynie również z nowoczesnych technologii, dzięki czemu jest jednym z liderów polskiego rolnictwa.”

Te pozostałe spółki to:

  • Grupa Laskopol S.A. z woj. łódzkiego
  • PHZ BWA Sp. z o.o. Warszawa
  • PBG Domaradzice na Opolszczyźnie
  • RSP w Pawłowicach z woj. małopolskiego
  • Zespół Rolniczy Nowiny z woj. podkarpackiego
  • RSP Chodów-Broniszewice z woj. łódzkiego
  • Agro Handel Wiatracznica z woj. mazowieckiego
  • RSP Sieroszowice z Dolnego Śląska

A więc tylko dwie z dziesięciu największych spółek rolnych znajdują się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Trudno oczywiście powiedzieć, kto jest faktycznym właścicielem tych spółek i pozostałych mniejszych. Prawdopodobnie kapitał zagraniczny.

xxx

Likwidacja PGR-ów nastąpiła nie dlatego, że były nierentowne, tylko ze względów ideologicznych. Zrobiono więc z rolnictwem to samo, co z przemysłem. Tak, jak sklepy wielkopowierzchniowe praktycznie zlikwidowały rodzimy, drobny handel, tak wielkie spółki rolne marginalizują stopniowo indywidualne rolnictwo.

A skoro stan faktyczny jest taki, że polscy rolnicy są tylko marginesem w kontekście całego rynku rolnego, to o co chodzi w tych rolniczych strajkach i blokadzie granicy z Ukrainą? Dlaczego ci wszyscy wielcy właściciele nie protestują? Nie boją się konkurencji „ukraińskich” firm? Prawdopodobne dlatego, że nie ma takiego zagrożenia, a jak mówi przysłowie: kruk krukowi oka nie wykole.

Uwzględniając wszystkie powyższe informacje, nie ulega wątpliwości, że rolnictwo indywidualne to margines. No bo skoro grunty w zdecydowanej większości znajdują się pod kontrolą spółek, to inaczej być nie może. Jeśli dodamy do tego fakt, że jest jeszcze jakaś grupa tzw. indywidualnych obszarników, to wyłania się nam prawdziwy obraz struktury własności ziemi w Polsce. Mamy nawet w tej branży rodzimy, tzw. american dream, czyli od pucybuta do milionera. Bo jak to inaczej nazwać, gdy ktoś zaczyna od 0,5 ha, a kończy na 12 000 ha? Wszystko zaczęło się jeszcze w 1978 roku. Czy to oznacza, że proces rozkradania polskiej ziemi rozpoczął się wcześniej, niż likwidacja polskiego przemysłu? Wygląda na to, że tak.

Skoro więc rolnicy indywidualni stanowią margines w polskim rolnictwie, to oznacza to, że ich strajki, czyli blokady dróg, mają inny cel, niż ratowanie polskiego rolnictwa, czyli są ustawką. Podobnie jest z blokadą granicy ukraińskiej. To też jest ustawka, bo zboże wjeżdża na teren Polski koleją. Obok strajkujących rolników przejeżdżają pociągi ze zbożem i oni o tym wiedzą. O co więc chodzi? Rolnicy mają do spełnienia tę samą rolę, jaką mieli robotnicy w latach 1980-1981. Mają dać pretekst do wprowadzenia stanu wojennego lub wyjątkowego, a wówczas wszelkie prawa obywatelskie zostają zawieszone i władza będzie mogła zrobić wszystko, czego zapragnie. Podobnie jest w przypadku blokady granicy. W tym wypadku chodzi o skłócanie Polaków z Ukraińcami i doprowadzenie do wojny domowej w Polsce, czy raczej w UkroPolinie. I to również może być pretekst do wprowadzenia stanu wojennego.

Czy tak się stanie? Scenariuszy może być więcej. To tak, jak przy rozwiązywaniu zadania szachowego. Po każdym ruchu otwiera się szereg nowych kombinacji, w zależności od tego, jaką decyzję podejmie druga strona. Umysł pracuje na wysokich obrotach. I jest dokładnie tak, jak mówił Szlangbaum do Wokulskiego: u Żydów rozum jest cały czas zajęty i dlatego Żydzi mają rozum. Tylko tego – kto nie ma rozumu zajętego, a kto kieruje się emocjami, fałszywie pojętym patriotyzmem – tego można wyprowadzać na ulicę i zajmować go protestami. I jeszcze przekonywać innych przy pomocy wszelkiego rodzaju mediów, że powinni się oni solidaryzować z rolnikami, bo to ich interes. Nie, nie ich, bo rolnicy są na kroplówce, a są na niej, bo są potrzebni do tego typu akcji. Gdy przestaną być potrzebni, to podzielą los robotników. Pewnie wielu będzie musiało zatrudnić się w korporacjach, czyli w tych wielkich spółkach rolnych. Czas najwyższy sobie uświadomić, że rolnicy indywidualni powoli stają się marginesem polskiego rolnictwa, jeśli nie w sensie liczebności, to w sensie możliwości produkcyjnych, a być może również – posiadanej ziemi. A Zielony Ład jeszcze bardziej zmniejszy te możliwości, ale za to unia europejska prowokuje ich tym do strajku.

Varshe Tseytung

Ostatnio wpadła mi w ręce Gazeta Warszawska, tygodnik, nr 10, 8-14 marca 2024. Na początek wypada wyjaśnić, skąd taki tytuł bloga. Varshe Tseytung to tytuł tej gazety w języku jidysz. Początkowo, korzystając z tłumacza Google, wpisałem po stronie języka polskiego nazwę tej gazety po polsku i po stronie jidysz pojawiła się polska nazwa. Dopiero gdy napisałem po niemiecku Warschauer Zeitung po stronie języka niemieckiego, to po stronie jidysz wyświetliła się nazwa w języku jidysz, czyli Varshe Tseytung, choć pisana małymi literami. To oczywiście pro-pisowska gazeta żydowska dla naiwnych Polaków, tak jak Wyborcza, to gazeta żydowska dla nie-Polaków. Na początek, zanim uzasadnię swoje zdanie o tej gazecie, trochę historii z Wikipedii.

Gazeta Warszawska (1774-1939) – została założona po kasacie zakonu jezuitów w 1774 roku, pierwotnie pod tytułem „Wiadomości Warszawskie”, była najstarszym dziennikiem. Pierwszym redaktorem naczelnym i jednocześnie właścicielem gazety był redaktor Kuriera Polskiego (1729-1760) jezuita Stefan Łuskina, który po kasacie zakonu, pozbawiony możliwości wykładania w kolegium jezuickim, zajął się dziennikarstwem.

W 1794 roku gazeta została kupiona przez Antoniego Lesznowskiego. W połowie XIX wieku, pod kierownictwem Antoniego Lesznowskiego juniora, pismo stało się bardzo dochodowym przedsięwzięciem. Po powstaniu styczniowym „Gazeta Warszawska” zaczęła przechodzić kryzys. Coraz bardziej ewoluowała politycznie w kierunku endeckim. Z powodów politycznych tytuł był formalnie zawieszony w latach 1906-1909. Wznowiono go w listopadzie 1909 roku. W 1915 roku został zawieszony na 3 lata. Gazeta zaczęła wychodzić na nowo 16 listopada 1918 roku jako organ Narodowej Demokracji. Pod różnymi tytułami wychodziła do 1939 roku.

Gazeta Warszawska – polityczno-społeczny tygodnik ogólnopolski, wydawany w Warszawie od 2008 roku. Po 2015 roku czasopismo ma nakład 100 tys. egzemplarzy.

To tyle Wikipedia, która pominęła pewien epizod z 1859 roku, gdy Gazeta Warszawska była bardzo opiniotwórcza i dochodowa. Jednak opowiadała się przeciwko asymilacji Żydów. To nie podobało się Kronenbergowi, który postanowił to zmienić. Gazeta Warszawska w owym czasie swoją popularność zawdzięczała głównie temu, że pisał w niej Kraszewski. Kronenberg przeciągnął go do swojej, dopiero co nabytej, „Gazety Codziennej”. W sierpniu 1859 roku Kraszewski objął redakcję tej gazety i przeciągnął do niej czytelników „Gazety Warszawskiej” i stąd jej kryzys.

Na pierwszej stronie Gazety Warszawskiej w lewym górnym rogu zamieszczono zdjęcie Waldemara Łysiaka i tytuł: Urodziny Mistrza – mistrz jest tylko jeden! Nazywa się Waldemar Łysiak. W środku numeru felieton Andrzeja Leji poświęcony 80. rocznicy urodzin Łysiaka. Obok znajduje się artykuł tego samego autora i wymienia on w nim wszystkie książki Łysiaka i prosi o jeszcze.

Kim jest Łysiak? Jest największym w Polsce apologetą Piłsudskiego i Napoleona. O tym, że Piłsudski to największy szkodnik w historii Polski, to pisałem nieraz w swoich blogach. Natomiast, że Napoleon był drugim po Piłsudskim szkodnikiem, to o tym jeszcze nie pisałem i wypada to uzasadnić. Napoleon stworzył Księstwo Warszawskie tylko po to, by zyskać rekruta na wojnę z Rosją. Wojna ta zakończyła się jego klęską. Efektem tego wojska rosyjskie dotarły do Saksonii. Po kongresie wiedeńskim Księstwo Warszawskie prawie w całości, bo tylko bez Wielkopolski, przypadło Rosji i zostało nazwane Królestwem Polskim. I to właśnie wtedy po raz pierwszy Rosjanie zajęli polskie ziemie etniczne. Po powstaniu listopadowym wszelkie stanowiska państwowej administracji zostały obsadzone Rosjanami. Zaczęli też oni na terenie całego Królestwa budować cerkwie, a więc tworzyć prawosławne społeczności na ziemiach etnicznie polskich.

Norman Davies w książce Boże Igrzysko (1999) pisze:

Rzeczywiste cele powołania do istnienia Księstwa uwidoczniły się najlepiej w sferze wojskowości i finansów. Bez względu na wszelkie gesty w kierunku liberté, egalité czy nawet fraternité pozostaje niewiele wątpliwości co do tego, że celem utworzenia Księstwa było zmobilizowanie jak największej liczby żołnierzy i jak największych sum pieniędzy na potrzeby całego cesarstwa napoleońskiego. W 1808 roku wprowadzono powszechny pobór żołnierzy. Wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 28 lat byli powołani do wojska na sześć lat. Wojsko, które stopniowo rozrosło się z 30 000 żołnierzy w 1808 roku do ponad 100 000 w roku 1812, pochłaniało ponad dwie trzecie dochodu państwa. Między dowodzących nim generałów rozdzielono hojnie dary ziemi, podczas gdy tabuny przymusowych robotników trudziły się nad ulepszeniem urządzeń wojskowych. Do prac przy odbudowie fortecy w Modlinie zmobilizowano dwadzieścia tysięcy chłopów. W 1812 roku liczebność oddziałów stacjonujących w Polsce na koszt Księstwa osiągnęła prawie milion żołnierzy. W zamian za swój polski mundur obywatel otrzymywał solidne opodatkowanie na pruską modłę oraz obojętność władz na modłę rosyjską; oczekiwano też od niego, że odda życie za francuskiego cesarza, walcząc pod rozkazami niemieckiego króla.

Najjaskrawszym przykładem wyzysku, jaki Napoleon uprawiał wobec Księstwa Warszawskiego, było szokujące oszustwo w sprawie tak zwanych „sum bajońskich”. Według konwencji podpisanej we francuskim uzdrowisku Bayonne w 1808 roku, rząd francuski zrzekł się prawa do dawnej własności państwa pruskiego, sprzedając ją za sumę 25 milionów franków, płatnych w krótkim okresie czterech lat. W ten sposób polski podatnik musiał poświęcić niemal 10% budżetu na wykupienie hipotek, budynków i wyposażenia, które zaledwie 12 lat wcześniej zabrali mu Prusacy, a które dostały się w ręce Francuzów jako wojenna zdobycz. Hojność nie wchodziła tu więc w grę.

x

Wydaje się, że komentarz jest zbyteczny, a Łysiak jeszcze od czasów PRL-u onanizuje się Napoleonem i wmawia innym, że jest za co go kochać, choć jest dokładnie odwrotnie – jest za co go nienawidzić.

Podejrzewam, że wiele osób nie wie, że od 1795 roku, czyli od III rozbioru Rzeczypospolitej, do 1807 roku zabór pruski sięgał do linii Curzona. Dopiero w wyniku traktatu francusko-pruskiego z 9 lipca 1807 roku Prusy zrzekły się ziem drugiego, trzeciego i części ziem pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej, czego skutkiem było utworzenie Księstwa Warszawskiego. A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy.

Wewnątrz numeru znajduje się artykuł Stanisława Srokowskiego Czy to już kres polskości?! W nim autor m.in. pisze (wytłuszczenia – S.S.):

Środowiska lewackie zmierzają w pierwszym rzędzie do osłabienia pamięci narodowej, a następnie – poprzez likwidację znaków identyfikacyjnych, śladów i symboli związanych z tradycją, religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – do likwidacji polskości.

Jeśli się do tego doda słynne już słowa premiera polskiego rządu Donalda Tuska, że „polskość to nienormalność”, to scenariusz realizowanego planu jest jasny jak słońce: wynarodowić – jak się da i ile się da – Polaków. Wynarodowić do cna, do kości. By nic z polskości nie zostało. Bo skoro polskość jest nienormalna, należy więc tę nienormalność zlikwidować.

Do polskiej pamięci narodowej wliczamy takie podstawowe symbole patriotyzmu jak wielcy bohaterowie: Kościuszko, Rejtan, Sobieski, Piłsudski, Mackiewicz, rotmistrz Pilecki, nasze powstania narodowe, słynne bitwy, etos (ulubione słowo Geremka – przyp. W.L.) Armii Krajowej, Solidarności, znaki i barwy narodowe. Odnosimy się do nich z czcią i powagą. Wystarczy się tego wszystkiego pozbyć, a staniemy się ludźmi bez pamięci. A ku temu się teraz zmierza. Pisałem o tym w poprzednim felietonie. Gdy wrogowie niszczą lub profanują pamięć, mądre narody stają w obronie zagrożonego bytu i gotowe są do poniesienia najwyższej ofiary, byle by tylko ratować poczucie godności i dumy narodowej.

W polskiej tradycji ogromną rolę odgrywały i nadal odgrywają symbole chrześcijaństwa i znaki graficzne, które stały u fundamentów polskiego państwa, takie jak krzyż, ryba, ale też metaforyka i cały system odniesień i tropów literackich zapisanych w Biblii i innych księgach Ojców Kościoła.

Drugi nurt to walka z postaciami Kościoła i instytucjami kościelnymi i zakonnymi. Stąd nieustanne napaści na kapłanów, zakonników, na wiarę, religię oraz jej stare i nowe symbole. A te ciągłe, nagminne żądania, by Kościół był nowoczesny, czym są, jeśli nie próbą odebrania Kościołowi znaków tożsamościowych?

Kolejnym i bardzo konsekwentnym działaniem mającym na celu likwidację polskości jest stosunek oficjalnych władz państwowych do polskich Kresów. W zasadzie likwiduje się już nawet ostatnie odrobiny wiedzy o Kresach, a więc o I i II Rzeczypospolitej. A to oznacza, że w świetle jupiterów odcina się korzenie własnej tożsamości. I zatraca się więź pokoleń. I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno.

Trzeba wskazywać złoczyńców po imieniu. I nie bać się. Na Boga! Nie bać się! Bo naród, który się boi, jest nic niewarty. Jest tchórzliwy. Sam sobie szykuje pętlę na szyję. Sam siebie okalecza i zabija. Czyż nie czujecie tego? Nie widzicie? Nie rozumiecie? A przecież byliśmy godnym i dumnym Narodem. Byliśmy silni moralnie. I mocni intelektualnie. Wydaliśmy, jako Naród, wielu wspaniałych twórców, badaczy, uczonych, kapłanów, żołnierzy. Mamy więc w sobie potencjał. Mamy ukrytą w głębi moc ducha. Tylko to wszystko blokuje nam strach i niewiara. Opadają nam ręce. I powiadamy: „Nic nie możemy zrobić”. A ktoś, kto tak mówi, już przegrał.

Kresowianie – a więc ta część Narodu, która obecnie liczy wraz z potomkami ok. 6 milionów obywateli – wydali na świat tak wielkie postaci jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Aleksander Fredro, Kornel Makuszyński, Józef Korzeniowski (Joseph Conrad), Zbigniew Herbert, Karol Szymanowski, by wymienić tylko niektórych.

x

Według Srokowskiego likwidacja znaków identyfikacyjnych (jakich?), śladów i symboli związanych z tradycją (jakich?), religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – to likwidacja polskości. Polskość według niego to religia, a szczególnie katolicyzm i kler katolicki oraz wielkie postacie historyczne, takie jak m.in. Kościuszko, który swoim powstaniem z 1794 roku dał pretekst do trzeciego rozbioru Rzeczypospolitej w 1795 roku; Piłsudski – szkoda słów; powstania narodowe, Armia Krajowa, Solidarność, no i oczywiście Kresy, czyli I i II RP. Te Kresy i I i II RP to korzenie polskiej tożsamości. Może w takim wypadku należałoby raczej mówić o kresowości. W sumie więc, jeśli tak zdefiniujemy polskość (kresowość), to jest to nienormalność. I o takiej nienormalności pisał Tusk w swoim artykule Polak rozłamany z listopada 1987 roku. Pisał m.in. tak:

„Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę; Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi.”

I Tusk ma rację! Tak zdefiniowana polskość to nienormalność. Jeśli jednak nadal krytykuję go za te słowa, to nie za to, co powiedział, tylko za to, czego nie powiedział. To – czego nie powiedział Tusk, a o czym nie zająknął się nawet Srokowski – zostało wyraźnie zaakcentowane w artykule O współczesnym rozumieniu polskości Andrzeja B. Legockiego:

„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy” – w tej triadzie ziemia jest ostoją trwania, ród – dziedziczną plemiennością, a język polski – międzyludzkim spoiwem. Oczywistym wymogiem tożsamości plemiennej jest pochodzenie od wspólnych przodków. Naród bowiem stanowi wspólnotę żywych i umarłych, od których żyjący się wywodzą. Szczególnie istotnym wyznacznikiem definiującym polską świadomość jest rodzimy język. Jest wielkim skarbem Polaków i niezastąpionym przewodnikiem dziejowym.

Tu jest zawarta istota polskości, tak niewygodna dla Tuska i Srokowskiego. Nie mogli o tym wspomnieć, bo wszelkie ich pseudointelektualne wygibasy, na tle tak pojętej polskości, ośmieszyłyby ich. Trudno więc dziwić się, że szukają innej, bardziej pojemnej definicji, rozmywającej pojęcie polskości. Do tego idealnie pasuje katolicyzm, bo przecież katolikiem może być każdy. I każdy obcy w I RP, który zmienił wyznanie czy wiarę oraz manifestował swój patriotyzm stawał się Polakiem.

Z tej triady: ziemia, ród, język – jedynie język można było wykorzystać. Ziemi i ludzi, czyli rodu nie dało się zaadoptować, ale język – jak najbardziej. I tak się stało. Język i religia były wyznacznikiem Polaka w nowym państwie zwanym Rzeczpospolitą. I w ten sposób Wielkie Księstwo Litewskie, a ściślej mówiąc jego elity, stały się polskie i te Mickiewicze, Słowackie, Fredry, Makuszyńskie, Herberty, Szymanowskie e tutti quanti, to wszystko byli Polacy. Ci, którzy rządzą edukacją, a wiadomo, kto rządzi, ci uznali, że poematem narodowym ma być utwór, który zaczyna się od frazy: Litwo, Ojczyzno moja! W tym momencie logicznie myślący człowiek powinien sobie zadać pytanie: to gdzie jest moja ojczyzna?

Dlaczego w tym kraju Zulu-Gula nie może być tak, jak w Wielkiej Brytanii, w której Szkot jest Szkotem, pomimo że mówi od urodzenia po angielsku, podobnie jak Walijczyk czy Irlandczyk. Dlaczego Irlandczyk James Joyce, piszący po angielsku, nadal jest Irlandczykiem, a piszący po polsku Mickiewicz nie jest Litwinem, tylko Polakiem? Mickiewicz był synem Mikołaja Mickiewicza herbu Poraj. Poraj był jednym z 47 polskich herbów szlacheckich adoptowanych przez bojarów litewskich na mocy unii horodelskiej z 1413 roku.

Do naszej pamięci narodowej, pisze Srokowski, wliczamy takie symbole patriotyzmu jak powstania narodowe, słynne bitwy, etos Armii Krajowej, Solidarności. Najlepiej oczywiście z Matką Boską w klapie lub chrześcijańskim, rzymskiego pochodzenia, symbolem kotwicy, zaadoptowanym na Znak Polski Walczącej. I dalej pisze: I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno. To łączenie patriotyzmu z katolicyzmem i wciąganie Polaków w burdy uliczne trwa od czasów powstania styczniowego. Henryk Rolicki w książce Zmierzch Izraela (1932) pisał:

I znowu na przykładzie 1863 r. możemy stwierdzić, że żydzi podżegali Polaków do wybuchu, tym razem już nie tylko przez związki węglarskie, lecz nawet przezwyciężali odwieczną nienawiść do Kościoła katolickiego, nosili krzyże, śpiewali „Boże coś Polskę” w kościołach i podczas nabożeństw zbierali datki na powstanie. Po jego wybuchu wydali „roztropną” odezwę, a potem… nie dał im się we znaki Murawiew i nie ucierpieli też w Królestwie. Za to wiedli prym w handlu i przemyśle, szlachta kołatała do nich o posady, zaś antysemityzm „nie miał się na czym opierać”.

Nic się nie zmieniło od czasów powstania styczniowego. Ten ich model patriotyzmu i polskości, polegający na łączeniu wiary i katolicyzmu z manifestacjami ulicznymi, powstaniami, strajkami – ten model jest tak prymitywny i nachalny, że aż niesmaczny. Na zeszłotygodniowym strajku rolników jacyś przemawiający nie mogli się powstrzymać od wstawek typu „Szczęść Boże i „Bóg zapłać”. Model patriotyzmu, który reprezentuje Gazeta Warszawska nie pozostawia wątpliwości, że to Żydzi w niej piszą, mącą w głowach czytelnikom i dlatego nazwałem ją Varshe Tseytung.

Aktualizacja z dnia 18 marca 2024 roku:

A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy. – To nie tak było. Pełne wyjaśnienie znajduje się w blogu Sumy bajońskie. Wszyscy Polacy musieli spłacić w formie wysokich podatków niespłacone kredyty hipoteczne, zaciągnięte przez część obywateli Księstwa.













Strajki

Trwają strajki rolnicze w Polsce i w całej Europie. Jak to się dzieje, że dochodzi do takiej skoordynowanej akcji na tak wielkim obszarze i w tym samym czasie? Jest to przecież bardzo skomplikowane pod względem organizacyjnym przedsięwzięcie. To wymaga współpracy wielu ludzi z różnych krajów. Czy taką akcję może przeprowadzić ktoś inny poza narodem rozproszonym? I jaki jest cel tych strajków? Może być on zupełnie inny niż wielu się wydaje. Tego zapewne nie dowiemy się, ale możemy dowiedzieć się czegoś z przeszłości. Zbigniew Krasnowski (Tadeusz Gluziński) w książce Socjalizm, komunizm, anarchizm (1936), w jednym z rozdziałów, opisał strajk górników w Anglii w 1926 roku. Poniżej fragmenty:

Ja u was wywołam taki ruch robotniczy, który was wszystkich zmiażdży z całą waszą siłą… – Lasal – Powiązanie polityki z gospodarką („Najer Hajnt”, nr 87, 14 IV 1925 r.).

Jak zaznaczyliśmy, strajki są wyrazem silniejszego napięcia walki klas w łonie narodów rdzennych. Dla przykładu zanalizujemy strajk górników w Anglii, którego znaczenie jest tuszowane, a który, dla uważnego obserwatora, był błyskawicą ujawniająca działające w mroku siły żydowskie i kierunek ich działania. Jest usilnie ukrywany fakt, że strajk górników w Anglii w maju 1926 r. był przygotowaniem do wywołania rewolucji światowej („wełt-oktober”).

Potrzeba wywołania zamętu w Anglii

Rozpatrując kryzys węglowy w Anglii, dr I. Gotlib w końcu kwietnia 1926 r. pisał:

Nad Anglią wisi ciężka, ciemna chmura. Cały kraj oczekuje z biciem serca dnia 30 kwietnia, kiedy to kończy się obowiązująca obecnie umowa między właścicielami kopalń węgla a robotnikami… Może jednak zdarzyć się, że do żadnego porozumienia nie dojdzie. Wówczas wybuchnie ogólny strajk robotników węglowych, który pociągnie za sobą unieruchomienie całego przemysłu angielskiego… – „Hajnt”, nr 93, 23 IV 1926 r. – „Kryzys węglowy w Anglii”, Ben-Nun (dr Jechojusze Gotlib, przyp. tł.).

Pragnąc zdać sobie sprawę ze znaczenia dla żydostwa strajku węglowego w Anglii, należy uprzytomnić sobie rolę, jaką Anglia w XX wieku odgrywa wobec zadań światowego żydostwa przede wszystkim w zakresie odbudowy państwowości żydowskiej na terenie Erec Israel, tego fundamentu polityki żydowskiej.

W myśl szeregu aktów międzynarodowego znaczenia, zapoczątkowanych tak zwaną deklaracją Balfoura z dn. 2 XI 1917 r., Anglia wzięła na siebie wobec żydostwa obowiązek pomocy w odbudowie jego państwowości w historycznym kraju żydowskim Erec Israel. Dla światowego żydostwa zdaje się przeto koniecznością, aby u steru rządów w Anglii stały czynniki najbardziej skłonne do ulegania wpływom polityki żydowskiej. Do tej kategorii czynników w Anglii należą grupy skupione w tym kraju pod znakami „liberalizmu” i „socjalizmu”.

Żydowska racja stanu wymaga przeto, aby właśnie ludzie spośród tych dwóch grup mieli rozstrzygający wpływ na bieg życia publicznego na terenie Imperium Brytyjskiego, a żadną miarą nie żywioły narodowe, zwane w Anglii „konserwatystami”. Te ostatnie bowiem, jako względnie mniej zakażone obcym duchem, w swym postępowaniu w zakresie życia społecznego pragną powodować się interesem przede wszystkim narodu angielskiego, a ten fakt musi, rzecz naturalna, wywoływać aż nazbyt często kolizje z interesami żydostwa, jako żywiołu pasożytującego na każdym społeczeństwie rdzennym.

W 1924 r. ster rządu w Anglii objął gabinet narodowy, czyli konserwatywny, z Baldwinem na czele, a więc był to wyraziciel linii politycznej tej części społeczeństwa angielskiego, której rządy nie są pożądane z punktu widzenia interesów polityki żydowskiej. Polityka żydowska w Erec Israel natrafia na przeszkody.

Opozycyjne stanowisko światowego żydostwa wzmogło się w 1925 r. z chwilą, gdy na miejsce sir Herberta Samuela, jako pierwszego „wysokiego komisarza” Palestyny, przy tym żyda narodowego, został powołany jako jego następca lord Plumer, admirał, Anglik. W dodatku nominacja ta nastąpiła bez poprzedniego porozumienia z miarodajnymi czynnikami syjonistycznymi. Dr Chaim Weizman, prezes Światowej Organizacji Syjonistycznej, oświadczył na przykład, że dowiedział się o tym z gazet.

To posunięcie rządu angielskiego nie było w zgodzie z treścią mandatu palestyńskiego. Już sam fakt takiego trybu nominacji świadczył, że czynniki żydowskie nie mogły się spodziewać od ówczesnego rządu Baldwina sprzyjania rozwojowi państwowości żydowskiej w Erec Israel w tej mierze, jak to było i jest konieczne z punktu widzenia interesów żydostwa.

Dlaczego rząd angielski zajął wówczas takie niepożądane dla żydostwa stanowisko w tak zasadniczej dla niego sprawie? Widocznie uważał, że kroczenie po linii pożądanej dla żydostwa grozi żywotnym interesom Imperium Brytyjskiego. Ale dlaczego ówczesny rząd angielski z Baldwinem na czele mógł zdobyć się na takie niebezpieczne dla interesów światowego żydostwa stanowisko? Bo uważał, że ma oparcie w szerokiej opinii angielskiej: w parlamencie miał podówczas większość absolutną – na ogólną liczbę 615 mandatów obóz narodowy, czyli konserwatywny, w wyniku wyborów z 1924 r., zdobył 420 miejsc. Obóz narodowy w Anglii – z punktu widzenia interesów polityki żydowskiej – był zbyt silny, a taki stan jest niedopuszczalny.

Społeczeństwu angielskiemu musiało, widocznie, powodzić się za dobrze, jeżeli grupa „socjalistów”, tzw. „labour party” uzyskała w 1924 r. zaledwie 150 mandatów. Należało stworzyć warunki dla większej liczby tych mandatów… Ale jak? Przez „zradykalizowanie” szerokich mas społecznych, czyli przez pogorszenie sytuacji materialnej społeczeństwa angielskiego; wówczas ono mniej będzie skłonne myśleć o angielskim interesie narodowym, bo będzie musiało myśleć o… żołądku.

Znikną w Anglii perspektywy rządów konserwatywnych, co jest tym więcej konieczne, że Anglia przeznaczona została do różnych misji żydowskich nie tylko w zakresie odbudowy państwowości żydowskiej w Erec Israel. Czy mogło być np. cierpiane – z punktu widzenia interesów światowego żydostwa – niechętne stanowisko rządu konserwatywnego w Anglii do ustroju panującego w Rosji, to jest w kraju, gdzie, jak stwierdził Szalom Asz podczas swej mowy w Warszawie w dniu 10 października 1928 r., młodzież żydowska jest przeniknięta uczuciem, że ona posiada ojczyznę… ona czuje się w Rosji jak u siebie…

A przecie to ideał dla narodu żydowskiego czuć się w diasporze „jak u siebie”… Czy można nie dążyć do wytworzenia takich samych warunków dla bytu żydowskiego również w pozostałych krajach i nie zacząć również w nich budować „ustroju socjalistycznego”, nie wyłączając samej Anglii?

Teren całej Europy musiał wchodzić w rachubę żydowską tym bardziej, że po wojnie światowej właśnie w Europie wśród narodów rdzennych poczęły nurtować prądy ideowe, które nie zapowiadały układu stosunków pożądanych dla żydostwa: wzrost religijności, zwłaszcza wśród młodzieży; krytycyzm szerokich mas pod adresem „rewolucji społecznej”, w wyniku doświadczenia na przykładzie Rosji; załamanie się – nawet w kołach pracowników fizycznych – poprzedniej wiary w możliwość rządów szerokich mas; upadek powagi parlamentaryzmu; tęsknota szerokich mas do silnej władzy; odżycie w szerokich kołach idei monarchizmu itd. Wszystko to były i są objawy dla żydostwa wielce niebezpieczne. Tym niebezpiecznym objawom wzrostu tężyzny i samoodporności u narodów rdzennych na terenie Europy żydostwo musiało przeciwdziałać.

Należało zatem obalić gabinet narodowy w Anglii, a już co najmniej – poderwać jego autorytet, a w tym celu należało pogorszyć sytuację materialną społeczeństwa angielskiego w ogóle, czyli „zradykalizować” szeroką opinię angielską.

Należało wreszcie uczynić próbę złamania rosnących w Europie prądów „reakcyjnych” i wywołać zamęt rewolucyjny. Strajk węglowy w Anglii miał być początkiem.

Korzyści dla żydostwa ze strajku w Anglii

Korzyści gospodarcze

Strajk węglowy tak podziałał na rząd angielski, że ten zmiękł i począł ustępować nawet w sprawach znaczenia zasadniczego. Korespondent palestyński w końcu maja 1926 r. pisał:

To, co tutaj doniosę jest sprawą bardzo ważną, która będzie miała duże znaczenie dla odbudowy żydowskiego Erec Israel…

W tym tygodniu szef departamentu celnego Erec Israel, Stead, oświadczył oficjalnie w imieniu rządu palestyńskiego, co następuje: od 15 czerwca r.b. będzie zniesione cło wwozowe do Palestyny na następujące surowce: bawełnę, przędzę, jedwab, cukier dla wyrobu czekolady i cukierków, wszelkie narzędzia niezbędne do osuszania błot. Stead dodał, że wkrótce zniesie cło na wiele innych jeszcze surowców.

Jest to niezwykle ważne wydarzenie i pragnę tutaj wyjaśnić dlaczego: ekonomiści dotąd twierdzili, że w Erec Israel nie będzie mogła osiedlić się znaczna ilość ludności żydowskiej. Zaznaczali oni, że praca na roli w tym kraju nie może wykarmić wielu mieszkańców i jeżeli spodziewamy się, że dużo żydów może zamieszkać w Erec Israel, musimy starać się, aby żydzi stawiali tutaj duże fabryki. Lecz Anglia, twierdzili dalej ci ekonomiści, nie dopuści, aby w Erec Israel budowano duże fabryki. Anglia – mówili oni – nie dopuści do tego, gdyż chce, aby jej własne fabryki mogły sprzedawać tutaj, w Erec Israel, wyroby angielskie. Anglia postępuje w ten sposób we wszystkich swoich koloniach. Nie dopuszcza nigdzie do fabrykacji i nie dopuści również do tego w Erec Israel.

Tak twierdzili ekonomiści i do tego czasu, niestety, mieli słuszność. Myśmy tutaj w Erec Israel byli z tego powodu zrozpaczeni. Anglia dotąd prowadziła w Erec Israel taką politykę celną, że śmieszne było mówić o tworzeniu w Erec Israel poważnych dużych fabryk…

Mało było nadziei, aby pod tym względem zaszły jakieś zmiany. Wiedzieliśmy bowiem, że tu jest kamień węgielny polityki kolonialnej Anglii, aby w jej koloniach nie dopuszczać do żadnej fabrykacji. Prawda, prowadziliśmy tutaj niezwykłą walkę o to. Kto nie jest obznajmiony z „kulisami” tej walki, nie może wiedzieć, jaką olbrzymią energię i jakie wysiłki zastosowano tutaj względem władzy angielskiej. Walka musiała być prowadzona bardzo ostrożnie, aby nie dotarły o tym przedwcześnie wiadomości do gazet. Doszło do tego, że angielscy fabrykanci włókienniczy z Lankshire, dowiedziawszy się o tym, zwrócili się do rządu z memoriałem…

Anglia postanowiła zmienić swoją politykę celną i pomóc żydom rozwinąć fabrykację w Erec Israel. Najważniejszy krok już uczyniła. Zniesienie cła na bawełnę, wełny i jedwabie, jest najlepszą oznaka, że Anglia zamierza poważnie i prawdziwie budować żydowską siedzibę narodową. Bowiem właśnie gałąź manufaktury jest najważniejszą dziedziną angielskiego przemysłu i jeżeli Anglia tutaj ustąpiła, to jest to wydarzeniem najważniejszym… – „Hajnt” nr 134, 13 VI 1926 – „Anglia zniosła cło na bawełnę, przędzę… i inne surowce w Erec Israel”, S. Pietruszka, Tel Awiw, 30 maja 1926 r.

Korzyści polityczne

Ale korzyści, które zyskali żydzi, nie ograniczyły się tylko do ustępstw gospodarczych. Podczas wyborów w dniu 30 maja 1929 r. partia narodowa, czyli konserwatywna uzyskała już tylko 252 mandaty. Wiekszość, mianowicie 287 mandatów, zdobyła partia pracy fizycznej, tak zwana „labour party”, a raczej „party of fisical labour”.

Kierownictwo rządu w Anglii w czerwcu 1929 r. objął już Ramsay MacDonald, o którym organ syjonistyczny w Warszawie znacznie wcześniej, bo w grudniu 1923 r., doniósł:

Żydzi mają w MacDonaldzie takiego samego gorącego przyjaciela jak w Lloyd Georgeu. Jest on tak samo obrońcą narodowej siedziby żydowskiej. Sam był w Palestynie i w mistrzowski sposób opisał swe wrażenia, broniąc żydów i polityki syjonistycznej. – „Nasz Przegląd”, nr 258, 14 XII 1923 r. – „Ramsay MacDonald”.

A właśnie partia pracy fizycznej z partią liberalną, której jednym z widomych przywódców jest Dawid Lloyd George, tworzyły w wyniku wyborów w maju 1929 r. większość w parlamencie angielskim. Słowem, strajk węglowy z 1926 r., nawet bez ponowienia go w roku następnym, uwolnił czynniki żydowskie od upioru rządów konserwatywnych w Anglii.

Przyjaźń Ramsaya MacDonalda i to jego żydowskie nastawienie umysłowe nie były widocznie dla czynników żydowskich dostateczne. Organ syjonistyczny w czerwcu 1929 r. doniósł:

Miss Rosenberg jest już z górą sześć lat sekretarką prywatną Ramsaya MacDonalda… Miss Rosenberg jest żydówką z Brok-Line. Jej rodzice jeszcze mieszkają w tej okolicy… W 1918 r. wzięto ją do sztabu partii robotniczej. Odznaczyła się w swojej pracy i w 1919 r. przyjęto ją do ogólnego sztabu parlamentarnej partii robotniczej. Kiedy MacDonald w 1923 r. stał się przywódca opozycji w parlamencie, gdyż robotnicy wówczas mieli już więcej posłów niż liberałowie, mianował ją swoją prywatną sekretarką. MacDonald jest, widocznie, bardzo zadowolony z jej pracy.

Miss Rosenberg oświadczyła w wywiadzie, że praca parlamentarna ją zachwyca i jest bardzo zadowolona, że znów może pracować przy ulicy Downing Street nr 10… – „Hajnt”, nr 136, 19 VI 1929 r. – „Miss Roza Rosenberg – żydowska sekretarka angielskiego premiera ministrów”.

Donosząc o dojściu do władzy gabinetu Ramsaya MacDonalda i zaznaczając, że gabinet ten nie posiada zbyt wielkiej liczby żydów, korespondent londyński syjonistycznego dziennika w Warszawie pisał:

Ważniejszym od bezpośredniego udziału w rządzie jest intelektualny wpływ kilku żydów w polityce partii robotniczej. Jedną z najpotężniejszych i najwpływowszych sił, bez wątpienia, jest Laski, profesor ekonomii politycznej, ostry mózg, który jest jedną z intelektualnych głów partii robotniczej. Jest on synem znanego działacza żydowskiego, Natana Laskiego,z Manchester – szwagra dr. Gastera… – „Hajnt”, nr 139, 23 VI 1929 r. – „Nowy rząd angielski i jego stosunek do spraw żydowskich”, Jakub Mertel, Londyn.

Dr Mojżesz Gaster – w jego mieszkaniu w Londynie w dniu 9 lutego 1917 r. odbyła się konferencja wodzów światowego żydostwa w sprawie podstaw późniejszej – z dnia 2 listopada 1917 r. – deklaracji Balfoura.

Końcowa uwaga

Strajk węglowy w Anglii i stosunek do niego czynników żydowskich przytoczono tutaj jako przykład. A z reguły dzieje się tak samo z każdym innym strajkiem w każdym innym kraju…

xxx

O co więc chodzi w tym strajku rolników i nie tylko ich, bo zaczynają ich popierać inne grupy zawodowe? Pojawia się też groźba strajku powszechnego. Nie mam wątpliwości, czyja to jest robota, ale niczego nie można udowodnić. Pozostaje więc powrót do przeszłości, do czasu pierwszej Solidarności z lat 1980-1981. Tamte strajki wywołali ci sami, którzy robią to dziś. Jesienią 1981 roku nastąpiło ich zintensyfikowanie i radykalizacja żądań. W końcowej części działacze Solidarności, a raczej prowokatorzy, nie chcieli już rozmawiać z władzą, tylko dążyli do strajku generalnego. To oczywiście dało pretekst Jaruzelskiemu do wprowadzenia stanu wojennego. Tłumaczono to nie tylko groźbą sparaliżowania państwa, ale również koniecznością uniknięcia radzieckiej interwencji, co mogło doprowadzić do poważnego konfliktu z Zachodem. „Wejdą, nie wejdą?” – to pytanie było wtedy na porządku dziennym. Nikt wówczas nie zwrócił uwagi – z tych, którzy bali się tego – że oni wcale nie musieli wchodzić, bo byli tu od 1945 roku i mieli dostateczną ilość wojska, by rozpędzić cały ten solidarnościowy burdel. Mam tu oczywiście na myśli tych prowokatorów, a nie naiwnych ludzi, do których również się zaliczałem. Chodziło jednak o to, by po wprowadzeniu stanu wojennego móc w spokoju, bez przeszkód przygotowywać się do zmiany ustroju.

W wywiadzie (Oriana Fallaci Wywiad z władzą, Świat Książki 2016), który przeprowadziła Oriana Fallaci z Mieczysławem Rakowskim w marcu 1982 roku mówi on:

(…) Najgorętsze głowy należały do regionu Mazowsze, na peryferiach Warszawy. Kompletnie im odbiło. Dwudziestego ósmego listopada, kiedy Jaruzelski poprosił przywódców „Solidarności” o przerwanie strajków, bo w przeciwnym razie wprowadzi ustawę antystrajkową, odpowiedzieli mu śmiechem. Powiedzieli mu: „Skoro rząd chce ogłosić ustawę antystrajkową, będzie strajk”. Wyznaczyli go na 17 grudnia. Nie mam żadnych wątpliwości, że 17 grudnia doszłoby do walki zapowiedzianej w Radomiu. Do walki i wzajemnej masakry. Wojny domowej. Tak więc jedynym wyjściem, poza wprowadzeniem stanu wojennego, było poddać się i pozwolić, by wszystko zniszczono. Wszystko. Podstawy państwa. Niech mi pani wierzy.

Nie, nie wierzę panu, ponieważ to niemożliwe, żeby tak skomplikowana i trudna operacja, jaką było zdławienie rewolucji, została przygotowana w niecałe dwa tygodnie.

Nawet mniej, czy pani wierzy, czy nie. Musi pani wziąć pod uwagę, że plan wprowadzenia stanu wojennego leżał zamknięty w sejfie od lipca 1944 roku, czyli od powstania naszego państwa. Był stale odnawiany, ponieważ nasza konstytucja nie przewidywała niestety stanu wyjątkowego. Właśnie dlatego wszystko było gotowe, kiedy 11 grudnia po południu Jaruzelski wezwał mnie do swojego biura.

x

Pojawia się więc pytanie, czy ten scenariusz nie jest powoli ponownie wprowadzany? Jakieś mam takie przeczucie, że ci najlepsi scenarzyści i reżyserzy są już trochę zmęczeni i nie chce się im wymyślać niczego nowego. Bo i po co? Skoro plan wprowadzenia stanu wojennego leżał zamknięty w sejfie od 1944 roku, to czy on nadal tam nie leży i nie jest na bieżąco aktualizowany? Jak dokonać masowego poboru do wojska pod pozorem konieczności wysłania go na Ukrainę? Stan wojenny czy wyjątkowy zawiesza wszelkie prawa. Wystarczy, że strajk rolników zacznie się rozprzestrzeniać i radykalizować, a jednocześnie ruszy rosyjska ofensywa na Ukrainie, to pretekst do wprowadzenia takiego stanu gotowy. A Putin jest przecież na smyczy tych, którzy naprawdę rządzą. Wtedy trwało to rok i cztery miesiące. Podejrzewam, że jeszcze nie są w pełni przygotowani i nie tak od razu do tego dojdzie. Wszystko jednak, w moim odczuciu, zmierza w tym kierunku. Wojna za wschodnią granicą i masowe strajki w Polsce to prosta droga do realizacji scenariusza z 1981 roku.

Oprócz stanu wojennego mieliśmy też zamach majowy w 1926 roku. Pretekstem do jego dokonania była anarchia sejmowa i niemożność utworzenia stabilnego rządu. No i znalazł się „mąż opatrznościowy” i zrobił porządek. A jak to było z tą anarchią sejmową? O tym pisałem w blogu „Kryzys przysięgowy”:

ORGANIZACJA A, utworzona w połowie 1917 roku tajna grupa skupiająca działaczy mających duże wpływy w PPS, PSL- „Wyzwolenie”, PSL – „Piast”, Stronnictwie Niezawisłości Narodowej i Zjednoczeniu Stronnictw Demokratycznych i realizujących linię polityczną J. Piłsudskiego; odpowiednikiem wśród prawicy miała być Organizacja B. Na czele O.A. stał Konwent; działalnością O.A. kierował, po aresztowaniu Piłsudskiego, J. Moraczewski (przewodniczący), E. Rydz-Śmigły (sprawy wojskowe) i L. Wasilewski (sekretarz); Konwent dysponował POW; 1919 O.A. znana była jako Związek Wolności.

Tu już nic nie trzeba dodawać. Tu jest po prostu opis tajnej organizacji, ale też można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że skoro Piłsudski, za pośrednictwem swoich tajnych współpracowników, miał pod kontrolą partie polityczne, to i on był odpowiedzialny za to szerzenie się partyjniactwa i anarchię sejmową, z którymi to zjawiskami „walczył” i w tym celu dokonał zamachu stanu.

Polska Organizacja Wojskowa (POW), tajna organizacja powstała z inicjatywy J. Piłsudskiego w sierpniu 1914 w Warszawie, wkrótce po wybuchu I wojny światowej, ze zjednoczenia oddziałów wojskowych Związku Strzeleckiego i Polskich Drużyn Strzeleckich; działała w Królestwie Polskim, potem również w Galicji, na Ukrainie i w Rosji. W dniu 17 I 1917 POW podporządkowała się Tymczasowej Radzie Stanu, lecz w czerwcu tegoż roku odmówiła jej dalszego poparcia, motywując to faktem, iż TRS ogłosiła werbunek do wojska nie wyłoniwszy uprzednio rządu; organizowany w lipcu tzw. kryzys przysięgowy w Legionach Polskich doprowadził do ich rozbicia, a POW przeszła ponownie do działalności konspiracyjnej, podporządkowana faktycznie kierownictwu Organizacji A.

W lutym 1918 została utworzona w Poznaniu przez Wincentego Wierzejewskiego odrębna POW zaboru pruskiego, na którą oddziaływała również Narodowa Demokracja; POW zaboru pruskiego wysunęła hasło oderwania Wielkopolski od Niemiec, a jej członkowie wzięli udział w powstaniu wielkopolskim.

19 II 1919 została utworzona POW Górnego Śląska; stanowiła ona główną siłę zbrojną podczas powstań śląskich.

x

Informacje o Organizacji A i POW pochodzą z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970). Piłsudski poprzez te organizacje miał władzę nieograniczoną. Tak więc powstanie wielkopolskie i powstania śląskie nie były jakąś oddolną inicjatywą czy spontanicznym wybuchem, tylko znacznie wcześniej zaplanowanymi działaniami. Gdy jeszcze do tego doda się fakt, że legionowi kombatanci zajmowali w tym „odrodzonym” państwie szereg ważnych stanowisk, to już będziemy mieli pełny obraz, czym była Sanacja.

Jeśli więc fala strajków, która przelała się ostatnio przez Polskę, będzie powracać, zataczać coraz szersze kręgi i nastąpi eskalacja żądań, to będzie to oznaczać, że władza szykuje się do podjęcia radykalnych kroków, co będzie oznaczać wprowadzenie stanu wojennego czy wyjątkowego.

Polska czy UkroPolin?

W dniu 29 stycznia na kanale Centrum Edukacyjne Polska Krzysztof Baliński, były ambasador w Syrii i Jordanii, omawiał swoją nową książkę Polska czy UkroPolin. Ta prezentacja skłania do refleksji, czym tak naprawdę jest Polska i czy to jeszcze Polska. I dlatego poniżej zacytowałem prawie całość jego prezentacji. Verba volant, scripta manent (Słowa ulatują, pismo pozostaje), jak mawiali Rzymianie. A poza tym łatwiej poruszać się po tekście, niż po materiale video. Ponieważ tekst jest długi, dodałem śródtytuły.

Baliński zaczyna swoją prezentację od zadania kilku pytań. Używa pojęcia „Nasi” w stosunku do Żydów.

  • Dlaczego „Nasi” ogłosili wrogami Rosję i Białoruś, dwa państwa, które nie mają żadnych roszczeń wobec Polski, a za najbliższych przyjaciół uznali Ukrainę i Izrael, które to państwa mają roszczenia wobec Polski?
  • Dlaczego „Nasi” przyjęli za swój interes ukraiński i doktryna polskiego interesu narodowego polega na: jesteśmy sługami narodu ukraińskiego?
  • Dlaczego stosunki polsko-ukraińskie zaczęły upodabniać się do stosunków polsko-żydowskich? Dlaczego nacjonaliści ukraińscy zaczęli się zachowywać jak nacjonaliści żydowscy?
  • Dlaczego, zamiast trzymać się z dala od konfliktów, które Polski nie dotyczą, wsadzają palce między drzwi i futrynę, wdając się w gierki, których zasad nie rozumieją?

Czego zabrakło politykom? Zabrakło refleksji, że wojna na wschodzie może mieć jeszcze inny, poza Rosją i Ukrainą, cel. Że dotyczy też Polski, że chodzi o osłabienie Polski, o zmianę struktury etnicznej Polski, o ukrainizację Polski, o przyjęcie przez Polskę wschodnich standardów, o przyłączenie się do cywilizacji turańskiej lub wepchnięcie Polski w strefę jakiegoś chaosu i konfliktów etnicznych. Nie naszła też naszych polityków refleksja, że Polsce szykowany jest majdan albo coś, co znamy jako kolorową rewolucję, w której pochodzącym z warszawskich Nalewek i z polskich Kresów dywersantom Sorosa sekunduje Berlin, zielone ludziki z TVN. Krótko mówiąc, że w Polsce ma mieć, ma miejsce kolorowa rewolucja.

Zabrakło też refleksji, że, prędzej czy później, nastąpi zamrożenie konfliktu, że Ukraina będzie musiała pogodzić się z utratą Krymu i Donbasu, a być może nawet Odessy, że dojdzie do resetu stosunków Rosji z Niemcami, że Ukraina sprzymierzy się z Niemcami, a Polska znajdzie się w kleszczach ukraińsko-niemieckich jako państwo słabe, coś w rodzaju Generalnej Guberni.

Wreszcie zabrakło tej refleksji, że Ukraina to jest, historycznie, twór germański, a Ukraina to polityczna ręka Żyda i Niemca. I jakby nie zauważyli, albo udają, że nie zauważyli, że poprzez tak silne zaangażowanie się Polski w ten konflikt, odwracają Polskę na wschód, co przecież, zgodnie z ich wypowiedziami, było zawsze wielką tragedią Polski i że to odwrócenie Polski na wschód wiąże się oczywiście z wielkimi konsekwencjami cywilizacyjnymi. I nigdy nie zauważyli, albo zauważyli za późno, że Polska w ten sposób staje się państwem frontowym NATO.

Ale prawdziwą machlojką jaczejki, która sprawuje władzę w Polsce i na Ukrainie jest, czy ma być to, co w tej książce nazywam UkroPolin. To niekoniecznie musi być twór państwowy lecz raczej twór geopolityczny, którego częścią będzie państwo polskie; słabe, wasalne, otoczone przez wrogów, aktywne na gwizdek do różnych awantur wojennych – już to z Rosją u boku Ukrainy, czyli drugiego Izraela w Europie, już to wojny z Persją u boku tego prawdziwego Izraela – wojen toczonych oczywiście do ostatniego Polaka, Polaka antysemity. Krótko mówiąc, jesteśmy wmanewrowywani w rolę państwa służebnego nie tyle, jak to powiedział rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że jesteśmy sługami narodu ukraińskiego, lecz raczej chodzi tutaj o państwo służebne wobec ukraińskich oligarchów wiadomego pochodzenia.

Zełeński miał powiedzieć: jak zakończymy wojnę, to cała Ukraina będzie wyglądała jak wielki Izrael. No, ale skoro będzie drugi Izrael w Europie, to będzie i druga Palestyna. Jeśli Polska stenie się drugą Palestyną, to będzie dochodzić do wielu niekorzystnych wydarzeń, m.in. do konfliktów etnicznych. Skoro w Polsce mamy już kilka milionów, nawet nie wiemy dokładnie ile milionów Ukraińców, a niedługo możemy mieć ich jeszcze drugie tyle, to, prędzej czy później, dojdzie do konfliktów etnicznych. A kto będzie trzymał w garści wojujące strony? Wydaje mi się właśnie, że Żydzi i właśnie na tej zasadzie powstanie UkroPolin.

W całej naszej miłości do Ukrainy wcale nie chodzi o miłość do Ukraińców, ale o Żydowskich oligarchów, którzy rządzą Ukrainą. Czy u podłoża tej miłości naszych polityków do oligarchów ukraińskich nie leży to, że Polską, Ukrainą i Stanami Zjednoczonymi od dekad rządzi żydokomuna, pochodząca z terenów dzisiejszej Ukrainy. Piszę też o tym, że oligarchowie ukraińscy zaczynają przenosić swoje biznesy do Polski. I jeszcze jedna uwaga. Co łączy naszych polityków z oligarchami ukraińskimi, to ma związek z niedawnymi wydarzeniami pod hasłem „gaśnica”, że mają rabinów prowadzących z Chabad Lubawicz.

Od kilku tygodni wyszykowali nam jeszcze większą tragedię. Premierem rządu polskiego został Donald Tusk, dla którego Polska to nienormalność. Marszałkiem sejmu został Szymon Hołownia, który domagał się, żeby Niemcy w ramach reparacji dla Polski uzbroili Ukrainę. Ministrem obrony został Władysław Kosiniak-Kamysz, który w kwietniu, czyli miesiąc po wybuchu wojny na wschodzie, na kongresie Europejskich Samorządów w Mikołajkach wypowiedział się za utworzeniem unii polsko-ukraińskiej, czyli UkroPolu. Nawiasem mówiąc, termin „UkroPol” na naszym rynku politycznym został rzucony przez Jacka Kuronia.

I wreszcie Ministrem Sprawiedliwości i Prokuratorem Generalnym został Adam Bodnar, który jako Rzecznik Praw Obywatelskich zapisał się następującą wypowiedzią: „Naród polski uczestniczył w realizowaniu holokaustu”. I później postulował, aby ukraińscy przesiedleńcy mieli prawo głosu w wyborach. Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego został Bartłomiej Sienkiewicz, który zdradził w restauracji „Sowa i przyjaciele”, że był członkiem rządu państwa teoretycznego o programie: Ch.., dupa i kamieniu kupa. Jeszcze większe nieszczęście przytrafiło się nam w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i w dyplomacji.

Radek Sikorski pierwszą swoją wizytę zagraniczną złożył w Kijowie i już w Kijowie zapowiedział, że będzie, tak jak jego poprzednik na tym urzędzie, sługą narodu ukraińskiego. I mamy jeszcze Przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych sejmu. Paweł Kowal, który sprzeciwił się w przeszłości jakiemukolwiek upamiętnieniu ofiar rzezi wołyńskiej. Inna jego wypowiedź też świadcząca o profilu politycznym tego człowieka i o pochodzeniu etnicznym, że Ukraińcy muszą dojrzeć do samooceny, tak jak Polacy dojrzeli do samooceny w Jedwabnem oraz, to już wypowiedź z ostatnich dni: dla mnie nie ma rozróżnienia pomiędzy interesem Polski i Ukrainy.

Bardzo dobry wynik w ostatnich wyborach do sejmu osiągnął Marek Sawicki autor pomysłu wykupienia przez państwo i wyremontowania na koszt państwa polskiego, wydaje się, że przez firmy należące do działaczy PSL, dwustu tysięcy opuszczonych chłopskich chałup i przekazania ich ukraińskim przesiedleńcom. Taki sam wynik osiągnął w Wałbrzychu Michał Dworczuk, Dworczyk, którego podaję właściwe nazwisko – Mychaiło Dworczuk, który w rządzie Morawieckiego pełnił różne funkcje, ale była to faktycznie funkcja ministra do spraw ukrainizacji Polski.

I pytanie: a kto obejmie w 2025 roku Belweder? Na Ukrainie nie pieścili się z tubylcami i prezydentem zrobili komika. To czy u nas nie zrobią prezydentem Rzeczypospolitej konferansjera? (prawdopodobnie chodzi o Hołownię – przyp. W.L.).

Ukraińcy, a może raczej Żydzi ukraińscy, w polskiej polityce

Następnie Baliński stwierdza, że pochodzenie narodowe w polityce i dyplomacji jest niezwykle ważne, bo w pewnym momencie pojawia się problem lojalności. Bo czy rzeczą normalną jest, by naczelnikiem Wydziału Wschodniego w Agencji Wywiadu był osobnik pochodzenia ukraińskiego? Z racji tego, że stanowiska państwowe obsadzane są Ukraińcami, to doszło do rzeczy niebywałej. W Instytucie Pamięci Narodowej pion śledczy tego instytutu nie osądził ani jednego zbrodniarza UPA, a nawet wszystkich skazanych w PRL-u zrehabilitował, zaliczył w poczet osób represjonowanych przez PRL ze względów politycznych. Członków UPA uznano za represjonowanych ze względów politycznych. IPN umieścił ich także w Atlasie Podziemia Niepodległościowego, w którym straty UPA w walce z wojskiem polskim włączono do strat polskiego podziemia.

Ukraińcy mają wpływy we wszystkich partiach politycznych w Polsce. Zaczęło się od Lecha Kaczyńskiego i jego kancelarii. Po 1989 roku wielu Ukraińców zrobiło w Polsce wielkie kariery. Baliński podaje dwa nazwiska. Władysław Frasyniuk, gołodupiec, nagle, z dnia na dzień, zostaje właścicielem wielkiej firmy transportowej, która ma, czyli Frasyniuk, 300 TIR-ów. Kto jest najbogatszym człowiekiem w Polsce? Michał Sołowow, jak sam mówi, pochodzenia ukraińskiego. Siemoniak – były Minister Obrony Narodowej w rządach PO, który obecnie został koordynatorem służb specjalnych. Gdy był Ministrem Obrony Narodowej, to oficjalnie pisano o tym, że był aktywnym działaczem Związku Ukraińców w Polsce. Przed nim Ministrem Obrony Narodowej był niejaki Onyszkiewicz. Stalin powierzył władze w Polsce nie tylko Żydom, ale także innym mniejszościom narodowym, przeważnie Ukraińcom. Relacje polityczne po stronie, ale także inne relacje z Ukrainą modelują w tej chwili Ukraińcy, a stosunki polsko-ukraińskie ktoś podmienił na stosunki ukraińsko-ukraińskie. Tak jak zrobiono to ze stosunkami polsko-amerykańskimi. Stosunki polsko-amerykańskie zostały podmienione na stosunki Polski z diasporą żydowską.

Żydobanderowszczyzna

Na Ukrainie powstała nowa warstwa ideologiczna – żydobanderowszczyzna. Oligarchowie żydowscy na Ukrainie i nacjonaliści ukraińscy stworzyli nową klasę ideologiczno-etniczną, która ma tę dziwną nieetniczną cechę, że nie są wrogami Żydów, nie są zwolennikami Ukrainy dla Ukraińców, są tylko wrogami Rosjan i Polaków. I co z tego wynika? Rada Najwyższa Ukrainy upamiętnia rocznicę urodzin Stepana Bandery. W gabinecie głównodowodzącego wojsk ukraińskich stoi popiersie Bandery. Rok rocznie odbywają się marsze neonazistów. Na froncie wojuje brygada Azow i pułk Aidar, których żołnierze posługują się insygniami Waffen SS, a równocześnie są hołubieni przez oligarchów ukraińskich i przyjmowani na Zachodzie. Krótko mówiąc, światowe żydostwo wspiera kult Bandery.

Naziści ukraińscy są akceptowani przez Żydów, jeśli akceptują rządy żydowskiego komika osadzonego w Pałacu Prezydenckim w Kijowie przez żydowskiego oligarchę. Na ten temat milczy Biały Dom, milczy Komisja Helsińska. Krytyczne podejście do nazistów ukraińskich skończyło się jak ręką uciął, gdy premierem został Wołodymir Hrojsman. Gdy parlament ukraiński, Werchowna Rada uczciła minutą ciszy Symona Petrulę, który wymordował 50 tysięcy Żydów, naczelny rabin Ukrainy oświadczył: „Mianowanie na premiera ukraińskiego Żyda jest dowodem na to, że antysemityzmu na Ukrainie nie ma”. I od tego czasu dominuje wątek: Ukraina to najbardziej przyjazne Żydom miejsce na świecie. Ukraina ma żydowskiego prezydenta. To Rosja jest kolebką antysemityzmu i rajem neonazizmu i oskarżenie o gloryfikowanie kolaborantów Hitlera, to wymysły Moskwy.

Jeszcze jeden element ilustrujący to dziwne zjawisko żydobanderowszczyzny na Ukrainie. Majdan został wywołany przez lobby żydowskie w Waszyngtonie. Czynny udział w tych wydarzeniach wzięła Victoria Nuland vel Nudelman, która nie zwracała uwagi, że na Majdanie wznoszono transparenty sławiące sprawców okropieństw wymierzonych w jej ziomków. Za Majdanem kryją się też amerykańscy neokonserwatyści, do których należy Victoria Nuland, bo jest ona małżonką głównego ideologa neokonserwatystów amerykańskich pana Kagana. Tak, nawiasem mówiąc, neokonserwatyści to są Żydzi, potomkowie komunistów, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych z dzisiejszych terenów Ukrainy, które wcześniej należały do Polski.

Mamy też neokonserwatystów na gruncie polskim. Przykład – Antoni Macierewicz. Czy przypadkiem? To właśnie Antoni Macierewicz podpisał czy zawarł umowę, tę sławną umowę z 2 grudnia 2016 roku z Ukrainą, która przewiduje bezpłatne udostępnienie Ukrainie praktycznie wszystkich zasobów państwa polskiego; cywilnych i wojskowych. Czy to jest przypadek? I czy przypadkiem jest także to, że Antoni Macierewicz lansuje tezę, że za zbrodnią wołyńską stali Rosjanie i NKWD?

Prekursorem tej narracji żydobanderowskiej w Polsce było środowisko dawnego KOR-u, skupione wokół Gazety Wyborczej, która tropi wszelkie przejawy nacjonalizmu w Polsce, a przechodzi do porządku dziennego nad ideologią OUN-UPA i któremu to środowisku nie przeszkadza, że ludzie, których wzięli w obronę mają na sumieniu śmierć tysięcy Żydów na Ukrainie. Jacek Kuroń, wywodzący się z tego środowiska, miał kiedyś powiedzieć: „Jeśli Ukraina chce być niepodległa nie może wyrzec się pamięci o UPA. UPA była powstańczą armią walczącą o niepodległość”.

Żydobanderowcami są także redaktorzy Gazety Wyborczej. Żydobanderowcem jest redaktor naczelny Gazety Polskiej, którego łączy z Michnikiem pogląd, że każdy nacjonalista jest dobry, byle nie polski. I wreszcie żydobanderowcem, ale już naprawdę takim 100%, jest Paweł Kowal; obecnie przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, a wkrótce pełnomocnik do spraw odbudowy Ukrainy.

Wszyscy ci wymienieni przeze mnie są zwolennikami tezy, że lepsza Ukraina banderowska, niż sowiecka. I głównie z tego powodu nie będzie przeprosin za rzeź wołyńską. Nie będzie zgody na ekshumację, ponieważ rządzące Ukrainą żydobanderowskie klany, które zbudowały silną żydobanderowską tożsamość Ukrainy nie ustąpią. Dlaczego nie ustąpią? Bo wiedza, że ich patron zza oceanu nie godzi się na polską martyrologię, gdzie monopol na tym polu przysługuje tylko Żydom. I jeszcze jedno; ekshumacji w Jedwabnem nie chcą ofiary, a ekshumacji na Wołyniu nie chcą kaci. Ta konstatacja ma związek z żydobanderowszczyzną.

Scenariusz dla Polski

Na naszych oczach realizuje się scenariusz, właśnie dzięki błędom popełnianym przez naszych polityków, tragiczny scenariusz, w którym Polska nie zyskuje nic, a przegrywa z kretesem. Gdy bitewny kurz opadnie, dla Polski nie będzie miejsca na tej defiladzie, oczywiście defiladzie moralnych zwycięzców w Kijowie. Duda nie zostanie zaproszony na wręczenie Pokojowej Nagrody Nobla Wołodymirowi Żełeńskiemu. Polska zostanie uznana za współwinnego ukraińskiej tragedii, bo podżegała do wojny. Zawsze podżegała do wojny. Exemplum: robił to podczas ostatniej wizyty w Kijowie Donald Tusk, co zresztą zauważył albo wypunktował Minister Spraw Zagranicznych Węgier, który powiedział m.in., że „w przeciwieństwie do pana (mówił do Tuska) Węgry nie podżegają do wojny, a pan zajął stanowisko prowojenne”. Z Rosją, po zawarciu pokoju, w imieniu Europy rozmawiać będą Niemcy. I Niemcom przypadną wszystkie polityczne i gospodarcze profity. Polsce przypadnie horrendalne zadłużenie, miliony przesiedleńców i emigracja Polaków za chlebem. I można w tym kontekście odkurzyć fraszkę Ignacego Krasickiego: „Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”.

I jeszcze co do tego, że Polacy będą oskarżani, że podżegali do wojny i że są współwinnymi tragedii ukraińskiej, jest to, że prezydent Zełeński, czemu już dał wyraz na forum ONZ, prezydent Zełeński i oligarchowie ukraińscy, dla uniknięcia osobistej odpowiedzialności za zniszczenie państwa i wytrzebienie ukraińskiej populacji, będą szukali winnych i jednym z tych winnych będzie na pewno Polska.

I kolejna sprawa. Polska po zakończeniu konfliktu nadal będzie wspierać Ukrainę. Tym razem będzie do tego zmuszana przez Niemcy. Wcześniej robili to Amerykanie. W tej chwili taką rolę przejmują Niemcy. Czyli Polska będzie adwokatem Ukrainy, znowu wpuszczać miliony uchodźców, miliony bez żadnej weryfikacji, obdarzać ich przywilejami i pomocą. Przykład – podczas ostatniej wizyty Tuska w Kijowie dowiedzieliśmy się, że Tusk mówił, iż uzgodnił z premierem Ukrainy wspólne zakupy broni dla Ukrainy. Co to oznacza? Oznacza to, że to Polska będzie płaciła za tę broń, że broń ta będzie kupowana w Niemczech i dostarczana Ukrainie. Proszę zauważyć, że Ukraina jest obecnie bez 20% swego terytorium, że na tym utraconym terytorium znajduje się 90% potencjału przemysłowego Ukrainy, że Ukraina być może zostanie odcięta od Morza Czarnego, czyli będzie to kraj, który będzie mógł funkcjonować głównie dzięki pomocy zagranicznej i ogromna część tej pomocy będzie pochodzić z Polski.

I wniosek. U zarania III RP wzięliśmy na utrzymanie Żydów. 24 lutego 2022 roku, czyli po wybuchu wojny na wschodzie wzięliśmy na utrzymanie naród ukraiński. Po Okrągłym Stole staliśmy się Rzeczpospolitą Obojga Narodów i sługami narodu żydowskiego. Po 24 lutego 2022 roku staliśmy się Rzeczpospolitą Trojga Narodów i jeszcze dodatkowo sługami narodu ukraińskiego.

Depopulacja narodu polskiego

Można by jeszcze mówić o rzeczy bardzo ważnej, o tej wielkiej akcji przesiedleńczej, czyli operacji podmiany ludności polskiej. Tu tylko może jedno zdanie, że mieliśmy szokową transformację gospodarczą Balcerowicza, a dziś mamy szokową transformację etniczną Morawieckiego. Bo to Morawiecki świadomie sprowadził do Polski tylu Ukraińców. Daję na to dowody, przytaczam wypowiedzi Morawieckiego jeszcze sprzed wybuchu konfliktu, w której deklaruje, że jesteśmy gotowi do przyjęcia każdej liczby uchodźców ukraińskich. Czyli, krótko mówiąc, mamy szokową transformację etniczną Morawieckiego i szykuje się kolejna szokowa transformacja etniczna. Tym razem Tuska. Chodzi o relokację uchodźców z Afryki na terytorium Polski i chodzi o liczby sięgające nawet i pół miliona. Krótko mówiąc, triumwirat – Kaczyński, Duda, Morawiecki – przyczynił się do obecnej sytuacji, do tego, że zmieniane jest oblicze etniczne Polski. Zmiana tej kompozycji etnicznej Polski następuje już od wielu lat. Od stanu wojennego do dziś wygnano z Polski 8 milionów Polaków – 20% całej populacji. Straciliśmy więcej ludności polskiej niż podczas II wojny światowej.

x

Czy rzeczywiście scenariusz nakreślony przez Balińskiego jest realny? W swoim podkaście geopolitycznym Leszek Sykulski m.in. mówi:

W poniedziałek 29 stycznia 2024 roku niemiecka stacja AFD opublikowała wywiad z prezydentem Ukrainy Zełeńskim. Padły tam mocne słowa o tym, że gdyby, zdaniem prezydenta Zełeńskiego, zabrakło USA, to rolę lidera powinny objąć Niemcy. To wszystko w kontekście pomocy, wspierania Ukrainy. Zdaniem ukraińskiego prezydenta tylko Berlin ma szansę, by zjednoczyć unię europejską, jeśli chodzi o wsparcie Ukrainy.

xxx

Tak więc zarówno Baliński jak i Sykulski rozważają taką możliwość, że Amerykanie wycofają się z wojny na Ukrainie. Sykulski podpiera się wywiadem Zełeńskiego. Wygląda więc na to, że zaczyna się gotowanie żaby na wolnym ogniu, czyli przygotowywanie opinii publicznej do takiego scenariusza. Jest on jak najbardziej możliwy i prawdopodobnie tak się stanie. W Ameryce zbliżają się wybory. Wygra je Trump, a to będzie oznaczać zmianę w polityce zagranicznej USA. To będzie pretekst do wycofania się z tego konfliktu. I wówczas powojenny porządek w Europie będą ustalać Niemcy i Rosja. A oba te państwa uzgodnią między sobą, że Donbas i Krym, a może i Odessa zostaną przy Rosji. Natomiast Niemcy odzyskają swoje ziemie utracone na wschodzie, czyli polskie ziemie zachodnie. Gdyby Amerykanie nie wycofali się, to właśnie oni musieliby negocjować z Rosją warunki powojennego pokoju, co byłoby dla nich nieco kłopotliwe, bo musieliby poświęcić swego najwierniejszego sojusznika. Z moralnego punktu widzenia nie byłby to dla nich problem, raczej z wizerunkowego, co przecież zostałoby zauważone przez międzynarodową opinię.

To oczywiście będzie wycofanie pozorne, bo przecież Amerykanie mają swoje bazy w Niemczech i w Polsce, a więc mają Niemcy w kleszczach. Dalej będą głównym rozgrywającym, tyle że z tylnego siedzenia. Wojska amerykańskie mają swoje bazy w Wielkopolsce, a więc po zmianie granic tuż przy niemieckiej granicy. Jak jeszcze dojdzie do tego Centralny Port Lotniczy, to kontrola amerykańska w Europie będzie totalna. No, ale nowe państwo, czyli odkurzona I RP, żydowski raj, będzie wymagała parasola ochronnego.

Przyznam, że mnie samemu trudno uwierzyć w taki scenariusz, ale logika jest bezwzględna. Zresztą już w blogu „Finis Ucrainae” z 25 lutego 2022 pisałem: Zawsze powtarzałem i będę powtarzał do znudzenia, że nie można zrozumieć teraźniejszości bez poznania tego, co było wcześniej. A pewne fakty skłaniają do wniosku, że tu chodzi bardziej o Polskę niż o Ukrainę, że to jest wstęp do przemodelowania tej części Europy.

Właśnie! Tu chodzi o Polskę! Dlaczego całe uzbrojenie i pomoc dla Ukrainy idzie przez Polskę, skoro Ukraina graniczy od zachodu również ze Słowacją, Węgrami, Rumunią i Mołdawią? Dlaczego finansowanie Ukrainy odbywa się za pośrednictwem Polski, a nie bezpośrednio? Dlaczego Tusk uzgadnia z ukraińskim premierem, że zakup broni dla Ukrainy w Niemczech będzie finansować Polska? Dlaczego Niemcy nie robią tego bezpośrednio? Można te pytania mnożyć. Skoro tak się dzieje, to znaczy, że chodzi o to, by w przyszłości jedynym winnym całej tej hucpy na Ukrainie była Polska, by to Polska była tym awanturnikiem, podżegaczem wojennym. Przecież Polska, jako państwo, jest bankrutem finansowym, a mimo to szeroki strumień pieniędzy nadal płynie. Żydzi amerykańscy dają pieniądze Żydom polskim, a ci przekazują je Żydom ukraińskim, ale to nie oni są winni, to Polacy i państwo polskie. Widać wyraźnie, że Żydzi traktują wszystkie państwa jak swoje prywatne poletka i po to są im one potrzebne, by działać z ukrycia.

Czy zatem na postawione przez Balińskiego pytanie: „Polska czy UkroPolin?” należy odpowiedzieć twierdząco? Nie do końca. Ten dziwny kraj to raczej UkroPolin i Kacapland w jednym. Wszystko zaczęło się od unii personalnej Polski i Litwy. To wtedy nastąpiła likwidacja państwa ostatnich Piastów. W wyniku unii lubelskiej powstało wspólne państwo polsko-uraińskie, które nadal nazywano Koroną, ale elitami tego nowego państwa i całej Rzeczypospolitej byli spolszczeni, ale nie do końca, rusińscy i litewscy bojarzy. Na tym etapie nastąpiło zawłaszczenie nowego państwa, a elity państwa piastowskiego zostały zastąpione elitami ze wschodu. Po kongresie wiedeńskim w 1815 roku Rosja po raz pierwszy wkroczyła na ziemie etnicznie polskie. Powstało podporządkowane jej Królestwo Polskie. Po powstaniu listopadowym car zastąpił polską administrację w Królestwie Rosjanami. Od tego momentu następował ich stały napływ do tej administracji, pokrewnych urzędów i instytucji. Jednocześnie budowali oni w całym Królestwie cerkwie, wzmacniając w ten sposób żywioł prawosławny w Polsce. Po I wojnie światowej, ta, carskiego chowu, ludność rosyjska i prawosławna nie miała po co wracać do Związku Radzieckiego. Zapewne większość została w nowej Polsce. To byli ludzie, już od trzech, czterech pokoleń tu mieszkający, którzy zajmowali wysokie stanowiska, często wykształceni. I to zapewne oni w większości stanowili zaplecze nowej polskiej administracji i nie tylko. Pozostały też cerkwie i wierni. Tych ludzi można dziś poznać, według mnie, po tym, że są rusofilami, słowianofilami i egzaltują się wszystkim, co wschodnie, szczególnie rosyjskie.

Po II wojnie światowej przesiedlano na ziemie poniemieckie głównie mniejszości kresowe, najwięcej Ukraińców. PRL był więc państwem wielonarodowym i wielowyznaniowym, wbrew głoszonej propagandzie. I takim państwem jest III RP. Z tej racji, że ludność niepolska jest bardzo liczna i prawdopodobnie stanowi ona większość, to asymiluje się tylko pobieżnie. Ogranicza się to do języka. I dlatego populacja tego państwa jest tak podzielona i wrogo nastawiona do ludności rdzennej, którą w swojej masie stanowią chłopi. To oni są tą rdzenną ludnością polską. Jednak przez wieki byli oni niewolnikami i jako warstwa społeczna nic nie znaczyła w tym kraju. Ten, który spróbował stworzyć polską partię chłopską, która mogłaby zadbać o interesy tej ludności „powiesił się”. I w ten sposób ci Polacy nadal nic nie znaczą, ale to oni są wszystkiemu winni, a te wszystkie mniejszości, łącznie z Żydami, które nie utożsamiają się z tym państwem, mogą działać na jego szkodę. Ich wizerunek nie ucierpi, bo przecież to Polacy są wszystkiemu winni.

Państwo na kółkach

Wydaje się, że sprawy zaczynają się powoli krystalizować i połączenie Polski z Ukrainą jest tylko kwestią czasu. W dniu 28 stycznia na kanale „Bezpieczna Polska” w podkaście zatytułowanym Czas zjednoczyć ugrupowania pozasystemowe/ Kaczmarek i Sykulski od 15:00 Sykulski mówi:

To jest chyba ewenement, że mamy do czynienia z dwoma formacjami politycznymi, których liderzy są obecni od 30-tu lat w polityce. Sięgnijmy pamięcią, nie tylko do początku tego wieku, ale jeszcze do lat 90-tych, kiedy powstało Porozumienie Centrum, Kongres Liberalno-Demokratyczny (KLD) z jednym z liderów – Donaldem Tuskiem. To są ludzie, którzy od 30-tu lat są w polityce. To jest ten układ okrągłostołowy, o którym mówimy. Może mnie widzowie skorygują, ale, na ile ja się interesuję polityką, to nie ma innego przypadku średniej wielkości państwa w Europie, gdzie byłby taki system polityczny. Ale wracam do tego, co powiedziałeś, co jest ważne.

Czy 10 kwietnia 2010 roku to ten kluczowy podział i te dwa obozy, dwie Polski, jak niektórzy mówią? I w tym wszystkim pojawia się rok 2022 luty, 24 lutego dokładnie. I pojawia się problem Ukrainy. Pojawiają się takie głosy jak takiego ośrodka eksperckiego, prywatnej firmy pana doktora Jacka Bartosiaka, firma Strategy&Future, której jednym z analityków jest pan Marek Budzisz, który na przełomie maja i czerwca 2022 roku zaproponował, aby – uwaga! – powołać polsko-ukraińskie wspólne państwo, czyli unię polsko-ukraińską, federację polsko-ukraińską. Co ciekawe, ten sam ośrodek ekspercki, ta sama firma pana Bartosiaka bardzo agresywnie lansuje budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego. Dodam tylko, że wielu amerykańskich generałów wypowiada się wprost, że jest CPK projektem ściśle wojskowym.

W dalszej części, od 27:20, Sykulski mówi:

Niewiele osób mówi i podnosi temat AfD – Alternative für Deutschland, czyli Alternatywy dla Niemiec i to, jakie siły idą po władzę w Niemczech. My bardzo często, my – konsumenci treści, my łatwo przyjmujemy pewne informacje podawane przez media, gdzie mamy CDU, CSU, SPD, ale tak naprawdę idzie bardzo potężna siła do władzy w Niemczech, która nazywa się AfD. Siła, nazwijmy to wprost, antypolska. Ja, jako geopolityk, analizowałem teksty polityczne ekspertów AfD. Ci ludzie mówią językiem Karla Haushofera, czyli jednego z ojców niemieckiej geopolityki, dla Niemców wybitnego geopolityka, a dla Polaków – no, nie! Doskonale wiemy, kim był Karl Haushofer, jaką rolę dla Polaków widział. I widział rolę Polaków przede wszystkim jako po prostu podwykonawców gospodarki niemieckiej. Nie widział absolutnie miejsca dla niepodległości państwa polskiego. I dokładnie taką samą narrację przyjmują eksperci AfD.

AfD jest to partia rewizjonistyczna – partia, która chce rewizji granic, rewizji układów poczdamskich. Ja się bardzo dziwię, że znajdują się w ogóle takie siły polityczne w polskim parlamencie, które śmią zapraszać polityków AfD do polskiego sejmu, bo niestety są tacy politycy, którzy przyjmują taki pióropusz patriotyzmu bogoojczyźnianego, katolicko-narodowego i tak dalej. I ci sami ludzie, którzy są takimi hurrapatriotami zapraszają polityków AfD do polskiego sejmu, czyli polakożerców. Ludzi, którzy nie chcą istnienia niepodległego państwa polskiego. I ci sami politycy, jeszcze naście lat temu, byli wielkimi przeciwnikami Rosji. Uważali, że Międzymorze to jest jakaś wielka szansa dla Polski. Wiemy doskonale, że Międzymorze to nic innego, jak zderzak strategiczny USA i Wielkiej Brytanii. I ci sami ludzie zapraszają dziś polityków AfD.

x

A więc Marek Budzisz, Ukrainiec jak sądzę, zaproponował na przełomie maja i czerwca 2022 roku powołanie wspólnego państwa polsko-ukraińskiego. Ja o takiej możliwości pisałem w blogu „Finis Ucrainae” z dnia 25 lutego 2022 roku. Nie było to z mojej strony nic odkrywczego. Już wspólna organizacja Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w 2012 roku i przyznanie Ukrainie meczu finałowego pokazało, że polskie interesy zostały podporządkowane ukraińskim i że Zachód traktuje Polskę jak kraj wschodni, że bliżej nam do Ukrainy niż do Czech czy Węgier. Nie ma się na co obrażać, bo przecież w historii było wspólne państwo polsko-ukrańskie. Powstało ono na krótko przed unią lubelską. Było to jednak państwo, które nie obejmowało tzw. Ziem Odzyskanych. Jeśli więc ktoś dziś mówi o wspólnym państwie polsko-ukraińskim, to prawdopodobnie ma na myśli właśnie takie państwo.

Rzeczpospolita po unii lubelskiej w 1569 roku; źródło: Wikipedia.

Było to wspólne państwo polsko-ukraińskie, które nadal nazywano Koroną. Dlaczego ktoś podjął taką decyzję? Połączenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego skutkowało tym, że wielcy feudałowie rusińscy i litewscy zdominowali to nowe państwo. Zanim doszło do unii lubelskiej, na mocy unii w Horodle (1413), 47 rodów szlachty polskiej użyczyło 47 rodom bojarów ruskich i litewskich swych herbów. W praktyce po stronie litewskiej i ruskiej tych rodów było więcej. Tak więc proces unifikacji narodowej stanu szlacheckiego zaczął się znacznie wcześniej. Wspólne państwo polsko-ukraińskie trwało do czasów rozbiorów. Skutki powstania takiego potworka, czyli wspólnego państwa polsko-ukraińskiego w unii z okrojonym o połowę WKL, były tragiczne. Bolesław Prus w swoim szkicu literackim „Ogniem i mieczem” tak pisał:

„Tymczasem w Rzeczpospolitej duch militarny tak upadł, że widzieli to nawet posłowie obcych mocarstw. Dalej – klasa rządząca rozdarła się na trzy wrogie potęgi: wielcy kapitaliści, czyli magnaci, politykowali na własną rękę i stopniowo odsuwali mniejszych kapitalistów, czyli szlachtę, swoją potęgą lub pieniędzmi; dwie te zaś siły razem pracowały nad ograniczeniem władzy królewskiej i – powiedzmy dokładniej – nad obaleniem i zgnojeniem wszelkiej władzy i rządu.

Stosunki były takie, że się Gdańsk naigrywał królowi, który, z drugiej strony, gotując się do wojny z Turcją, nie odbywał narad z senatorami z obawy, ażeby sułtan nie dowiedział się przed czasem o wojnie, naturalnie – za pieniądze!… Dodajmy, że oba stany, rycerski i senatorski, ani chciały słyszeć o zasileniu skarbu albo o powiększeniu armii i że ta garść wojska, jaka była podówczas, cierpiała wszelkiego rodzaju nędzę. Dawne to dzieje, ale trudno o nich myśleć bez bólu. Zbytecznym byłoby dodawać, że w tym kopaniu grobu dla ojczyzny, który już był widoczny za Jana Kazimierza i wcześniej, rej wodzili magnaci. Oni przekupywali szlachtę na sejmach, oni politykowali z obcymi mocarstwami, oni swymi jurgieltnikami obsadzali wszelkie urzędy…”

Prus, podobnie jak wielu innych, dobrze analizuje zjawisko, jakim była Rzeczpospolita, ale, podobnie jak inni, nie wyjaśnia, dlaczego tak było. Przecież ci potężni magnaci nie byli polskimi magnatami tylko rusińskimi i litewskimi. Oni zdominowali to nowe państwo, ale nie czuli żadnego związku z Koroną, czyli Polską. Wojny szwedzkie i postawa Radziwiłła są wystarczającym dowodem na to, by nie nazywać ich Polakami, bo nimi nie byli. Szwedzi zaatakowali Koronę, a Litwin poszedł na układy z królem szwedzkim. Jeśli będziemy udawać, że to było jedno państwo i jeden naród, to nigdy nie dokonamy właściwej analizy.

Powojenne przesiedlenia nie zmieniły stanu etnicznego PRL-u, bo na Ziemie Odzyskane przesiedlano przeważnie mniejszości kresowe. Tak więc obecna, dogorywająca już, III RP jest państwem wielonarodowym. I dlatego tak łatwo przychodzi tym „elitom” frymaczenie interesem Polski, która jest dla nich tak samo obca, jak dla Radziwiłła Korona. Dziwi mnie więc oburzenie Leszka Sykulskiego z tego powodu, że obecne „elity” zapraszają do sejmu jawnie wrogich Polsce polityków niemieckich. To przecież nie pierwszy raz. Sasi na tronie Rzeczypospolitej robili wszystko, by doprowadzić do jej rozbiorów.

Norman Davies w książce Boże igrzysko (1999) pisze:

Okres sześćdziesięciu sześciu lat, które dzielą panowanie Jana Sobieskiego od panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, uważa się często za najbardziej żałosny i upokarzający okres w dziejach Polski. Nieszczęścia, jakie spotkały Polskę (Davies uparcie, jak wielu innych, używa słowa „Polska” zamiast „Rzeczpospolita” – przyp. W.L.) w tym czasie, wyjaśnia się na ogół jej podporządkowaniem obcym interesom zagranicznych władców. Właśnie ten okres miał na myśli Thomas Carlyle, opisując Polskę jako „pięknie fosforyzującą kupę próchna”.

Walące się państwa dynastyczne były zjawiskiem częstym w osiemnastowiecznej Europie i nie istnieje nic, co można przyjąć a priori jako wyjaśnienie faktu, że niektóre z nich – takie jak „Anglia-plus-Walia/Irlandia/Szkocja/Hanower”, prosperowały, podczas gdy inne – takie jak „Polska-plus-Litwa/Kurlandia/Saksonia”, ledwo kuśtykały.

x

Czy aby na pewno nie da się wyjaśnić, dlaczego niektóre państwa prosperowały, a inne były „pięknie fosforyzującą kupą próchna”? No to parę informacji z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970):

Monarchia parlamentarna. Wiek XVIII. Głównym aktem ustawodawczym parlamentu, zwołanym po zwycięstwie rewolucji, była ustawa o prawach (Bill of Rights, 1689); ustanowiła ona supremację parlamentu nad władzą monarszą i, wraz z ustawą o następstwie tronu (Act of Settlement, 1701), stworzyła podstawy konstytucyjne nowego ustroju. Ustanowienie pełnej odpowiedzialności ministrów przed parlamentem zmuszało monarchę do ich wyboru spośród większości parlamentarnej, wskutek czego umocni się system dwóch partii, rywalizujących ze sobą o zdobycie większości.

W 1702 wstąpiła na tron Anna, ostatnia ze Stuartów; w 1707 przeprowadziła unię realną Anglii i Szkocji, tworzących odtąd (wraz z włączoną wcześniej Walią) Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii; likwidacji uległa tajna rada i parlament szkocki w Edynburgu, a Szkoci otrzymali przedstawicielstwo w obu izbach parlamentu w Londynie.

By mocniej związać Irlandię z Anglią, zniesiono jej raczej pozorną autonomię przez likwidację irlandzkiego parlamentu w Dublinie; w 1800 roku proklamowano unię z Irlandią i państwo brytyjskie w 1801 przybrało nazwę Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii, a w jego parlamencie znaleźli się również przedstawiciele Irlandii. Na obszarze całego państwa zawieszono swobody obywatelskie, stosowano represje wobec wszelkich przejawów opozycji.

x

Mamy więc Zjednoczone Królestwo o jasno i precyzyjnie zaplanowanym ustroju i system dwupartyjny, w którym zapewne obowiązywała dyscyplina partyjna i nie było miejsca na żadne liberum veto czy inne fanaberie. Nawet jeśli posłowie szkoccy czy irlandzcy, bo nieliczni Walijczycy nie liczyli się, mieliby zdanie odrębne, to pewnie ich obowiązywała dyscyplina partyjna. Jednym słowem program rządzącej partii był programem narodu. W 1831 roku Anglia i Walia to 13,9 mln ludności, Szkocja – 2,3 mln, Irlandia – 7,8 mln. W 1871 roku Anglia i Walia to 22,7 mln. Szkocja – 3,4 mln, Irlandia – 5,4 mln. Zmniejszenie się populacji Irlandii to zapewne efekt klęsk głodowych, które zaaplikowali Irlandczykom Anglicy i emigracji. A więc była to unia, ale unia unią, a rządzić i dominować w sensie politycznym musieli Anglicy. Również pod względem zajmowanego obszaru. Nie dziwi więc, że taka unia miała się dobrze. Przy takiej organizacji Ordnung muss sein.

W przypadku potworka politycznego zwanego Rzeczpospolitą było zupełnie inaczej. Zjednoczone Królestwo Polskie (1320-1385) zajmowało obszar 270.000 km2. Wielkie Księstwo Litewskie w momencie unii lubelskiej zajmowało obszar około dwa razy większy. Później po zdobyczach na wschodzie, w okresie największego zasięgu terytorialnego Rzeczypospolitej, było trzy razy większe niż obszar Zjednoczonego Królestwa Polskiego, czyli Polski. W 1618 roku w Rzeczypospolitej było około 4,5 mln Polaków, 0,75 mln Litwinów i 5 mln Rusinów, których dziś nazywamy Ukraińcami. Jeśli dodamy do tego fakt, że w sensie politycznym i gospodarczym Rzeczpospolita została zdominowana przez feudałów rusińskich i litewskich, to możemy wyciągnąć prosty wniosek, że Rzeczpospolita była państwem, w którym pod każdym względem dominowało byłe WKL i jego „kultura”.

Dlaczego więc to państwo nadal nazywano Polską, a jej ludność Polakami, skoro Polacy stanowili w nim mniejszość? Nawet jeśli „elity” tego państwa ulegały spolszczeniu, to było ono bardzo płytkie i uważam, że tak pozostało do dziś. Nawet jeśli ci ludzie uważają się za Polaków, to w głębi duszy co innego im gra. Ta maniakalna nienawiść do Rosji – to te rusińskie (ukraińskie) geny dają znać o sobie. Jeśli więc Marek Budzisz chce połączenia Polski z Ukrainą, to po co? Przecież z logicznego punktu widzenia nie ma to sensu. I RP nie poradziła sobie z Rosją. Po co powielać stare błędy? Chyba że jest jakiś inny cel. Ale na pewno nie jest to polski i Polaków interes.

Niektóre postanowienia unii lubelskiej:

  • wspólny władca wybierany w wolnej elekcji (czyli burdel, serdel, pierdel),
  • wspólny Sejm walny, obradujący w Warszawie, którego izba poselska składała się z 77 posłów koronnych i 50 litewskich, a w skład Senatu weszło 113 senatorów koronnych i 27 litewskich,
  • wspólna polityka obronna i zagraniczna,
  • zachowano odrębne urzędy centralne,
  • zachowano odrębne wojsko polskie i litewskie,
  • zachowano odrębne języki urzędowe (na Litwie język ruski),
  • egzekucja królewszczyzn i podważanie nadań królewskich nie miały zastosowania na Litwie,
  • zachowano w mocy wszystkie dotychczasowe prawa i przywileje, obowiązujące w obu państwach, jak również odrębne sądownictwo i prawo sądowe.

Wikipedia, bo z niej pochodzą te informacje, nie informuje, że wśród tych posłów i senatorów koronnych byli posłowie i senatorowie rusińscy, bo do Korony włączono całą południową część WKL, czyli Ukrainę. W praktyce więc posłowie z byłego WKL dominowali w sejmie. Jeśli doda się do tego dominację magnatów kresowych, to moje twierdzenie, że Polska skończyła się wraz z unią lubelską jest jak najbardziej uzasadnione. Wspólna polityka obronna i zagraniczna oznaczała, że nie było żadnej polityki obronnej i zagranicznej. Bo jak prowadzić spójną politykę obronną, gdy nie ma jednolitego dowodzenia i jednego wojska? Jagiellonowie porozdawali magnatom królewszczyzny, czyli ziemie należące do króla, czyli, jak byśmy dziś powiedzieli – rządowe, bo one nie były własnością króla. On nimi tylko zarządzał, tak jak to, co państwowe, nie należy do rządu, tylko do państwa. Rządy się zmieniają, a państwo pozostaje. I tak samo było w przypadku królów. Innymi słowy magnaci rozkradli ziemię królewską za zgodą i aprobatą Jagiellonów, czyli wszystko to, co zostawił Kazimierz Wielki, czyli dorobek jego ojca Władysława Łokietka. To dało im przewagę nad szlachtą. Gdy ta się zorientowała, to wszczęła tzw. ruch egzekucyjny, dążący do odebrania magnatom tego, co ukradli. Ponieważ działo się to w Koronie za czasów unii personalnej, nie mogło to dotyczyć Litwy. Odrębne prawo i sądownictwo. Skąd my to znamy? PO ma swoje prawo i swoich sędziów, a PiS też ma swoje prawo i swoich sędziów.

Jeśli więc porównamy obie unie, czyli Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Rzeczpospolitą, to trudno się dziwić, że Anglik nazwał Rzeczpospolitą pięknie fosforyzującą kupą próchna. Problem jednak polega, że to nie Polacy dominowali w tym państwie, tylko Rusini i Litwini. I to oni byli tymi warchołami i debilami z wygolonymi łbami. A dziś ich potomkowie robią to samo. A co tam! To nie ich państwo. Ważne, żeby Ruskim dołożyć. Tacy sami debile, jak tamci. I tak jak tamci, też na usługach obcych.

Dlaczego tak się stało, że unia angielska mogła działać jako dobrze zorganizowana i sprawna instytucja, a unia polsko-litewska – nie? Przecież obie unie tworzyli ci sami ludzie – Żydzi. Zapewne jednym z najważniejszych czynników, jeśli nie najważniejszym, było wyspiarskie położenie Anglii. To zapewniało bezpieczeństwo i stabilizację. I z takiej pozycji można było skłócać narody kontynentalne, nie ponosząc żadnych konsekwencji i jednocześnie budować światowe imperium. Nie przypadkiem też pozostałe protestanckie państwa mają takie położenie: Australia, Nowa Zelandia. Stany Zjednoczone mają niegroźnych sąsiadów i z obu stron są otoczone oceanami. Szwajcaria leży w górzystym, trudno dostępnym terenie. Skandynawia to półwysep, też w miarę bezpieczny. Tam można było stworzyć dobrze zorganizowane, bogate państwa i nie zagrożone atakiem sąsiadów. Reszta już nie miała być tak stabilna i bogata.

W przypadku Europy środkowej było inaczej. Typowy obszar przejściowy pomiędzy Niemcami a Rosją. Wprawdzie w tamtym czasie Rosja nie była jeszcze potęgą, ale Żydzi wiedzieli, że będzie, bo to oni byli tymi „konkwistadorami”, którzy penetrowali i kolonizowali Syberię. Takie położenie idealnie nadawało się na stworzenie strefy konfliktogennej. Nie mogło więc tu powstać w miarę silne i stabilne większe państwo. Zatem gdy pojawiło się Zjednoczone Królestwo Polskie, to powstało zagrożenie, że może ono za jakiś czas upomnieć się o swoje ziemie utracone, czyli Śląsk i Pomorze. Unia personalna z WKL i wybór Jagiellona na króla Polski przesunął Polskę z Europy zachodniej do wschodniej. Unia realna doprowadziła do powstania nowego państwa – Rzeczypospolitej, która cały swój wysiłek skierowała na wojny z Moskwą i Turcją. W ten sposób wschodnia granica I Rzeszy została zabezpieczona i niezmienna do czasów rozbiorów.

Henry Kissinger

29 listopada 2023 roku zmarł Henry Kissinger. Dożył stu lat, a więc sprawdziło się w jego przypadku powiedzenie, że złego licho nie bierze. Dla wielu był on wcieleniem zła, ale dla politycznego establishmentu był wybitną osobowością. Jak widać punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W związku z jego śmiercią ukazało się mnóstwo artykułów w prasie i komentarzy w internecie. Większość z nich jest oczywiście krytyczna i przypomina zbrodnie Kissingera. Jeden z takich krótkich komentarzy zamieścił kanał Break Through News.

Jest w nim mowa o tym, że odpowiadał za jedne z najbardziej okrutnych zbrodni ludobójstwa w historii świata. Za czasów prezydenta Nixona (1969-1973) był odpowiedzialny za śmierć milionów ludzi w Wietnamie, Kambodży i Laosie. Był odpowiedzialny za 3.875 bombardowań Kambodży, które celowo były skierowane przeciwko ludności cywilnej. Laos do dnia dzisiejszego pozostaje najbardziej zbombardowanym państwem w historii świata. W Chile Kissinger odpowiadał za osobiste kierowanie puczem w 1973 roku, który doprowadził do upadku rządu Salvadora Allende i przejęcia władzy przez Augusto Pinocheta. Rząd Pinocheta odpowiada śmierć tysięcy osób i torturowanie dziesiątek tysięcy osób w czasie 16-letnich rządów. Pomógł on także pakistańskiemu dyktatorowi Yahya Khan w jego wojnie z powstaniem w Bangladeszu w 1971 roku, w wyniku której, według szacunków, zginęło od 300 tys. do 3 milionów ludzi. Kissinger poparł też i uzbroił indonezyjskiego dyktatora Suharto, który we Wschodnim Timorze w 1975 roku doprowadził do śmierci 200 tys. ludzi. W 1976 roku zaakceptował też działania junty w Argentynie w jej wojnie z lewicą. Skutkiem tego były brutalne morderstwa, tortury i zaginięcie ponad 30 tys. ludzi. – To tylko niektóre zbrodnie Kissingera. Bezspornym wydaje się więc, że powinien być zapamiętany jako ten, który opowiada za jedne z największych masowych mordów w historii.

Leszek Sykulski w swoim podkaście geopolitycznym mówi m.in.:

Kissinger był sekretarzem stanu w czasie prezydentury Nixona i Forda. To ikona amerykańskiego imperializmu. Był on jednym z architektów amerykańskiej polityki imperialnej. Według niektórych analityków Kissinger ponosi odpowiedzialność za śmierć 3 mln ludzi. Nadzorował tajną operacją dywanowego bombardowania Kambodży, gdzie zginęło mnóstwo ludzi. Był to człowiek, który sabotował szanse na rozejm w Wietnamie. I to działalność Kissingera przeciągnęła tę wojnę o 7 lat. Był odpowiedzialny za akcję CIA, która zainstalowała rządy Augusto Pinocheta w Chile. Oblicza się, że na Kambodżę Stany Zjednoczone wykonały ponad 3,5 tys. bombardowań w latach 1969-1970. Szacuje się, że amerykańskie lotnictwo zrzuciło wówczas więcej bomb, niż w trakcie II wojny światowej. Niewątpliwie działania te przyczyniły się do przejęcia władzy w Kambodży przez Czerwonych Khmerów i wymordowania przez nich ponad dwóch milionów jej obywateli.

Pamiętajmy, że ten człowiek ma bardzo wielu apologetów we współczesnych elitach amerykańskiej polityki zagranicznej, w elitach akademickich w Stanach Zjednoczonych. Natomiast, pamiętajmy, jest to człowiek, który osobiście sabotował jedyną szansę na zakończenie wojny w Wietnamie w 1968 roku. To działanie miało zabezpieczyć mu dojście do władzy w administracji Nixona.

x

W Wikipedii można przeczytać m.in.:

Henry Kissinger urodził się 27 maja 1923 w Fürth w niemieckiej Bawarii, w rodzinie żydowskiej. Był synem nauczyciela Louisa Kissingera (ur. 1887) oraz pochodzącej ze stosunkowo zamożnej i wpływowej rodziny Pauli Kissinger z domu Stern (ur. 1901 w Leutershausen). Jego prapradziadkiem ze strony ojca był Meyer Löb (1767–1838), żydowski nauczyciel z Kleineibstadt, który w 1817 przyjął nazwisko Kissinger na cześć uzdrowiskowej miejscowości Bad Kissingen, będącej od 1795 jego miejscem zamieszkania – zastosował się w ten sposób do przyjętego w 1813 w Bawarii prawa, które wymagało od niemających (w sensie niemieckim) nazwisk Żydów ich posiadania. Miał młodszego brata Waltera (1924–2021). Był wychowywany w ortodoksyjnej odmianie wyznania żydowskiego i w młodości spędzał codziennie dwie godziny na pilnym studiowaniu Biblii i Talmudu.

Kissinger był nieśmiałym i introwertycznym dzieckiem. Mając dobre wyniki w nauce w lokalnej szkole żydowskiej marzył o kontynuowaniu nauki w Gymnasium, prestiżowej państwowej szkole średniej, jednak zanim osiągnął odpowiedni wiek przestała ona przyjmować Żydów. W 1938 rodzina Kissingera w reakcji na coraz bardziej antysemicką politykę Niemiec podjęła decyzję o ucieczce do Stanów Zjednoczonych. 20 sierpnia 1938 rodzina wyruszyła drogą morską przez Londyn do Nowego Jorku.

Chcąc mieć większy wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, Henry Kissinger został doradcą ds. polityki zagranicznej podczas kampanii prezydenckich Nelsona Rockefellera, wspierając jego starania o nominację Partii Republikańskiej w latach 1960, 1964 i 1968. W latach 1961–1968, oprócz wykładania na Uniwersytecie Harvarda, był specjalnym doradcą prezydentów Johna F. Kennedy’ego i Lyndona B. Johnsona w sprawach polityki zagranicznej. W 1969 ostatecznie odszedł z Harvarda i objął funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, którą pełnił do 1975, ponadto w latach 1973–1977 sprawował też urząd sekretarza stanu – oba stanowiska piastował najpierw w administracji prezydenta Richarda Nixona, a później Geralda Forda. W 1972 wraz z Richardem Nixonem został Człowiekiem Roku tygodnika „Time”.

Wielką próbą polityki zagranicznej w karierze Kissingera była wojna wietnamska, która zanim został doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego stała się niezwykle kosztowna, zabójcza i niepopularna. Dążąc do osiągnięcia „pokoju z honorem”, Kissinger połączył inicjatywy dyplomatyczne i wycofanie wojsk z niszczycielskimi kampaniami bombowymi w Wietnamie Północnym, mającymi na celu poprawę amerykańskiej pozycji negocjacyjnej i utrzymanie wiarygodności kraju w oczach międzynarodowych sojuszników i wrogów. Oprócz tego Kissinger zainicjował tajną kampanię bombową w Kambodży. Zarówno strategia „pokoju z honorem” w Wietnamie, jak i bombardowanie Kambodży budzą niemałe kontrowersje. „Pokój z honorem” przedłużył wojnę o cztery lata i kosztował życie 22 000 żołnierzy amerykańskich oraz niezliczonej liczby Wietnamczyków, zaś bombardowanie Kambodży wyniszczyło kraj i jest uznawane za czynnik, który pomógł Czerwonym Khmerom przejąć tam władzę.

27 stycznia 1973 Kissinger i jego północnowietnamski partner negocjacyjny Lê Đức Thọ ostatecznie podpisali porozumienie o zawieszeniu broni, kończące bezpośrednie zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w konflikt. W tym samym roku obaj politycy zostali uhonorowani Pokojową Nagrodą Nobla, której przyjęcia Lê odmówił, pozostawiając Kissingera jako jedynego jej odbiorcę. Przyznanie Kissingerowi nagrody jest uznawane za jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji przyznającego ją Norweskiego Komitetu Noblowskiego w historii. Jako protest przeciwko tej decyzji dwóch członków Komitetu zrezygnowało z członkostwa, co stało się po raz pierwszy w historii przyznawania tej nagrody.

Kissinger miał także niemały wkład w rozwój relacji Stanów Zjednoczonych z Chińską Republiką Ludową. W 1971 odbył dwie tajne podróże do tego państwa, torując drogę do historycznej wizyty prezydenta Richarda Nixona w Chinach w 1972 i normalizacji stosunków chińsko-amerykańskich w 1979 roku.

Henry Kissinger ustąpił ze stanowiska sekretarza stanu po zakończeniu kadencji administracji Geralda Forda w 1977, jednak wciąż odgrywał znaczącą rolę w amerykańskiej polityce zagranicznej. W 1983 prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan powierzył mu przewodzenie Dwupartyjnej Komisji Narodowej ds. Ameryki Środkowej (National Bipartisan Commission on Central America). W latach 1984–1990, zarówno pod rządami Ronalda Reagana jak i jego następcy George’a H.W. Busha, zasiadał w Radzie Doradczej Prezydenta ds. Wywiadu Zagranicznego (President’s Foreign Intelligence Advisory Board).

Odegrał rolę w tzw. sprawie szpiegowskiej Rio Tinto z lat 2009–2010. Zgodnie z doniesieniami medialnymi zainkasował blisko 5 milionów dolarów za poinstruowanie koncernu wydobywczego Rio Tinto, jak odciąć się od aresztowanego w Chinach za łapówkarstwo pracownika, obywatela Australii Sterna Hu, i zbudować dobre relacje z chińskimi władzami.

Tuż po wyborze na prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2016 Donald Trump zwrócił się do Kissingera z prośbą, aby został jego doradcą o specjalnym charakterze. 17 listopada 2016 Kissinger odbył spotkanie z prezydentem-elektem Trumpem, podczas którego obaj politycy omówili sprawy globalne. W maju 2017 Kissinger spotkał się z Trumpem w Białym Domu.

x

Zapewne te wszystkie komentarze i analizy, jakie pojawiły się po śmierci Kissingera, skupiają się na nim jako polityku, ale nie na tym, jakim był człowiekiem. W listopadzie 1972 roku Oriana Fallaci przeprowadziła z nim wywiad (Oriana Fallaci Wywiad z historią Świat książki, 2016). Był to nietypowy wywiad, bo składał się z dwóch części. Kissinger postawił warunek: zanim udzieli jej wywiadu, to sam przeprowadzi z nią wywiad i po nim oceni, czy warto jej udzielić wywiadu. Był to jedyny wywiad, jakiego udzielił Kissinger w swoim życiu. We wstępie do niego Fallaci m.in. pisze:

Ten człowiek jest zbyt sławny, zbyt ważny, mający zbyt wielkie szczęście, którego określano przydomkiem Superman, Superstar, Superkraut, a który zawierał paradoksalne sojusze, osiągał niemożliwe porozumienia, sprawiał, że świat wstrzymywał oddech, jakby ten świat był grupą jego studentów z Harvardu. Ten niewiarygodny, niezrozumiały, w gruncie rzeczy absurdalny osobnik, który spotykał się z Mao Tse-tungiem, kiedy tylko chciał, wchodził do Kremla, kiedy miał na to ochotę, budził prezydenta Stanów Zjednoczonych i wkraczał do jego pokoju, kiedy uznał to za stosowne. Ten pięćdziesięciolatek w okularach z zausznikami, w porównaniu z którym James Bond był całkowicie jałowym wymysłem. On nie strzelał, nie bił się na pięści, nie wyskakiwał z rozpędzonych samochodów jak James Bond, ale doradzał wojny, kończył wojny, rościł sobie prawo do zmiany naszego losu, a nawet go zmieniał. Kim więc, koniec końców, był ten Henry Kissinger?

(…) Nie przypadkiem można go było uznawać za drugiego najpotężniejszego człowieka Ameryki. Chociaż niektórzy uważali, że był kimś więcej, o czym świadczy dowcip, który w okresie mojego wywiadu krążył po Waszyngtonie: „Pomyśl, co by się stało, gdyby umarł Kissinger, Richard Nixon zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych…”.

Nazywano go umysłową niańką Nixona. Dla niego i Nixona ukuto złośliwe i demaskatorskie nazwisko: Nixinger. Prezydent nie mógł się bez niego obyć. Chciał go mieć zawsze u boku: podczas każdej podróży, uroczystości, oficjalnej kolacji, w czasie wakacji. A przede wszystkim przy podejmowaniu każdej decyzji. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Pekinu, wprawiając w osłupienie prawicę i lewicę, to właśnie Kissinger podsunął mu wcześniej pomysł podróży do Pekinu. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Moskwy, żeby zmylić Wschód i Zachód, to Kissinger zasugerował mu, by udał się do Moskwy. Jeśli Nixon postanawiał zawrzeć ugodę z Hanoi i opuścić Thieu, to Kissinger przekonał go do tego kroku. Jego domem był Biały Dom. Kiedy nie był akurat w podróży jako ambasador, tajny agent, minister spraw zagranicznych, negocjator, wchodził do Białego Domu wczesnym rankiem, a wychodził wieczorem. (…)

Człowiek ten pozostawał zatem zagadką, tak samo jak jego nieporównywalny sukces. Jedną z przyczyn takiej tajemnicy był fakt, że zbliżyć się do niego, zrozumieć go było niezwykle trudno, nie udzielał bowiem indywidualnych wywiadów, wypowiadał się wyłącznie na konferencjach prasowych zwoływanych przez biuro prezydenta. Tak więc przysięgam, dotąd jeszcze nie zrozumiałam, dlaczego zgodził się mnie przyjąć zaledwie trzy dni po otrzymaniu mojego pozbawionego złudzeń listu. On sam mówi, że to z powodu mojego wywiadu z generałem Giapem (pokonał Francuzów pod Dien Bien Phu – przyp. W.L.), przeprowadzonego w Hanoi w lutym 1969 roku. Być może. Pozostaje jednak faktem, że po tym nadzwyczajnym „tak” zmienił zdanie i postanowił zobaczyć się ze mną pod jednym warunkiem: że mi nic nie powie. Podczas spotkania to ja miałam mówić i na podstawie tego, co powiem, on miał postanowić, czy udzieli mi wywiadu, czy też nie. Zakładając, że znajdzie czas. Co też rzeczywiście się stało w Białym Domu, w czwartek 2 listopada 1972 roku, kiedy zobaczyłam go, jak nadchodzi zaspany, bez uśmiechu, mówiąc: „Good morning, miss Fallaci”. Następnie, wciąż bez uśmiechu, wprowadził mnie do swojego eleganckiego gabinetu, pełnego książek, telefonów, papierów, abstrakcyjnych obrazów, fotografii Nixona. Tutaj zapomniał o mnie, pogrążywszy się w lekturze długiego maszynopisu. Było to trochę kłopotliwe siedzieć tam pośrodku pokoju, podczas gdy on czytał odwrócony do mnie tyłem. Z jego strony było to również głupie, prostackie. Pozwoliło mi jednak przyjrzeć mu się, zanim on przyjrzał się mnie. Nie tylko po to, żeby odkryć, że nie jest pociągający, taki niski, krępy, przygnieciony tą wielką, baranią głową, ale by odkryć, że wcale nie jest swobodny ani pewny siebie. Zanim z kimś się zmierzy, potrzebuje zyskać na czasie i osłonić się swoją władzą. Jest to zjawisko częste u osób nieśmiałych, które chcąc to ukryć, stają się w końcu niegrzeczne. Albo naprawdę takie są.

W piętnastej minucie rozmowy, kiedy plułam już sobie w brodę, że zgodziłam się na ten absurdalny wywiad ze strony kogoś, z kim sama chciałam go przeprowadzić, zapomniał trochę o Wietnamie i tonem gorliwego reportera zapytał, którzy przywódcy państwowi wywarli na mnie największe wrażenie (bardzo lubi to określenie). Zrezygnowana, sporządziłam mu taką listę. Zgodził się przede wszystkim, jeśli chodzi o Bhutto: „Bardzo inteligentny, bardzo błyskotliwy”. Zdziwiła go natomiast Indira Gandhi: „Naprawdę podobała się pani Indira Gandhi?”. Nie chciał też uzasadnić złego wyboru, jaki zasugerował Nixonowi podczas konfliktu indyjsko-pakistańskiego, kiedy stanął po stronie Pakistańczyków, którzy mieli przegrać wojnę przeciwko Hindusom, którzy mieli ją wygrać. Na temat innego przywódcy, o którym powiedziałam, że nie wydał mi się inteligentny, ale bardzo mi się spodobał, wypowiedział się następująco: „Inteligencja nie jest potrzebna, żeby być przywódcą państwa. Cechą, która liczy się u przywódców państwa, jest siła. Odwaga spryt i siła”. Uważam to zdanie za jedno z najciekawszych, jakie mi powiedział. Dobrze ilustruje jego typ, jego osobowość. Mężczyzna kocha siłę ponad wszystko. Odwaga, spryt i siła. Inteligencja interesuje go wiele mniej, choć ma jej dużo, jak wszyscy twierdzą. (Czy chodzi jednak o inteligencję, czy też o erudycję i przebiegłość? Według mnie, inteligencja, która się liczy, rodzi się ze zrozumienia ludzi. Nie powiedziałabym, że ma on taką inteligencję. Należałoby przeprowadzić na ten temat trochę głębsze badania. Założywszy, że warto).

Mniej więcej w dwudziestej piątej minucie uznał, że zdałam egzamin. (…) Tak więc o dziesiątej w sobotę 4 listopada znów znalazłam się w Białym Domu. O dziesiątej trzydzieści ponownie wchodziłam do jego gabinetu, żeby rozpocząć być może najbardziej niewygodny wywiad, jaki kiedykolwiek przeprowadziłam. Boże, co za męka! Co dziesięć minut przerywał nam dzwonek telefonu i był to Nixon, który czegoś chciał, nieznośny, dokuczliwy jak dziecko, które nie potrafi przebywać z dala od mamy. Kissinger odpowiadał z troskliwością i uniżonością, zaś rozmowa ze mną rwała się, czyniąc jeszcze trudniejszym wysiłek, by choć trochę go zrozumieć. Wreszcie, w najciekawszym momencie, kiedy zdradzał mi nieuchwytną istotę swojej osoby, znów zadźwięczał jeden z telefonów. I znów był to Nixon: czy pan Kissinger może do niego na chwilę zajrzeć? Oczywiście, panie prezydencie. Zerwał się na równe nogi, powiedział, żebym na niego zaczekała, spróbuje dać mi jeszcze trochę czasu, i wyszedł. Tak zakończyło się moje spotkanie. Dwie godziny później, kiedy wciąż jeszcze czekałam, asystent Dick Campbell przyszedł zakłopotany, żeby mi wyjaśnić, iż prezydent wylatuje do Kalifornii i pan Kissinger musi mu towarzyszyć. Nie wróci do Waszyngtonu przed wtorkowym wieczorem, kiedy rozpocznie się obliczanie głosów, ale szczerze wątpi, bym mogła dokończyć wywiad w tych dniach. Gdybym mogła poczekać do końca listopada, kiedy tak wiele spraw się wyjaśni…

Nie mogłam i nie było warto. Czemu miałaby służyć próba potwierdzenia portretu, który miałam już w ręku? Portretu, który rodzi się z chaosu myśli, barw, wymijających odpowiedzi, wyważonych zdań, irytującego milczenia. (…)

x

Wypada tu jeszcze przytoczyć ten fragment wywiadu, „kiedy zdradzał mi nieuchwytną istotę swojej osoby”, czyli gdy Fallaci miała go już prawie na widelcu. Są to ostatnie dwa pytania tego wywiadu:

Czy jest pan przeciwko małżeństwu?

Nie. Małżeństwo czy też jego brak to dylemat, którego nie można rozwiązać jako kwestię zasady. Mogłoby się zdarzyć, że ponownie się ożenię… tak, mogłoby się tak zdarzyć. Ale wie pani, kiedy jest się poważnym człowiekiem jak ja, to koniec końców, koegzystować z drugą osobą i przetrwać taką koegzystencję jest bardzo trudno. Związek między kobietą a takim jak ja typem jest nieuchronnie bardzo skomplikowany… Trzeba być rozważnym. Och, trudno mi to wyjaśnić. Nie jestem osobą, która zwierza się dziennikarzom.

Zauważyłam, doktorze Kissinger. Nigdy nie przeprowadzałam wywiadu z kimś, kto tak bardzo uchylałby się przed pytaniami i precyzyjnymi określeniami, z nikim, kto tak jak pan broniłby się przed czyjąś próbą przeniknięcia swojej osobowości. Czy jest pan nieśmiały, panie Kissinger?

Tak. Dosyć. Sądzę natomiast, że jestem bardzo zrównoważony. Widzi pani, niektórzy przedstawiają mnie jako osobę niespokojną, tajemniczą, inni zaś pokazują mnie jako człowieka niemal wesołego, który ciągle się uśmiecha, wciąż się śmieje. Obydwa wizerunki są nie do końca prawdziwe. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Jestem… Nie powiem pani, kim jestem. Nigdy nikomu tego nie powiem.

xxx

Podobno Kissinger żałował w życiu tylko jednej rzeczy, właśnie tego, że udzielił wywiadu Orianie Fallaci. W tym wstępie, do tego wywiadu, napisała ona też, że w 1938 roku wraz z ojcem, matką i bratem Walterem uciekł do Londynu, a potem do Nowego Jorku, że miał wtedy piętnaście lat, a na imię Heinz, a nie żaden Henry, i nie znał słowa po angielsku. Nauczył się go bardzo szybko. Natomiast Antony C. Sutton w swojej książce Skull and bones; Tajemna elita Ameryki (1983) zamieścił taką uwagę: „Pozwolimy sobie w tym miejscu na pewną plotkę: otóż kilku przedstawicieli establishmentu stwierdziło, że David Rockefeller jest zwyczajnie niezbyt bystry, a Nelson Rockefeller był jedynym człowiekiem w Ameryce, który potrafił do tego stopnia kaleczyć język angielski, by w jednym zdaniu pomieścić aż dwa błędy formalne”. Tak więc demonizować Żydów nie należy, co nie zmienia faktu, że Kissinger był ponadprzeciętnie uzdolniony. Tylko czy ta ponadprzeciętność dawała prawo, usprawiedliwiała, poprzez podejmowane decyzje, wymordowanie milionów ludzi?

Przypadek Kissingera skłania do refleksji nad naturą władzy. Czym ona jest? Skąd ona się bierze? Kto tak naprawdę rządzi? Antoni Mączak w książce Rządzący i rządzeni (1986) we wstępie do niej pisze:

„W każdej rzeczypospolitej – jakakolwiek byłaby wielka, w każdym państwie – jakkolwiek byłoby ludne, rzadko zdarza się, by więcej niż pięćdziesięciu obywateli w jednym czasie wstępowało na szczeble władzy. Ani w starożytności w Atenach czy w Rzymie, ani obecnie w Wenecji czy Lukce nie ma wielu obywateli rządzących państwem, choć rządy w tych krajach nazywa się republikańskimi.”

Tak rozumował współczesny Makiawelowi kronikarz sieneński, a w jego krótkich zdaniach mieści się jeden z wielkich problemów, przed którymi staje – świadomie lub nie – każdy, kto bada systemy władzy. Autor ów, Claudio Tolomei, miał przed oczami scenę swej znacznej, ale bardzo przez możniejsze organizmy polityczne zagrożonej republiki miejskiej, obserwował mechanizmy polityczne w środowiskach mieszczańskich, ale znał także ówczesnych „tyranów”, przekształcających się właśnie we Włoszech w książąt terytorialnych. Za jego dorosłego życia rozegrał się w środkowych i północnych Włoszech dramat zakończenia wojen o ten kraj, uwieńczony zwycięstwem imperium habsburskiego nad Francją Franciszka I. Wreszcie jak każdy intelektualista włoski tych lat sięgał Tolomei do dostępnych wówczas autorów antycznych, czerpiąc od nich odwagę do ujmowania rzeczywistości w zwięzłe jednoznaczne tezy, do przerzucania mostów nad różnicami kultur, przestrzeni i czasu.

x

W tych wszystkich komentarzach, artykułach, które pojawiły się po śmierci Kissingera, nie ma zapewne tej jednej, ale najważniejszej informacji, a mianowicie tej, że Kissinger swoją nadzwyczajną władzę osiągnął, nie w wyniku demokratycznych wyborów, tylko w wyniku nominacji. A kto go nominował na stanowisko sekretarza stanu czy doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego? Chyba raczej nie Nixon. Nixon, który ustąpił ze stanowiska w 1974 roku po Aferze Watergate, a Kissingerowi włos z głowy nie spadł. Nixon usilnie starał się o reelekcję, ale w wyniku słabnącego poparcia ze względu na przedłużającą się wojnę w Wietnamie, posunął się do nielegalnych sposobów walki ze swoimi przeciwnikami politycznymi. A przecież to działania Kissingera doprowadziły do przedłużenia tej wojny. Jak mówi przysłowie: cygan zawinił, a kowala powiesili.

Był więc Kissinger takim niezatapialnym statkiem na amerykańskiej scenie politycznej. Prawdopodobnie przez całe swoje aktywne życie polityczne miał wpływ na większość, jeśli nie na wszystkich, prezydentów Stanów Zjednoczonych. I bardzo możliwe, że to on wykreował swoich następców, którzy, tak jak on, kierują amerykańską, a więc i światową sceną polityczną z tylnego siedzenia. Tak więc Kissinger i jego działalność to dowód na to, że demokracja jest fikcją, że wyborcy nie mają na nic wpływu. Tylko czy oni zdają sobie z tego sprawę? Prawdopodobnie w zdecydowanej większości – nie. I na tym polega ten myk z demokracją.

Korea

Konferencja pokojowa w Wersalu w 1919 roku była raczej konferencją wojenną, bo jej postanowienia doprowadziły do wybuchu II wojny światowej. I nie było to dziełem przypadku, głupoty obradujących czy ich naiwności. Wszystko robiono, by do tej wojny doszło. I tak też się stało. W Europie starły się dwie potęgi: bolszewicki Związek Radziecki i nazistowskie Niemcy. Na Dalekim Wschodzie Japonia podbiła całą Azję wschodnią. Po zakończeniu tej wojny nastąpił nowy podział Europy. Niemcy podzielono na dwa państwa, a w Azji podzielono Wietnam i Koreę. Zjednoczenie Niemiec to krok na drodze do ich dominacji w Europie kontynentalnej i być może, w dalszej perspektywie, konflikt z Rosją. W Azji nastąpiło zjednoczenie Wietnamu, ale pozostała jeszcze podzielona Korea. Czy ma ona jeszcze swoją rolę do odegrania? Bardzo możliwe, że tak. Ten podział Korei jest najwyraźniej do czegoś potrzebny wielkim tego świata.

Jak doszło do podziału Korei po II wojnie światowej i jak przebiegała wojna koreańska w latach 1950-1953, to o tym poniżej. Informacje na ten temat pochodzą z polskiej i angielskiej Wikipedii.

x

Od XVII do XIX wieku Korea była zależna od Chin. Od 1895 roku niepodległa, a od 1897 roku istniało Cesarstwo Koreańskie. Na skutek wojny rosyjsko-japońskiej (1904-1905) Korea stała się protektoratem japońskim. W 1910 roku kraj został oficjalnie zajęty przez Japonię. Rozpoczął się długi okres okupacji (1910-1945). W latach 1919-1945 funkcjonował w Chinach Koreański Rząd Tymczasowy. Na terenie Korei istniał ogólnokrajowy ruch oporu. Szczególnie silna była komunistyczna partyzantka Kim Ir Sena.

Na konferencji w Kairze w listopadzie 1943 roku Chiny, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone zadecydowały, że „w odpowiednim czasie Korea stanie się wolnym i niepodległym państwem”. Na konferencji w Teheranie w listopadzie 1943 roku i na konferencji w Jałcie w lutym 1945 roku Związek Radziecki zobowiązał się, że przystąpi do wojny na Dalekim Wschodzie w ciągu trzech miesięcy od zwycięstwa w Europie. Niemcy oficjalnie poddały się 8 maja 1945 roku, a Związek Radziecki wypowiedział wojnę Japonii i najechał Mandżurię 8 sierpnia 1945 roku, a więc, zgodnie z obietnicą, po trzech miesiącach. Było to dwa dni po zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę. Jeszcze przed 10 sierpnia Armia Czerwona weszła do północnej Korei.

W nocy 10 sierpnia w Waszyngtonie amerykańscy pułkownicy Dean Rusk i Charles H. Bonesteel III otrzymali zadanie podziału Korei na sowiecką i amerykańską strefę okupacyjną i zaproponowali 38. równoleżnik jako linię podziału. Zostało to włączone do Rozkazu Generalnego Stanów Zjednoczonych nr 1, który był odpowiedzią na kapitulację Japonii 15 sierpnia. Wyjaśniając wybór 38. równoleżnika, Rusk zauważył, że „chociaż znajdował się on dalej na północ, niż mogłyby realistycznie dotrzeć siły amerykańskie [sic!] w przypadku braku porozumienia z Sowietami… uznaliśmy za ważne włączenie stolicy Korei do strefy wpływu wojsk amerykańskich”. Zauważył też, że „stanął w obliczu niemożności szybkiego użycia wojsk amerykańskich oraz zbyt krótkiego czasu i dużych odległości, które to czynniki utrudniałyby dotarcie bardzo daleko na północ, zanim wojska radzieckie wkroczą na ten obszar”. Jak wskazuje komentarz Ruska, Stany Zjednoczone miały wątpliwości, czy rząd radziecki zgodzi się na proponowaną linię podziału. Radziecki przywódca Józef Stalin podtrzymał jednak swoją wojenną politykę współpracy i 16 sierpnia Armia Czerwona zatrzymała się na 38 równoleżniku na trzy tygodnie, czekając na przybycie sił amerykańskich od południa.

W dniu 7 września 1945 r. generał Douglas MacArthur wydał Odezwę nr 1 do narodu koreańskiego, ogłaszając kontrolę wojskową Stanów Zjednoczonych nad Koreą na południe od 38 równoleżnika i ustanawiając angielski jako język urzędowy podczas kontroli wojskowej. 8 września amerykański generał porucznik John R. Hodge przybył do Incheon, aby przyjąć kapitulację Japonii na południe od 38 równoleżnika. Mianowany na gubernatora wojskowego Hodge bezpośrednio kontrolował Koreę Południową jako szef Rządu Wojskowego Armii Stanów Zjednoczonych w Korei (USAMGIK 1945–48).

W grudniu 1945 roku po konferencji moskiewskiej Stany Zjednoczone i ZSRR utworzyły komisję mającą na celu stworzenie w drodze powszechnych wyborów jednego rządu ogólnokoreańskiego. Sowieci w swojej strefie okupacyjnej prześladowali partie prawicowe i narodowe, a Amerykanie w swojej strefie siły komunistyczne, co spowodowało, że wybory odbyły się w każdej ze stref osobno. W sierpniu 1948 roku proklamowano w Seulu utworzenie Republiki Korei z prezydentem Li Syng Manem na czele, na co odpowiedzią było utworzenie we wrześniu 1948 roku Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej na północy, gdzie premierem rządu został Kim Ir Sen. Rozbieżne interesy mocarstw doprowadziły do trwałego, tragicznego podziału Korei. Od północy Korea Północna graniczyła z ZSRR (20 km granicy) i Chinami rozdartymi wojną domową. Dopiero po ostatecznej klęsce Czang Kaj-szeka i jego ucieczce na Tajwan głównodowodzący Chińską Armią Ludowo-Wyzwoleńczą Mao Zedong proklamował 1 października 1949 roku w Pekinie Chińską Republikę Ludową. W oczywisty sposób wzmocniło to pozycję i aspiracje komunistów koreańskich. Później zaś bezpośrednie zaangażowanie militarne komunistycznych Chin w wojnę w Korei rozstrzygnęło o remisowym rezultacie konfliktu.

Kim Ir Sen, przywódca KRLD, od chwili utworzenia państwa północnokoreańskiego snuł plany „wyzwolenia” południowej części półwyspu, apelując o pomoc do Stalina, ten jednak odmawiał, obawiając się otwartego konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi. ZSRR nie miał jeszcze w swym arsenale broni jądrowej, nie mógł też liczyć na żadne poparcie ze strony Chin, w których nadal trwała wojna domowa. Dlatego zgodnie z rezolucją Zgromadzenia Ogólnego ONZ nakazującą wycofanie obcych wojsk z Korei do końca grudnia 1948 roku wycofał swe wojska z KRLD (wojska amerykańskie Republikę Korei opuściły dopiero w czerwcu 1949 roku). Podobne plany miał Li Syng Man, tym bardziej że ONZ, zdominowana przez państwa niepodporządkowane ZSRR, uznawała jego rząd za jedyne legalne przedstawicielstwo narodu koreańskiego. Zarówno Kim Ir Sen jak i Li Syng Man oraz oba państwa koreańskie czyniły przygotowania polityczne i militarne do wypełnienia swej „misji dziejowej”. Powodowało to stałe incydenty na granicy, które w sierpniu 1949 roku przybrały formę „małej wojny na 38 równoleżniku”.

Armia południowokoreańska po wycofaniu się wojsk amerykańskich w czerwcu 1949 roku miała charakter sił policyjnych. W 1948 roku na wyspie Czedżu wybuchło zbrojne powstanie komunistyczne, stłumione brutalnie przez siły rządowe. Uzyskanie w 1949 roku przez ZSRR broni jądrowej i proklamowanie 1 października 1949 roku ChRL przez Mao, kończące wojnę domową w Chinach, stworzyło warunki do próby „zjednoczenia Korei” drogą agresji zbrojnej przez Kim Ir Sena. Uzyskanie zapewnień o pomocy materialnej z ZSRR i ewentualnego wsparcia Mao otwierało drogę do wojny. Nieroztropna wypowiedź Deana Achesona z 12 stycznia 1950 roku pomijająca Koreę Południową w systemie obrony globalnej Stanów Zjednoczonych stała się zapalnikiem do wybuchu. KRLD zgromadziła na granicy z Republiką Korei siły wystarczające do opanowania całego Półwyspu Koreańskiego, przekonana, że aneksja Korei Południowej nie spotka się z reakcją militarną Stanów Zjednoczonych, przeżywających szok po upadku rządu Czang Kaj-szeka w Chinach.

Wojna koreańska

25 czerwca 1950 roku wojska Korei Północnej (liczące 415 tys. żołnierzy wspartych 150 czołgami i 150 samolotami różnego typu) zaatakowały terytorium Korei Południowej, przekraczając 38 równoleżnik i zdobywając wkrótce Seul. Armia południowokoreańska licząca 150 tys. ludzi, 40 czołgów i 14 samolotów nie miała szans samodzielnie oprzeć się inwazji. W odpowiedzi na agresję Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła 27 czerwca na podstawie art. 42 Karty ONZ wysłanie do Korei sił międzynarodowych. ZSRR oficjalnie zbojkotował obrady, co umożliwiło przegłosowanie wniosku wobec niewykorzystania przysługującego ZSRR w Radzie Bezpieczeństwa ONZ prawa weta. Przerzucona z prefektury Yamaguchi (Japonia) amerykańska 24. Dywizja Piechoty została zniszczona w 12-dniowej bitwie pod Daejeonem, a jej dowódca gen. William Dean trafił do niewoli. Pierwotnie planował wycofanie dywizji na południe, ale otrzymał rozkaz obrony miasta o kilka dni dłużej. Wskutek przewagi nieprzyjaciela dywizja została rozbita, a gen. Dean samodzielnie przedzierał się na południe.

26 czerwca przewodniczący Senackiej Komisji Spraw Zagranicznych Tom Connally na pytanie prezydenta USA Trumana, czy prosić Kongres o wypowiedzenie wojny, odpowiedział: Jeśli włamywacz włamie się do twojego domu, możesz go zastrzelić bez pójścia na posterunek policji i uzyskania pozwolenia (“If a burglar breaks into your house, you can shoot him without going down to the police station and getting permission”). Truman uznał, że uchwała Rady Bezpieczeństwa daje wystarczającą podstawę do wysłania wojsk. 19 lipca prezydent powiadomił Kongres o podjętych krokach, żądając zwiększenia wydatków na siły zbrojne i pomoc dla państw zagrożonych przez działania komunistów.

Początkowe niepowodzenia wojsk amerykańskich związane były z tym, że oddziały amerykańskie w Japonii pełniły służbę okupacyjną i nie były ani odpowiednio uzbrojone, ani wyszkolone do prowadzenia normalnych działań wojennych. Wojska amerykańskie stacjonujące w Japonii miały poważne braki etatowe w ludziach. W późniejszym okresie stan liczebny, jakość uzbrojenia i wyszkolenia wojsk amerykańskich w Korei znacząco się poprawiły. Do 5 września 1950 wojska KRLD opanowały prawie cały półwysep (95% terytorium Korei Południowej), zamykając wojska amerykańskie i południowokoreańskie w tzw. „worku pusańskim” – w tym momencie ofensywa północnokoreańska została powstrzymana. KRLD i ZSRR za pośrednictwem Indii (Jawaharlal Nehru) zaproponowały rokowania pokojowe, odrzucone przez Stany Zjednoczone (ONZ). W międzyczasie KRLD przeprowadziła na południu reformę rolną i nacjonalizację przemysłu oraz nabór do swojej armii. W ramach sił ONZ, 14 państw skierowało do Korei swoje kontyngenty wojskowe, które czasowo rozlokowano w Japonii. 95% tych sił stanowiły wojska amerykańskie. Głównodowodzącym wojsk ONZ został gen. Douglas MacArthur, który ze swoim sztabem opracował plan inwazji na Koreę Północną.

Udany desant amerykański (ONZ) 15 września 1950 roku gen. Douglasa MacArthura pod miastem Inczon oraz jednoczesne kontruderzenie z miasta Pusan doprowadziły do odzyskania zajętych przez wojska Północy terenów. Jednostki Koreańskiej Armii Ludowej odcięte na południu Korei próbowały przejść do działań partyzanckich, tworząc tzw. „drugi front”, ale próby te zostały szybko udaremnione, ponieważ ludność południowokoreańska już zniechęciła się do KRLD (z powodu postępowania jej wojsk i organów bezpieczeństwa). W październiku działania przeniosły się na północ od 38 równoleżnika, a 90% Korei Północnej do 25 października znalazło się pod okupacją amerykańską. ONZ (Stany Zjednoczone) zaproponowały zawieszenie broni i uznanie siłowego zjednoczenia Korei, ale 25 października 1950 Mao Zedong wprowadził na front kilkusettysięczną armię „Chińskich Ochotników Ludowych”. ChOL okrążyli X Korpus amerykański, który jednak zdołał się przebić i został ewakuowany z Hŭngnam („koreańska Dunkierka”). Pod naciskiem Chińczyków (i odtwarzającej się armii KRLD) oddziały ONZ cofały się, tracąc w styczniu 1951 roku Seul. Chiny bezskutecznie prosiły o wsparcie ZSRR, Stalin zgodził się jedynie na wysłanie Chińczykom sprzętu wojskowego, z czym jednak zwlekał. Polityka ta spowodowana była chęcią utrzymania ZSRR w „neutralności”, a tym samym zrzuceniem kosztów prowadzenia wojny na Chiny. Rządy KRLD i Chin otrzymały różnorakie wsparcie ze strony Indii i niektórych państw bloku wschodniego.

Nowy dowódca wojsk lądowych gen. Matthew Ridgway powstrzymał ofensywę i w lutym 1951 roku odzyskał Seul, a następnie ruszył na północ, częściowo przekroczył 38 równoleżnik i ustabilizował front na zdatnej do obrony linii „Kansas-Wyoming”, która do dzisiaj stanowi granicę pomiędzy obydwoma państwami koreańskimi.

Na górnym małym zdjęciu wojska amerykańskie i północnokoreańskie zamknięte w tzw. worku pusańskim. Sytuacja z 5 września 1950 roku. Na dużym zdjęciu sytuacja z 25 października 1950 roku, gdy 90% Korei Północnej znalazło się pod okupacją amerykańską. Na środkowym małym zdjęciu sytuacja, gdy Mao wprowadza swoje wojsko i zajmuje w styczniu 1951 roku Seul. Na dolnym zdjęciu sytuacja, gdy po zmianie amerykańskiego dowództwa następuje odzyskanie Seulu i ustabilizowanie się linii frontu.

Źródło zdjęcia: Wikipedia.

W okresie od kwietnia do maja 1951 roku wojska chińskie i północnokoreańskie przeprowadziły wielką ofensywę, która załamała się i czerwcowa kontrofensywa ONZ z powrotem przywróciła front na linii Kansas-Wyoming. Od tej pory działania wojenne przyjęły postać wojny pozycyjnej, przeplatanej walkami niewielkich oddziałów. W lipcu 1951 roku rozpoczęła się pierwsza tura rokowań pokojowych, podczas której nie osiągnięto porozumienia z powodu dwóch konfliktów – po pierwsze w sprawie granicy (Chiny i KRLD chciały linii 38 równoleżnika, a ONZ linii Kansas-Wyoming), a po drugie w sprawie jeńców (spora część jeńców z Chin i Korei Północnej nie chciała wracać do tych państw, które tutaj żądały przymusowego odesłania ich wszystkich). Pomimo liczebnej przewagi lotnictwa chińsko-północnokoreańskiego, wzmocnionego „ochotnikami” z ZSRR, lotnictwo amerykańskie (i innych państw ONZ – za najlepszych uchodzili piloci z RAF) odnosiło sukcesy.

Zakończenie walk

Opinia publiczna w krajach uczestniczących w operacji ONZ była mocno podzielona, szczególnie w Wielkiej Brytanii, gdzie liczne grono ludzi sprzeciwiało się uczestnictwu w wojnie. Wiele osób obawiało się eskalacji wojny, a nawet wybuchu wojny nuklearnej. Silna opozycja względem wojny była przyczyną często napiętych relacji brytyjsko-amerykańskich. Z tych powodów brytyjscy politycy szukali sposobu na jak najszybsze zakończenie konfliktu, prędkie wycofanie wszystkich obcych sił ONZ i zjednoczenie Korei pod auspicjami tej organizacji. Ostatecznie wybór Eisenhowera i zmęczenie społeczeństwa amerykańskiego wojną (jednorazowo w Korei przebywało 500 tys. żołnierzy amerykańskich, zmieniani byli co 6 miesięcy, w sumie przewinęło się przez front 2,5 mln Amerykanów), a z drugiej strony śmierć Stalina i walka o schedę po nim oraz brak znaczących efektów działań militarnych po obu stronach zmusiły wreszcie obie strony konfliktu 27 lipca 1953 roku w Panmundżomie do podpisania rozejmu i ustanowienia strefy demarkacyjnej (po 2 km na północ i południe, zatem szerokość tej strefy wynosi 4 km) dzielącej półwysep na dotychczasowej linii frontu (linii Kansas-Wyoming); w sprawie jeńców swoje stanowisko także przeforsowała strona ONZ – w rezultacie część jeńców północnokoreańskich osiedliła się w Korei Południowej, a jeńców chińskich na Tajwanie). Rozejm został podpisany przez przedstawicieli Korei Północnej (w osobie Kim Ir Sena jako zwierzchnika armii Korei Północnej), Chin Ludowych (przedstawiciel: Peng Dehuai – dowódca Ochotników Ludowych) oraz ONZ-tu, reprezentowanego przez głównodowodzącego wojsk Narodów Zjednoczonych, amerykańskiego generała Marka W. Clarka. Nieobecność i brak podpisu przedstawiciela Republiki Korei (czyli Korei Południowej) stanowił przez długie lata pretekst dla KRLD do odmowy rozpoczęcia rozmów pokojowych z Południem, które dla Koreańczyków z Północy nie było stroną konfliktu. Nad przestrzeganiem rozejmu czuwali inspektorzy sił rozjemczych (Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych) rozmieszczeni po obu stronach tej linii, na północy Polacy oraz Czesi i Słowacy, a na południu Szwajcarzy i Szwedzi. Ci ostatni po szykanach amerykańskich w 1956 roku zwinęli swoje posterunki. W przypadku Czechosłowacji (potem Czech) i Polski po zmianach politycznych w 1989 roku władze KRLD zaczęły także szykanować ich przedstawicieli tak, że ci w końcu wyjechali.

Konsekwencje wojny

Wojna koreańska utrwaliła podział polityczny półwyspu koreańskiego. Straty poniesione przez strony konfliktu i ludność cywilną są trudne do oceny ze względu na zróżnicowanie szacunków i brak swobodnego dostępu historyków do materiałów archiwalnych, szczególnie północnokoreańskich i chińskich. Aktualne szacunki historyków zakładają straty armii Republiki Korei (Korea Południowa) – 415 tys. żołnierzy zabitych i zmarłych w niewoli i 429 tys. rannych, Koreańskiej Armii Ludowej – 500–600 tys. zabitych i drugie tyle rannych, a ludności cywilnej – około miliona ludzi zabitych i rannych. Straty sił ONZ obejmowały: 33 629 zabitych i zaginionych oraz 107 tysięcy rannych żołnierzy amerykańskich, 1263 zabitych i 4817 rannych żołnierzy Wspólnoty Narodów oraz 1800 zabitych i 7 tys. rannych żołnierzy z pozostałych kontyngentów państw walczących pod flagą ONZ. Straty ChRL ocenia się na 400 tys. zabitych i zmarłych oraz 500 tys. rannych żołnierzy.

xxx

10 sierpnia 1945 roku amerykańscy pułkownicy otrzymali zadanie podziału Korei na sowiecką i amerykańską strefę wpływu. Ale od kogo otrzymali to zadanie? O tym angielska Wikipedia, bo z niej pochodzi ta informacja, nie mówi. Wygląda jednak na to, że od kogoś, kto stał ponad Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi, bo dbał o to, by została zachowana równowaga. Pomimo że armia amerykańska nie dotarła na czas na 38 równoleżnik, to Armia Czerwona, zgodnie z umową, zatrzymała się i pokornie czekała 3 tygodnie na przybycie Amerykanów. I tak dokonał się rozbiór Korei. Ale kto o tym zadecydował i jakie były motywy jego decyzji? Tego nie wiemy, a bez tej informacji wszystko inne, to tylko nic nie znacząca zasłona dymna, poza tragedią, jaką była śmierć żołnierzy po obu stronach frontu i ludności cywilnej. Dokładne dane na ten temat są niedostępne, co może sugerować, że straty ludzkie były znacznie większe, niż te oficjalnie podawane.

Postanowiono, że odbędą się powszechne wybory, ale w sowieckiej strefie prześladowano partie prawicowe i narodowe, a w amerykańskiej – komunistyczne. Jakby się umówili. A Amerykanie w Korei, w stosunku do komunistów, postępowali odmiennie niż w Wietnamie. Efekt był taki, że w każdej strefie wybory odbyły się osobno, co doprowadziło do powstania dwóch państw.

Zgodnie z rezolucją Zgromadzenia Ogólnego ONZ Związek Radziecki wycofał swoje wojska w grudniu 1948 roku, a Stany Zjednoczone w czerwcu 1949 roku. Po co one wycofały swoje wojska? No, chyba tylko po to, by doszło do wojny. Gdyby tam zostały, to nie byłoby tej wojny. Nie byłoby jej również, gdyby pozwolono Koreańczykom, żeby sami rządzili się we własnym kraju.

Powstanie komunistycznych Chin staje się, jak pisze Wikipedia, bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia wojny przez Koreę Północną. Oliwy do ognia dolewa też Dean Acheson, który 12 stycznia 1950 roku oświadcza, że system ochrony globalnej Stanów Zjednoczonych nie obejmuje Korei Południowej. To już jest wyraźne zaproszenie „do tańca”. Natomiast stwierdzenie, że Stany Zjednoczone przeżywały szok po upadku rządu Czang Kaj-szeka w Chinach, to chyba jakiś żart ze strony Wikipedii czy źródła, z którego korzystała. Przecież to Stany Zjednoczone przyczyniły się do jego upadku, wstrzymując w decydującym momencie wojny z chińskimi komunistami dostawy amunicji dla Kuomintangu. O tym w szczegółach w blogu „Chiny”.

25 czerwca 1950 roku Korea Północna zaatakowała Koreę Południową. Przewaga Korei Północnej była tak duża, że Korea Południowa nie była w stanie się bronić. W odpowiedzi na agresję Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła uchwałę o wysłaniu do Korei sił międzynarodowych. Związek Radziecki zbojkotował obrady Rady Bezpieczeństwa chyba tylko po to, by ta wojna trwała, bo przecież dysponował prawem veta w tej Radzie, a może nie chciał oficjalnie popierać tej wojny. Natomiast Amerykanie nawet nie zapytali o zgodę Kongresu (jeszcze by się nie zgodził), bo Truman uznał, że Rada Bezpieczeństwa daje wystarczającą podstawę do wysłania wojsk.

Do 5 września wojska KRLD opanowały prawie cały półwysep, bo 95% terytorium Korei Południowej, zamykając wojska amerykańskie i południowokoreańskie w tzw. worku pusańskim. A więc był to klasyczny Blitzkrieg, ale w tym momencie ofensywa północnokoreańska została powstrzymana. Wikipedia nie informuje przez kogo i dlaczego. Było to dokładnie tak samo, jak w 1941 roku, gdy Hitler po półtora miesiącu był 300 km od Moskwy i miał wolną drogę, ale skierował wojska na Ukrainę.

KRLD i Związek Radziecki za pośrednictwem Indii zaproponowały rokowania pokojowe, odrzucone przez Stany Zjednoczone (ONZ). 15 września nastąpił udany desant pod miastem Inczon oraz kontruderzenie z miasta Pusan. Jak miał być nieudany, skoro przeciwnik nic nie robił? W październiku działania przeniosły się na północ od 38 równoleżnika, a 90% Korei Północnej do 25 października znalazło się pod okupacją amerykańską. Tego samego dnia Mao Zedong wprowadził na front kilkusettysięczną armię „Chińskich Ochotników Ludowych”. Pod naporem Chińczyków oddziały ONZ cofały się, tracąc w styczniu 1951 roku Seul. Nowy dowódca amerykańskich wojsk lądowych powstrzymał ofensywę przeciwnika i w lutym odzyskał Seul, a następnie ruszył na północ, częściowo przekroczył 38 równoleżnik i ustabilizował front na linii Kansas-Wyoming, która do dziś stanowi granicę pomiędzy obu państwami.

Jak zwykle kiedy trzeba przerwać wojnę, to daje o sobie znać opinia publiczna, która domagała się jej zakończenia, a której wcześniej nikt o zdanie nie pytał. 27 lipca 1953 roku podpisano rozejm i ustanowiono strefę demarkacyjną na dotychczasowej linii frontu, czyli linii Kansas-Wyoming. Rozejm został podpisany przez przedstawicieli Korei Północnej, Chin Ludowych oraz ONZ-tu. Zabrakło natomiast przedstawiciela Korei Południowej. Dlaczego? Z tego powodu KRLD odmawiała rozmów z Koreą Południową.

Wojna ta zakończyła się powrotem do punktu wyjścia, czyli podziałem Korei zgodnie z tym, co ustalono 10 sierpnia 1945 roku. To w takim razie, po co ona była? Za japońskiej okupacji powstał na terenie kraju komunistyczny ruch oporu, a w Chinach działał rząd tymczasowy. I chyba po to podzielono to państwo na dwa, by jedni i drudzy mogli zainstalować w nich swoje rządy. I konflikt gotowy. Już można szczuć jednych na drugich, by zabijali się, nienawidzili. I tylko o to chodzi zawsze i wszędzie w każdej wojnie.

Wietnam

Jeszcze na dobre nie skończyła się II wojna światowa, a już zaczęła się wojna w Wietnamie. Dlaczego akurat tam, a nie w innych krajach tego regionu? I dlaczego akurat tam wojna trwała tak długo? Czy wpływ na to miał fakt, że wietnamskie elity polityczne kształciły się w Europie i przesiąknęły różnymi idiotycznymi ideologiami, i to że katolicy byli tam stosunkowo liczni, jak na kraj azjatycki? Być może, bo przecież zróżnicowanie kulturowe i religijne sprzyja kreowaniu konfliktów. Przypadek Wietnamu wydaje się być bardziej skomplikowany, niż gdy chodziło o inne państwa podzielone – Niemcy i Koreę. Informacje zawarte w tym blogu pochodzą z Wikipedii i Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970).

x

Chińska okupacja Wietnamu trwała ponad 1000 lat. Ostatecznie stał się on niepodległy w 938 roku i był nim do połowy XIX wieku. W XVII wieku pojawili się misjonarze katoliccy i pomimo prześladowań ze strony cesarskiej, stał się ten kraj ostoją katolicyzmu. Misjonarze tacy jak Aleksander de Rhodes, francuski jezuita, przyczynili się do rozwoju społeczeństwa, stworzyli podstawy nowoczesnego alfabetu wietnamskiego, ale jednocześnie swoją działalnością spowodowali, że kraj ten popadł w zależność od Francji.

Struktura religijna Wietnamu w 2019 roku przedstawiała się następująco: buddyzm – 50%, brak religii – 18,2%, tradycyjne religie plemienne – 10,3%, chrześcijaństwo – 9%.

Kościół katolicki, który nigdzie w Azji – poza rządzonymi przez Hiszpanów Filipinami – nie wywarł większego wpływu, w Wietnamie odniósł sukces. Począwszy od XVII wieku setki tysięcy Wietnamczyków przyjęło, z różnorakich powodów, nową wiarę. Miejscowi kupcy widzieli w katolicyzmie sposób na znalezienie wspólnego języka z przybyszami zza mórz; chłopi szukali w nim wyzwolenia od konfucjanizmu, a tym samym od władzy feudalnej mandarynów.

Na północy, gdzie wskutek przeludnienia i kiepskich zazwyczaj zbiorów panował powszechny niedostatek, księża autochtoni posiedli władzę trybunów ludowych. Całe powiaty przyjmowały katolicyzm i broniły go przed administracją cesarsko-mandaryńską. W 1946 roku te same powiaty katolickie miały stanąć do walki zarówno przeciwko kolonizatorom francuskim, jak i komunistycznemu Viet Minhowi. W 1954 roku, gdy komuniści zwyciężyli Francuzów i objęli władzę, całe wioski uciekały na południe, widząc jedyny ratunek w reżimie Ngo Dình Diema.

Władcy wietnamscy prowadzili wobec misji katolickich politykę pełną sprzeczności. Z jednej strony wygodne im było doradztwo techniczne księży, ich powiązania z kupcami (zwłaszcza z handlarzami bronią), ale jednocześnie obawiali się wpływu, jaki nowa religia może wywierać na społeczeństwo. Chrześcijański kanon wiary wraz z jego ideą równej godności i zbawienia stał bowiem w głębokiej sprzeczności z konfucjańską koncepcją niewolniczej uległości wobec władzy.

Dworem cesarskim wstrząsnęło szczególnie pismo łacińskie, jakim XVIII-wieczny jezuita postanowił zastąpić dotąd obowiązujące ideogramy chińskie. Nowość przyjmowała się szybko i powszechnie. Księża-kaznodzieje mogli odtąd docierać do coraz szerszych rzesz wiernych słowem już nie tylko mówionym, natomiast przedstawiciele administracji państwowej – na każdym szczeblu władzy – jęli tracić autorytet i przewagę, jaką mieli nad narodem analfabetów. U dworu obawiano się także, iż katolicyzm jest w istocie forpocztą europejskiego kolonializmu. Stąd właśnie przedziwna polityka przemiennego faworyzowania i prześladowania misjonarzy. Tym bardziej, że na dworze nie brakowało lekarzy, astronomów i matematyków w sutannach.

Pierwszymi misjonarzami chrześcijańskimi w Wietnamie byli wędrowcy w rodzaju Odoryka de Pordenone, włoskiego franciszkanina, autora popularnego sprawozdania z podróży na Daleki Wschód. W XVII w. przybyli wygnani z Japonii jezuici, którzy znaleźli schronienie w portugalskim Faifo. Pracowici i pełni poświęcenia, dokonali wiele dla zbliżenia obcych sobie kultur, nie dorównywali jednak Aleksandrowi de Rhodes, prawdziwemu odkrywcy Wietnamu dla Europy i Francji. Był on m.in. autorem pierwszego wielojęzycznego słownika języka wietnamskiego, opracował także alfabet, który, z pewnymi modyfikacjami, pozostaje w użyciu po dziś dzień.

Rhodes sądził, że winę za rosnącą niechęć Azjatów do Europejczyków ponoszą Portugalczycy, albo raczej ich fatalna polityka kolonizacyjna. Jezuita wrócił więc do Europy, gdzie bezskutecznie próbował przekonać Stolicę Apostolską o konieczności uchylenia bulli Mikołaja V, dającej Portugalczykom wyłączność na podbój Azji. Nie zwojowawszy nic w Rzymie, pojechał do Paryża. I tu jął opowiadać, że wietnamscy rybacy tkają swe sieci z jedwabiu, że kraj jest bogaty niczym mityczne El Dorado, a naród ciąży ku katolicyzmowi.

Lata 1843-1940 to czas podboju i utworzenia kolonii francuskiej. Francuzi zajęli cały Wietnam, Kambodżę i Laos. Większość wietnamskich polityków i wojskowych kształciła się w Europie. W 1927 roku powstała związana z Kuomintangiem Narodowa Partia Wietnamu, natomiast w 1930 – Komunistyczna Partia Wietnamu, na czele której przez wiele lat stał Ho Chi Minh. W 1930 doszło do nieudanego antyfrancuskiego powstania. Po jego fiasku przewagę w ruchu antykolonialnym zyskali komuniści.

II wojna światowa

W czasie II wojny światowej kolaboracyjny względem III Rzeszy rząd Francji Vichy zawarł porozumienie z Japonią, na mocy którego w 1940 roku zezwolono na stacjonowanie wojsk japońskich na północy Wietnamu. W 1941 roku rozszerzono japońską kontrolę wojskową na cały obszar Indochin, zachowano przy tym francuską administrację kolonialną. W 1942 roku Japończycy opanowali Indonezję i Birmę. W ten sposób podporządkowali oni sobie całą Azję Południowo-Wschodnią. W Wietnamie pojawili się Amerykanie. Niewielkie oddziały OSS1 pomagały wietnamskim partyzantom w walce z Japończykami, dostarczały broni, amunicji, środków medycznych, a przede wszystkim oficerów-instruktorów.

W 1941 roku została utworzona Liga Niepodległości Wietnamskiej, zwana Viet Minhem. Od tej nazwy wziął swój pseudonim Ho Chi Minh, co znaczy „Ten, który Niesie światło”. Ponieważ Viet Minh walczył przeciwko Japończykom, zyskał poparcie Chin i USA.

W marcu 1945 Japończycy zażądali od gubernatora francuskiego w Hanoi podporządkowania podległych mu oddziałów Legii Cudzoziemskiej rozkazom Armii Cesarskiej, a gdy ten odmówił, wkroczyli zbrojnie. Garnizon stołeczny złożył broń i został internowany na całkiem przyzwoitych warunkach, ale tam, gdzie żołnierze francuscy stawili opór, zabijano ich. Japończycy internowali także kilkuset cywilów; wielu z nich zostało zamęczonych na śmierć. Dwa dni po zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę, 8 sierpnia 1945 roku Ho Chi Minh utworzył Komitet Wyzwolenia, a 13 sierpnia wybuchło ogólnonarodowe powstanie. Walki z wojskami japońskimi trwały dwa dni. Po kapitulacji Japonii wojska Viet Minhu, którego Ho Chi Minh był przywódcą politycznym, zajęły Tonkin, czyli północną część kraju, zmusiły 25 sierpnia cesarza Bao Dai do abdykacji i 2 września 1945 roku, przy cichym poparciu Stanów Zjednoczonych ogłosiły powstanie Demokratycznej Republiki Wietnamu. Ho Chi Minh działał szybko i skutecznie; jego siły rosły z dnia na dzień, a oddziały Viet Minhu dotarły do Sajgonu na południu kraju.

Annam i Cochinchina – francuskie kolonie od 1862 roku. Źródło zdjęcia: Wikipedia.

Wojna indochińska (1946-1954)

Od początku września 1945 roku do południowej części Wietnamu zaczęły napływać wojska brytyjskie, a do części północnej – wojska kuomintangowskie, które z ramienia aliantów zachodnich miały przyjąć kapitulację wojsk japońskich; granica działalności obu armii w Wietnamie przebiegała wzdłuż 16 równoleżnika. Pod osłoną wojsk brytyjskich przybyły do Sajgonu również jednostki francuskie, które 22/23 września 1945 roku dokonały zamachu stanu, wypierając władze DRW ze wszystkich urzędów w mieście. Zapoczątkowało to wznowienie walki wyzwoleńczej w południowym Wietnamie.

W lutym 1946 roku Francja zawarła porozumienie z rządem Czang Kaj-szeka, na podstawie którego w zamian za zrzeczenie się przywilejów w Chinach uzyskała zgodę na zluzowanie wojsk chińskich w północnym Wietnamie. 6 marca 1946 roku rząd francuski zawarł z rządem DRW wstępne porozumienie, w którym Francja uznała „Republikę Wietnamu jako państwo wolne, posiadające swój rząd, swój parlament, swoją armię i swe finanse” oraz zobowiązała się do uznania rezultatów referendum mającego zadecydować o zjednoczeniu całego Wietnamu. Ze swej strony rząd DRW zgodził się na przybycie ściśle ograniczonej liczby wojsk francuskich do północnego Wietnamu w celu zastąpienia Chińczyków w przyjęciu kapitulacji wojsk japońskich. Ewakuacja wojsk francuskich miała nastąpić najpóźniej po pięciu latach. Wietnamska delegacja rządowa udała się na dalsze rokowania do Francji; 14 września 1946 roku Ho Chi Minh podpisał w Paryżu francusko-wietnamskie modus vivendi, potwierdzające marcowe porozumienie, regulujące niektóre problemy konsularne i gospodarcze.

Rząd Francji uchylał się jednak od pełnego uregulowania stosunków z Wietnamem, kontynuując wysiłki w celu oderwania południowego Wietnamu od DRW. Wyrazem tego było ustanowienie 1 czerwca 1946 roku tzw. Republiki Kochinchiny, podporządkowanej komisarzowi Francji, oraz poczynania wojsk francuskich na terenie całego kraju wykraczające poza modus vivendi. 10 listopada 1946 doszło do incydentu pomiędzy celnikami francuskimi a żołnierzami wietnamskimi w Hajfongu, efektem czego było wysunięcie przez Francję żądania przekazania portu. Wobec braku odpowiedzi osiem dni później wojska francuskie wzięły port siłą zabijając kilka tysięcy osób i w nocy z 19 na 20 listopada 1946 roku obaliły rząd Ho Chí Minha. Komuniści wycofali się z miast i przystąpili do pierwszych uderzeń odwetowych; rozpoczęła się pierwsza wojna indochińska. Działania wojskowe Francji przeciwko DRW, nazwane przez opinię francuską „brudną wojną”, trwały 8 lat i zakończyły się klęską wojsk francuskich pod Dien Bien Phu 7 maja 1954 roku.

Dien Bien Phu

Działania Francji wsparte zostały przez USA które zapewniły Francuzom nalot na pozycje Viet Minhu za pomocą bombowców startujących z lotniskowców na Morzu Południowochińskim. Wsparcie to nie przydało się jednak na tyle na ile spodziewali się tego Francuzi a wojska kolonialne zaczęły ponosić kolejne straty w obliczu czego Francuzi zaczęli nawet poważnie rozważać możliwość użycia broni atomowej. Francuskie Siły Zbrojne ustąpiły ostatecznie z północnego Wietnamu w 1954 roku po przegranej bitwie pod Dien Bien Phu, która oznaczała koniec kolonialnego statusu Wietnamu. W bitwie tej walczyło niewielu rodowitych Francuzów. Francja do zwalczania Viet Minhu użyła przede wszystkim dywizji Legii Cudzoziemskiej.

Wietnam Południowy (Republika Wietnamu)

To państwo istniejące w latach 1955-1975. Wietnam Południowy został proklamowany 23 kwietnia 1949 roku w Kochinchinie, na podstawie porozumienia zawartego między utworzonym tam antykomunistycznym Centralnym Rządem Tymczasowym i francuskimi władzami kolonialnymi. Głową państwa został były cesarz Wietnamu Bao Dai.

Konflikt z rządem proklamowanej na północy Demokratycznej Republiki Wietnamu doprowadził do wybuchu I wojny indochińskiej. Faktyczny podział państwa został utrwalony przez postanowienia konferencji genewskiej, która odbyła się w 1954 roku. Wietnam został podzielony wzdłuż 17 równoleżnika. Porozumienie genewskie nakazywało przeprowadzenie w obu częściach Wietnamu wyborów, po których miało nastąpić zjednoczenie państwa. Władzę w państwie oficjalnie sprawował cesarz Bao Dai, którego w 1955 roku odsunął od władzy jego premier Ngo Dinh Diem, który stał się tym samym prezydentem z woli Stanów Zjednoczonych. Ngo Dình Diem wycofał się z pomysłu przeprowadzenia wyborów, co spowodowało powstanie w latach 1957-1959 lewicowej partyzantki Wietkong. Wietkong zyskał wsparcie rządu komunistycznego na północy. Ngo Dình Diem nie radził sobie z postępującym rozkładem państwa, a ponadto wszedł w konflikt ze stanowiącymi większość mieszkańców państwa buddystami, czego źródłem był jego fanatyczny katolicyzm. Represje stosowane wobec buddystów spowodowały utratę przez Ngo Dinh Diema poparcia ze strony władz Stanów Zjednoczonych.

W 1963 roku agenci Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) zorganizowali pucz, w wyniku którego rząd Wietnamu Południowego zastąpiono rządem jeszcze bardziej uzależnionym od woli Administracji Stanów Zjednoczonych. Utworzenie nowego rządu umożliwiło interwencję wojsk amerykańskich w Wietnamie Południowym. W latach 1964-1968 w wyniku 13 zamachów rządy w Sajgonie zmieniały się 9 razy.

Wojna ze Stanami Zjednoczonymi (1964-1972)

Wojna ta zwana jest również II wojną indochińską. Głównymi stronami konfliktu były z jednej strony Demokratyczna Republika Wietnamu (wspierana przez kraje socjalistyczne) oraz wspierane przez to państwo organizacje komunistyczne w Wietnamie Południowym, Laosie i Kambodży. Z drugiej strony stała Republika Wietnamu i wspierająca ją koalicja międzynarodowa, obejmująca Stany Zjednoczone i ich sojuszników – Koreę Południową, Tajlandię, Australię, Nową Zelandię i Filipiny. De facto stroną konfliktu były również Kambodża i Laos. Walki toczyły się na terytorium Wietnamu Południowego, Laosu i Kambodży. Amerykańskie naloty bombowe objęły także terytorium Wietnamu Północnego. Do wojny doszło, gdy w Stanach Zjednoczonych przyjęto “teorię domina”, która zakładała, że państwa socjalistyczne (ZSRR i ChRL) będą dążyć do opanowania krajów Trzeciego Świata poprzez atakowanie państw sąsiadujących z już opanowanymi. Z tego powodu, że Wietnam Północny zaczął aktywnie wspierać lewicową partyzantkę na południu, w Waszyngtonie podjęto decyzję o przyjściu rządowi w Sajgonie z pomocą.

Od 1961 roku rosło nasilenie wojskowej interwencji USA w ramach tzw. wojny specjalnej przeciwko powstańcom. Siły zbrojne rządu sajgońskiego zostały rozbudowane do ponad 600 tys. żołnierzy, a ekspedycyjny korpus oficerski USA , działający formalnie w charakterze doradców tych sił, osiągnął w 1964 roku liczbę 23 tys. W sierpniu 1964 roku, pod pretekstem rzekomego zaatakowania VII Floty USA w Zatoce Tonkińskiej przez kutry torpedowe DRW, USA po raz pierwszy zbombardowały terytorium DRW, rozpoczynając bez wypowiedzenia wojny agresję na to państwo. W lutym 1965 roku USA rozszerzyły działania na cały Wietnam, podejmując systematyczne bombardowania DRW i terenów wyzwolonych w Wietnamie Południowym.

Z biegiem czasu instruktorów wojskowych zastąpiły regularne oddziały amerykańskich sił zbrojnych, by w szczytowym okresie (rok 1968) skoncentrować w Wietnamie ponad 500 tysięcy żołnierzy amerykańskich. Na skutek ogromnych strat, ponoszonych przez wojska amerykańskie, i coraz większego oporu społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, za prezydentury Richarda Nixona podjęto decyzję o “wietnamizacji” wojny i wycofaniu się z konfliktu, co nastąpiło w roku 1972. Dobrze uzbrojona, ale źle wyszkolona i zdemoralizowana armia południowowietnamska stawiała opór do wiosny 1975 roku, kiedy to w ciągu kilku miesięcy została pobita przez słabsze siły z północy. 30 kwietnia 1975 roku siły północnowietnamskie aresztowały ostatniego przywódcę Wietnamu Południowego, generała Duong Van Minha. Wojna zakończyła się bezspornym zwycięstwem komunistów i zjednoczeniem Wietnamu.

xxx

Jeszcze za czasów kolonialnych Wietnamczycy próbowali walczyć o niepodległość, ale tak jakoś bez skutku. Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy podjęli walkę z Japończykami. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, że pomagały im niewielkie oddziały OSS. I po kapitulacji Japonii od razu powstało nowe, komunistyczne państwo, które poparły Stany Zjednoczone i Chiny. A później te same Stany Zjednoczone pomagały Francji w jej wojnie z tym młodym komunistycznym państwem, do którego powstania przyczyniły się. A jeszcze później pomagały one temu drugiemu, niekomunistycznemu państwu w jego walce z tym komunistycznym. I dorobiło do tego nawet ideologię, czyli „teorię domina”, wedle której pomagały one państwu niekomunistycznemu sąsiadującemu z państwem komunistycznym. I to właśnie miał być powód bezpośredniego zaangażowania się Stanów Zjednoczonych w wojnę w Wietnamie. Efekt był taki, że po ośmiu latach wycofały się z tej wojny na rzecz jej „wietnamizacji”, czyli pozostawieniu Wietnamczyków samym sobie, czyli wojny domowej. Po zwycięstwie komunistów z północy doszło do zjednoczenia Wietnamu i stał się on państwem komunistycznym. Tak działała „teoria domina”. Po co więc Amerykanie weszli w tę wojnę?

x

W styczniu 1973 roku w Sajgonie Oriana Fallaci przeprowadziła wywiad (Oriana Fallaci Wywiad z historią, Świat Książki, 2016) z Nguyen Van Thieu, który został prezydentem Południowego Wietnamu w 1967 roku, po swoim udziale w zamachu w 1963 roku mającym na celu obalenie ówczesnego prezydenta. W 1975 roku, na krótko przed zwycięstwem Wietnamu Północnego, poddał się do dymisji i wyjechał na Tajwan, później do Anglii i w końcu do Ameryki. Poniżej wybrane fragmenty:

To zatem prawda, że pańskie „nie” to jest „nie” w stylu wietnamskim. To znaczy „nie”, które mogłoby znaczyć „tak”.

Skądże. Kiedy mówię nie, to znaczy nie, powtarzam pani. A kiedy mówię całkowicie-się-z-wami-nie-zgadzam-panowie-Amerykanie-choć-pozostaję-waszym-przyjacielem, to znaczy właśnie tyle. Zawsze utrzymywałem, że doktor Kissinger, jako negocjator i przedstawiciel Nixona, ma święty obowiązek konsultować ze mną i porównywać mój punkt widzenia z amerykańskim punktem widzenia. Oczekiwałem zawsze, że rząd Stanów Zjednoczonych będzie popierał moje zdanie i pomoże mi przekonać komunistów, żeby zmodyfikowali swoje żądania. Żeby to nie było ogólnikowe, powiem pani, jakie są dwa podstawowe punkty zaakceptowane przez Kissingera, a odrzucone przeze mnie. Pierwszy punkt to obecność oddziałów północnowietnamskich w Wietnamie Południowym. Drugi to formuła polityczna, jaką północni Wietnamczycy chcieliby narzucić naszej przyszłości. Podobnie jak całe porozumienie, te dwa punkty zostały obmyślone przez komunistów w Paryżu. Tak więc wyjaśniłem doktorowi Kissingerowi, że zaakceptowanie ich oznaczałoby ugięcie się przez żądaniami północnych Wietnamczyków. To, czego żądają północni Wietnamczycy, to utrata Wietnamu Południowego. Voilà.

Czy nie mógłby pan wyrazić się jaśniej, panie prezydencie?

Mais vous savez, mademoiselle, c’est très simple!2 Amerykanie twierdzą, że w Wietnamie Południowym jest sto czterdzieści pięć tysięcy północnych Wietnamczyków, ja mówię, że jest ich trzysta tysięcy, jakkolwiek taka sprzeczka jest zbędna. Czy ich ocena jest prawdziwa, czy moja (ale to moja jest prawdziwa), absolutnie nie do przyjęcia jest tolerowanie obecności trzystu tysięcy północnych Wietnamczyków zalegalizowanej przez prawne porozumienie, zatwierdzonej przez międzynarodową konferencję, to znaczy przez cały świat. Oznacza to bowiem przyznanie im prawa do określania się jako wyzwoliciele oraz prawa do twierdzenia, że Wietnam jest tylko jeden od Hanoi po Sajgon, jednak należy do do Hanoi, a nie do Sajgonu. Czy dobrze to wyjaśniłem, mademoiselle? Ja twierdzę, że zaakceptowanie obecności w kraju armii złożonej z trzystu tysięcy żołnierzy oznacza zaakceptowanie władzy takiej armii nad tym krajem. Oznacza uznanie północnych Wietnamczyków za wyzwolicieli, a nie za agresorów. W konsekwencji oznacza uznanie armii południowowietnamskiej za najemną armię Amerykanów. Słowem, odwrócenie kota ogonem. Właśnie to powiedziałem Kissingerowi: „Ależ doktorze Kissinger, czy nie rozumie pan, że działając w ten sposób, stawia pan legalny rząd Wietnamu Południowego w pozycji rządu marionetkowego, zainstalowanego przez Amerykanów?!”.

Cóż, musiał pan odzyskać trochę zaufania, kiedy Amerykanie wznowili bombardowania Hanoi. Tutaj, w Sajgonie, mówiliśmy: „Thieu musiał wznosić toasty szampanem, kiedy dotarła do niego ta wiadomość!”.

Powiedzmy od razu jedno: nikt nie kocha wojny. Ja oczywiście nie kocham wojny. Być zmuszonym ją toczyć nie sprawia mi żadnej radości. Zatem nie piję szampana z powodu bombardowań Hanoi, tak samo jak nie piję szampana z powodu rakiet wystrzelonych na Sajgon. Ale szczerze mówiąc, od chwili, kiedy ta wojna istnieje, trzeba ją toczyć. A w dniu, kiedy te bombardowania znów zostaną zawieszone, zapytam pana Nixona: „Dlaczego? Co chce pan przez to osiągnąć? Co pan osiągnął?”. Nie, ja nie proszę, żeby przerwano bombardowania. One mają cel, a jeśli chce się osiągnąć cel, musimy bombardować. Mademoiselle, mówiąc jako wojskowy, powiem pani, że wojna jest tym mniej okrutna, im jest krótsza.

Mówią tak również zwolennicy bomby atomowej, panie prezydencie.

Ja nie jestem zwolennikiem wojny atomowej. Nie mam na myśli bomby atomowej. Mam na myśli… Czy słyszała pani kiedyś o stopniowaniu? A zatem moim zdaniem stopniowanie nie jest sposobem na wyleczenie choroby. Szczególnie jeśli ta choroba trwa od dłuższego czasu, trzeba ją leczyć szybko, drastycznymi metodami. Mademoiselle, wojna jest chorobą. Nikomu się nie podoba, ale kiedy na nas spada, trzeba szybko rozwiązać problem. Bez stopniowania. Stopniowanie prezydenta Johnsona było nieznośne. On nigdy nie zrozumie tej prostej prawdy: wojnę się prowadzi albo nie. Stopniowanie, które Amerykanie stosowali po Johnsonie, było takie samo. Już od lat Amerykanie bombardują, przestają bombardować, znowu bombardują, redukują, eskalują, nad dwudziestym równoleżnikiem, pod dwudziestym równoleżnikiem… Co to ma być? Wojna? To nie jest wojna, to jest połowiczna wojna. C’est une demi-guerre. Do dzisiaj prowadziliśmy połowiczną wojnę, une demi-guerre. A ja powiem pani, że gdybyśmy zaatakowali Wietnam Północny jak w klasycznej wojnie, gdybyśmy nieprzerwanie bombardowali Wietnam Północny, gdybyśmy wylądowali w Wietnamie Północnym, dzisiaj wojna byłaby skończona. I dodam, że – jeśli pertraktacje pokojowe się nie powiodą – istnieje jedyny sposób, żeby zakończyć tę wojnę: przenieść wojnę do Wietnamu Północnego. Pod każdym względem, łącznie z desantem.

To znaczy, że desant jest wciąż brany pod uwagę?

Czemu nie, jeśli Amerykanie są skłonni go przeprowadzić? Jeśli nie będzie to możliwe dla Amerykanów, nie będzie to możliwe dla nikogo! Pozwoli pani, że lepiej to wyjaśnię. Kiedy byłem ministrem obrony, a Amerykanie rozpoczęli bombardowania, w czerwcu 1965 roku, ktoś mnie zapytał: „Panie ministrze, czy sądzi pan, że te bombardowania spowodują przerwanie wojny w ciągu trzech miesięcy?”. A ja odparłem: „To zależy od was, Amerykanów”. Po czym powtórzyłem przykład z bokserem. „Jesteście wielkim bokserem, a Wietnam Północny jest małym bokserem. Jeśli zechcecie, możecie posłać go na matę w pierwszej rundzie. Jeśli nie będziecie chcieli i przedłużycie mecz do dziewiątej rundy, publiczność może się zniechęcić i poprosić o zwrot pieniędzy za bilety. Jest coś jeszcze gorszego: jeśli z powodu przedłużającego się meczu złapie was skurcz, ten mały przeciwnik może was nawet pokonać. Allons, donc! Soyez de grands boxeurs!3 Poślijcie go na matę w pierwszej rundzie! Poprzez stopniowanie bombardowania nigdy niczego nie osiągniecie. Przeciwnie, dostarczycie Giapowi argumentu, by mógł twierdzić, że taki mały kraj jak Wietnam Północny może oprzeć się amerykańskiej potędze. Wystawiają was na próbę, panowie Amerykanie! Nie bombardujcie dla formy, nie prowadźcie wojny psychologicznej, prowadźcie wojnę!” Mademoiselle, my wszyscy byliśmy pod amerykańskimi bombardowaniami. Ja też byłem, w 1942 roku, kiedy byli tutaj Japończycy. I przypominam pani, że nie jest wcale trudno wytrzymać bombardowania, po pewnym czasie można przywyknąć, szczególnie jeśli ma się do dyspozycji dobre schrony. Tak więc podczas pierwszych bombardowań północni Wietnamczycy całkowicie podupadli na duchu. Morale ludności było bardzo niskie, a w Hanoi spodziewano się desantu. Ale Amerykanie nie napierali i… Amerykanie zabijają przez pięć minut, potem dają cztery minuty wytchnienia, potem znowu zabijają…

Panie prezydencie, mówimy tutaj tyko o północnych Wietnamczykach. Wydaje mi się zatem, że nadszedł moment, by porozmawiać o Vietcongu i o jeszcze jednej różnicy poglądów między panem a Kissingerem.

Très bien. Ja twierdzę, że formuła polityczna przyjęta przez Amerykanów w październiku jest formułą podstępną, poprzez którą północni Wietnamczycy próbują narzucić nam rząd koalicyjny. Twierdzę, że nigdy nie zaakceptujemy takiej formuły, pod żadnym przebraniem, ponieważ ja nie narzucam Hanoi żadnego rządu i nie chcę, żeby Hanoi narzucało cokolwiek Sajgonowi. Konstytucja Wietnamu Północnego mówi, że Wietnam jest jeden, niepodzielny, od Lao Cai po Ca Mau. Konstytucja Wietnamu Południowego mówi to samo: Wietnam jest jeden, od Ca Mau po Lao Cai itd. Pozostaje jednak faktyczna sytuacja: dwa państwa wewnątrz tego narodu. Państwo Wietnamu Północnego i państwo Wietnamu Południowego, każde ze swoim rządem, ze swoim parlamentem, ze swoją konstytucją. Zatem każde z tych państw powinno samodzielnie decydować o własnej przyszłości politycznej, bez ingerencji drugiego. Jak Niemcy. Jak Korea. Dwa państwa w oczekiwaniu na ponowne zjednoczenie. Kiedy takie zjednoczenie nastąpi, Bóg jeden wie. Osobiście wykluczam, by mogło to się stać wcześnie niż za dwadzieścia lat, i dlatego zawsze prosiłem, żeby Wietnam Północny i Wietnam Południowy zostały przyjęte do ONZ…

Ale Vietcong istnieje, panie prezydencie, są to południowi Wietnamczycy, powinni uczestniczyć w życiu politycznym Wietnamu Południowego.

Tak, ale bez ingerencji ze strony Wietnamu Północnego. Tak też mówię: pozwólcie, że o przyszłości politycznej Wietnamu Południowego będziemy decydowali my i południowowietnamscy komuniści. Ja zgadzam się negocjować z Narodowym Frontem Wyzwolenia, zgadzam się organizować wybory z jego udziałem, zgadzam się mieć go w przyszłości jako partię polityczną. Ale to jest sprawa polityki południowowietnamskiej, a nie polityki północnowietnamskiej! Nie chcę nakazów z Hanoi, chcę swobodnie negocjować z Narodowym Frontem Wyzwolenia! Ale jak mogę to robić, jeśli północni Wietnamczycy są tu przebrani za żołnierzy Vietcongu? Mademoiselle, nawet sam Front Wyzwolenia nie mógłby swobodnie ze mną negocjować, mając na karku trzysta tysięcy północnych Wietnamczyków uzbrojonych w artylerię! Tak więc powtarzam: zostawcie nas samych, nas i Vietcong. Lepiej się zrozumiemy, szybciej. Wszyscy jesteśmy południowymi Wietnamczykami i ja wiem, że większość żołnierzy Vietcongu, walczących od dwudziestu lat, nie chce opanować Wietnamu Południowego! Jak mogą to uczynić, skoro są południowymi Wietnamczykami?! Ja wiem, że chcą tylko uczestniczyć w życiu politycznym kraju i…

Czy próbował pan kiedykolwiek nawiązać z nimi dialog, panie prezydencie?

Ale jak mam to zrobić, skoro są tu północni Wietnamczycy?! Jak oni mają to zrobić, skoro są tu północni Wietnamczycy? Właśnie to wciąż powtarzam Amerykanom, którzy nie rozumieją! Przypuśćmy, że chciałbym spotkać się z madame Binh, co mogłoby skądinąd sprawić mi przyjemność. Jak mam to zrobić? Jak ona ma to zrobić? Madame Binh nie ma swobody rozmawiania ze mną, jej rzecznikami są północni Wietnamczycy! Mówię pani, mademoiselle, że dopiero kiedy północni Wietnamczycy odejdą, ludzie Vietcongu poczują się wolni, żeby przyjść i rozmawiać ze mną. I przyjdą. Ponieważ ja ich zaproszę i ponieważ nie będą już kontrolowani przez innych. Faktem jest, że… Mademoiselle, dwa albo trzy lata temu miało miejsce zjawisko nazywane tu ruchem Chu Hoi. Chu Hoi znaczy mniej więcej dezerter z Vietcongu. A więc w pewnym momencie ich liczba była bardzo wysoka: około dwustu tysięcy. To zaniepokoiło ogromnie północnych Wietnamczyków, ponieważ – to jasne – pozwól Chu Hoi pójść dalej i koniec z Narodowym Frontem Wyzwolenia. Co więc zrobili północni Wietnamczycy? Rozproszyli się po wsiach i jednostkach Vietcongu, żeby zastąpić ich żołnierzy albo uniemożliwić im dezercję. I… Ale czy nie rozumie pani, że ta druga różnica poglądów z doktorem Kissingerem jest konsekwencją pierwszej?! Nie rozumie pani, że podstawowym problemem pozostaje obecność trzystu tysięcy północnych Wietnamczyków?

Tak, panie prezydencie, ale pan posuwa się nieco dalej, odrzucając ipso facto4 rząd koalicyjny. Jeśli jest pan gotów zaakceptować Vietcong w polityce Wietnamu Południowego, to dlaczego odrzuca pan ideę rządu koalicyjnego?

Ponieważ to, co powiedziałem do tej pory, nie oznacza wcale rządu koalicyjnego, oznacza po prostu udział Vietcongu w wyborach! Ponieważ to, co odrzucam, to żądanie koalicyjnego rządu zgłaszane przez kogoś innego! Rząd jest wynikiem wyborów, tak czy nie? Zatem jeśli nawet pewnego dnia będzie w Sajgonie rząd całkowicie kontrolowany przez komunistów, będzie to musiało wynikać z wyborów. Tak czy nie? Nie będzie to rząd spreparowany. Nie będzie to rząd narzucony przez Hanoi. O co proszę w gruncie rzeczy? O trzy miesiące rozmów z Narodowym Frontem Wyzwolenia, plus trzy miesiące na znalezienie z nim porozumienia i zorganizowanie wyborów, wreszcie o wybory jedna-osoba-jeden-głos. Allons, donc! Czego się ode mnie oczekuje? Czego ponad to? Reprezentuję legalny rząd, a zniżam się do rozmów z tymi, którzy chcą nielegalnie zająć moje miejsce, zgadzam się na ich udział w wyborach… do diaska! Akceptuję nawet możliwość, że wygrają, choć jestem gotów założyć się, że tak się nie stanie, poderżnę sobie gardło, jeśli wygrają… Nie, nie, mademoiselle. Reprezentują zbyt mały procent ludności. Ich liczba wynosi około stu tysięcy. Od pięćdziesięciu do stu tysięcy i…

x

Tak więc dwa podstawowe punkty zaakceptowane przez Kissingera, a odrzucone przez Thieu to:

  • obecność oddziałów północnowietnamskich w Wietnamie Południowym
  • formuła polityczna: zalegalizowanie tej obecności przez prawne porozumienie i zatwierdzenie przez międzynarodową konferencję

To w praktyce oznaczało przyznanie komunistom prawa do określania się jako wyzwoliciele oraz prawa do twierdzenia, że Wietnam jest tylko jeden. Zaakceptowanie obecności w kraju armii złożonej z 300 tys. żołnierzy oznaczało zaakceptowanie władzy tej armii nad Wietnamem Południowym. Oznaczało uznanie północnych Wietnamczyków za wyzwolicieli, a nie za agresorów. I w konsekwencji oznaczało to uznanie armii południowowietnamskiej za najemną armię Amerykanów, a rząd południowowietnamski za marionetkowy. Jakaż analogia z Armią Czerwoną w Polsce!

Wygląda na to, że społeczność międzynarodowa – na którą składały się różne państwa, biorące udział w konferencjach międzynarodowych – wykonywała polecenia Amerykanów. Czy to oznacza, że Polskę, jako sojusznika USA, czeka podobny los, jaki stał się udziałem Wietnamu Południowego? Warto pamiętać o tym, co kiedyś powiedział Kissinger: „Bycie wrogiem Stanów Zjednoczonych jest niebezpieczne, ale bycie jego sojusznikiem jest śmiertelne”.

Sposób, w jaki Amerykanie prowadzili wojnę w Wietnamie wskazuje na to, że wcale im nie chodziło o pokonanie Wietnamu Północnego, a wręcz o coś przeciwnego. Jednak wojnę kontynuowano i ginęli ludzie. Czy taki był cel, by zginęło ich jak najwięcej i po skończonej wojnie jeszcze przez długie lata byli skłóceni? Czy nie ma tu analogii do wojny na Ukrainie. Przecież Rosja, jako bokser wagi ciężkiej, mogłaby już w pierwszej rundzie posłać na deski boksera wagi piórkowej, jakim jest Ukraina. A jednak tego nie robi.

To, co Thieu odrzucał, to – jak sam powiedział – żądanie rządu koalicyjnego zgłaszane przez kogoś innego. Jego zdaniem rząd powinien był powstać w wyniku wyborów. I nawet gdyby komuniści wygrali, to on zaakceptowałby taki rząd. Jednak uważał, że komuniści nie mieli szans na wygranie wyborów, bo było ich zbyt mało. Czy miał rację? Skoro do tych wyborów nie doszło, to ci, którzy o tym decydowali, dobrze orientowali się w sytuacji. Tak więc Wietnamowi został narzucony komunizm w wersji stalinowskiej, czyli narzucony siłą, podobnie jak to było w przypadku krajów Europy Wschodniej. Efektem upadku Wietnamu Południowego było również zainstalowanie rządów komunistycznych w Laosie i Kambodży.

Obecnie Wietnam to republika socjalistyczna. Zgromadzenie Narodowe liczy 498 posłów: 458 posłów Komunistycznej Partii Wietnamu i 40 posłów niezależnych. Według Amnesty International rządząca partia stosuje represje wobec opozycji, ograniczane są wolność słowa i zgromadzeń. Powszechne są naruszenia praw pracowniczych i praw człowieka. – Tak pisze Wikipedia.

x

Aleksander de Rhodes, francuski jezuita, był tym, który odkrył dla Europy i Francji Wietnam. To było w XVII wieku. Ale 200 lat później pojawił się inny Rhodes – Cecil Rhodes. O nim Kazimierz Dziewanowski w książce Brzemię białego człowieka (1996) pisze:

Któregoś dnia w Oxfordzie, w obecności kilku przyjaciół, Rhodes po raz pierwszy odsłonił swoje prawdziwe oblicze. Ku zaskoczeniu wszystkich wygłosił przemówienie, w którym powiedział: „Twierdzę, ze jesteśmy pierwszą rasą na świecie i im większą część kuli ziemskiej zasiedlimy – tym lepiej dla ludzkości (…). Każdy akr ziemi dodanej do naszego terytorium oznacza narodziny większej ilości Anglików (…). Objęcie większości świata naszymi rządami oznaczać będzie po prostu koniec wszystkich wojen”. Zawarł w tym przemówieniu program, którym miał się kierować przez całe życie. Niebawem napisał testament, choć był przecież młodym człowiekiem, którego zdrowie uległo wybitnej poprawie. Wszystkie pieniądze, a miał już wtedy pokaźny majątek, choć nie był jeszcze, jak później, potentatem finansowym, przeznaczył na utworzenie i rozwój niejawnego stowarzyszenia, którego celem miało być „rozprzestrzenienie władzy brytyjskiej na cały świat”.

x

Brzmiało to dokładnie tak, jak program innej nacji. I prawdopodobnie jest tak, że ta inna nacja zasłaniając się Anglosasami, realizuje dokładnie ten program. A więc wojny skończą się, gdy naród wybrany uzna, że już całkowicie sobie podporządkował pozostałe narody. Czy zatem Cecil Rhodes był Żydem? Czy był nim Aleksander de Rhodes? I czy zbieżność nazwisk jest przypadkowa?

  1. OSS (Office of Strategic Services) – Biuro Służb Strategicznych – agencja wywiadowcza Stanów Zjednoczonych działająca w latach 1942-1946. Poprzednik CIA. ↩︎
  2. Mais vous savez, mademoiselle, c’est très simple! – Wie pani, to bardzo proste. ↩︎
  3. Allons, donc! Soyez de grands boxeurs! – A więc do dzieła! Bądźcie wielkimi bokserami! ↩︎
  4. Ipso facto (łac.) – tym samym. ↩︎

Kompromis historyczny

Z tym komunizmem to nie jest tak, jak nam się wmawia. Nasze doświadczenie dotyczy wersji leninowskiej komunizmu i jej kontynuacji w postaci stalinizmu. W tej wersji dojście do władzy komunistów następuje w wyniku rewolucji, czyli użycia siły, terroru – i jej utrzymanie wymaga siły i terroru: władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy. Narzucanie tej wersji komunizmu odbywa się wbrew woli ludu. Jednak nie wszyscy teoretycy i ideologowie komunizmu podzielali takie działania. Na tym tle doszło do ostrego sporu ideologicznego pomiędzy Leninem a Karolem Kautsky’m. W końcu Lenin stwierdził: „Po co dyskutować z towarzyszem Kautsky’m, lepiej od razu go zignorować”. Stało się tak dlatego, że towarzysz Kautsky uważał, że komuniści powinni zdobyć władzę w wyniku demokratycznych wyborów. Jest to fundamentalna różnica, która powoduje, że mamy do czynienia z zupełnie innym komunizmem. Jeśli zakładano, że komuniści mają zdobyć władzę w wyniku demokratycznych wyborów, czyli zgodnie z wolą ludu, to gdy ten lud zmieni zdanie, to oni się z tym pogodzą i władzę oddadzą. Jednak nie tylko Kautsky był tego zdania, również współzałożyciel (wraz z Palmiro Togliattim) Włoskiej Partii Komunistycznej – Antonio Gramsci (1891-1937). Wikipedia tak m.in. pisze:

Podstawowym problemem, z którym borykał się Gramsci, była kwestia szerokiego poparcia dla faszyzmu wśród włoskiego proletariatu. Doprowadziło go to do swoistego „odwrócenia” Marksa i położenia równego nacisku na bazę i nadbudowę – zarówno sfera ekonomiczno-społeczna, jak i sfera kultury ma wpływ na podejmowane decyzje i działania. Droga do zmiany nie prowadzi poprzez rewolucyjny przewrót, lecz wymaga długotrwałego okresu tworzenia kulturowej hegemonii – wspólnej platformy wyobrażeń i idei łączącej intelektualistów z ludem.

x

W styczniu 1974 roku Oriana Fallaci przeprowadziła w Rzymie wywiad z włoskim komunistą Giorgio Amendolą (1917-1980) – Oriana Fallaci Wywiad z historią Świat Książki, 2016. W nim wyjaśnia on, czym był ten kompromis historyczny. Poniżej jego fragmenty, a we wstępie do niego Fallaci m.in. pisze:

Tylu rzeczy chciałam się od niego dowiedzieć. Wszystkiego, czego ktoś, kto nie jest komunistą, chciałby się dowiedzieć od jednego z przywódców Włoskiej Partii Komunistycznej na początku roku 1974; stanowisko, jakie zajęłaby partia, gdyby odbyło się referendum dotyczące rozwodów, prawdziwa natura kompromisu historycznego, będącego wówczas przedmiotem licznych dyskusji i tak bardzo nieprawdopodobnego, stosunki z socjalistami i ugrupowaniami pozaparlamentarnymi ze skrajnej lewicy, które określały Partię Komunistyczną jako partię senną i burżuazyjną, wreszcie relacje ze Związkiem Radzieckim i problem wolności. Do jakiego stopnia komuniści mogli udowodnić, że są niezależni od Moskwy i do jakiego stopnia możemy im wierzyć, kiedy twierdzą, że nie odejdą od partyjnego pluralizmu? Przez niemal trzydzieści lat godzili się na demokratyczną grę sił, to prawda, pełnili poprawnie swoją rolę opozycji, ale czy będą postępować tak samo, kiedy dojdą do władzy i zaczną rządzić? Czy z ich strony to strategia, czy szczerość? Berlinguer (I sekretarz WPK – przyp. W.L.) praktycznie milczał. Pełen rezerwy i nieśmiały, nie udzielał w tamtym czasie wywiadów, dopiero wybory w 1976 roku sprawiły, że wyszedł ze swojej skorupy i zgodził się na kontakty z prasą. Jeśli więc chciałeś dowiedzieć się tego, co ja, musiałeś zwrócić się do kogoś innego. A tym kimś był Giorgio Amendola: jedyny w gruncie rzeczy, który gotów był mówić i nie obawiał się odpowiadać nawet na najbardziej podchwytliwe pytania.

Ale przede wszystkim chciałam go poznać: jako człowieka, jako postać. Uważałam go za jednego z najbardziej interesujących włoskich polityków. Historia jego życia wydaje się jak wzięta z powieści i nie przypadkiem opowiedział ją w książkach, które odniosły wielki sukces. Syn wielkiego liberała, jakim był Giovanni Amendola, i tej nadzwyczajnej kobiety, jaką była Eva Kuhn, urodził się i wyrósł w środowisku intelektualnym i mieszczańskim; został więc komunistą, nie mając stygmatów. Aż do dwudziestego roku życia on też był liberałem i wszystko przed nawróceniem się na Partię Komunistyczną pozwalało przypuszczać, że co najwyżej zwiąże się z ruchem Sprawiedliwość i Wolność. Był uczniem Benedetta Crocego, przyjacielem Galeazza Ciana; jego przypadek różnił się od przypadków takich ludzi, jak Giancarlo Pajetta czy Longo, czy Scoccimarro. Był w każdym razie kimś osobnym, człowiekiem pełnym fantazji i zaskakującym. Jako antyfaszysta walczył dzielnie, płacąc za swój wybór zesłaniem i emigracją; w Ruchu Oporu uczestniczył bardziej na mocy czynów niż słów i wkrótce został jednym z jego przywódców; było to dramatyczne i bolesne. Brał między innymi udział w akcji na via Rasella, za którą w odwecie Niemcy rozstrzelali grupę Rzymian w Fosse Ardeatine. To również dzięki niemu w okresie 1940-1945 Włoska Partia Komunistyczna tak bardzo się umocniła, że stała się najsilniejszą partią komunistyczną w Europie Zachodniej. A jednak zachował zawsze godną uwagi niezależność postępowania i myślenia: na przykład jako jedyny ośmielił się zbuntować przeciwko Togliattiemu. Oddany Stalinowi był jednym z pierwszych, którzy spostrzegli, że stalinizm jest czymś haniebnym; proces destalinizacji Partii Komunistycznej był w dużej mierze jego dziełem. Nie przypadkiem niektórzy nazywali go kpiąco socjaldemokratą. Kiedy jednak na niego patrzymy, wydaje się komunistą w starym stylu: jest taki twardy i surowy, oschły. Może z powodu swojego wyglądu, to znaczy imponującej, wysokiej i masywnej sylwetki, pomarszczonej i żywej twarzy, jak u wieśniaka, włosów ostrzyżonych bardzo krótko, jak w wojsku, poruszania się z powagą i dostojeństwem. Szła też za nim fama choleryka i rzeczywiście, mówiąc, miał zwyczaj podkreślania najważniejszych słów przez uderzanie zaciśniętą dłonią w stół, tak mocno, że przypominało to wystrzały z karabinu.

Kiedy więc spotkałam się z nim w celu przeprowadzenia wywiadu, byłam bardzo zdziwiona jego uprzejmością. Jasne jest, że na początku taka uprzejmość wydawała mi się sztuczna: zwracał się do mnie jak nauczyciel starej daty zwraca się do tępego ucznia, aby przekonać go do tego, by czytał więcej i lepiej. Takie wrażenie wzmacniały uderzenia dłonią w stół i potężny surowy głos, który często przesadnie podnosił, sprawiając, że podskakiwałam przestraszona. Szybko jednak spostrzegłam, że chodzi o zewnętrzną powłokę i że wewnątrz kryje się prawdziwa uprzejmość.

x

Czy możemy wreszcie pomówić o kompromisie historycznym, senatorze Amendola?

Moim zdaniem wielką matrycą tego kompromisu jest Ruch Oporu. I kiedy to mówię nie mam na myśli spotkania De Gasperiego, Scoccimarra i Nienniego, chociaż miało ono swoje znaczenie. Mam na myśli tę wielką magmę, jaką był Ruch Oporu: żołnierze i oficerowie, którzy poszli do partyzantki, żeby nie zostać schwytani, robotnicy, którzy szli w góry, żeby uniknąć aresztowania, chłopi, którzy im pomagali, żeby ratować bydło… I w tej magmie jak można było oddzielić partyzantów czerwonych od partyzantów białych? Chadecy mieli swoje oddziały partyzanckie w Emilii i Veneto, to prawda, ale występowali też w oddziałach imienia Garibaldiego, byli tam proboszczowie kapelani, byli patrioci niekomuniści. Nie przypadkiem w trakcie wojny dojrzała idea spotkania między nami a chadekami. Nie przypadkiem w Turynie zawarty został pakt pomiędzy Partią Komunistyczną, Socjalistyczną i Chrześcijańską Demokracją, który tak rozzłościł członków Partii Czynu. To była już forma kompromisu historycznego. Nie przypadkiem ten element trójpartyjny objawił się niemal wyłącznie na północy kraju i w pierwszym rządzie republikańskim De Gasperiego dyskusja nad trójpartyjnością była silnie obecna. Czyż De Gasperi nie mówił o „humanistycznym i laickim solidaryzmie oraz solidaryzmie chrześcijańskim”? Zimna wojna przerwała tę dyskusję, stało się tak z powodu sytuacji międzynarodowej. Kiedy w Turynie socjaliści zbliżyli się do Chrześcijańskiej Demokracji, Togliatti oświadczył: „Doskonale, róbcie tak dalej, a nam pomożecie. Doskonale, abyście tylko utrzymywali z nami kontakt”. Powiedział to otwarcie. Zerwanie nastąpiło wtedy, kiedy Nenni (socjalista – przyp. W.L.) odwrócił sytuację i zawarł porozumienie z Chrześcijańską Demokracją, które zakładało izolację komunistów. Togliatti nie miał nic przeciwko centrolewicy, nie podobała mu się ta konkretna centrolewica. I teraz, kiedy…

Niech pan posłucha, nie mówiąc o tym, że wydaje mi się to co najmniej naciągane przedstawiać chadeków jako autorytety Ruchu Oporu, cóż to za komuniści, którzy…

I teraz, kiedy minęło 10 lat, jak mówiłem, i w kraju panuje kryzys, jak można go rozwiązać, jeśli nie za pomocą demokratycznej lewicowej alternatywy? To kwestia rachunku matematycznego. Cała lewica we Włoszech nie przekroczyła nigdy czterdziestu czterech procent. I do tych czterdziestu czterech procent zaliczam socjaldemokratów i republikanów. Chodzi więc o niejednolite czterdzieści cztery procent: socjaldemokraci i republikanie nie chcą być z nami. My i socjaliści nie przekroczyliśmy nigdy trzydziestu dwóch, trzydziestu trzech procent. Od 1946 roku mogą zmieniać się składniki dodawania, ale suma pozostaje jednakowa. Co do Demokracji Chrześcijańskiej, to ma własną siłę, taką samą jak w 1946 roku: pomiędzy trzydzieści pięć a trzydzieści siedem procent. Istotnie, czterdzieści osiem procent uzyskane 18 kwietnia już się nie powtórzyło, pozostało dla chadeków mirażem, który ścigają zawsze, ale którego nigdy nie potrafią dogonić. W rezultacie od dwudziestu pięciu lat siłujemy się na rękę z Chrześcijańską Demokracją, i to siłowanie zrujnowało kraj. Opiera się ono na zawsze takiej samej relacji wpływów, nie mówimy o sukcesach i porażkach jednej i drugiej strony, nie mówimy o tym, że z dziewiętnastu przeszliśmy do dwudziestu siedmiu procent, że oni zeszli z czterdziestu ośmiu do trzydziestu siedmiu. Siłowanie się na rękę pozostaje faktem i nie może trwać dłużej, kiedy kraj się rozpada. Stąd konieczność spotkania.

Spotkania czy wspólnego rządu?

Kiedy mówimy o kompromisie historycznym, nie twierdzimy, że komuniści muszą wejść do rządu. Mówimy o polityce, w której istnieją inne relacje pomiędzy opozycją a większością, a także inna większość. Czy komuniści wejdą, czy nie, do rządu, to kwestia drugorzędna. Nas interesuje to, co Togliatti nazwał „strefą rządu”, to znaczy obecność komunistów jako odpowiedzialnej siły. Wejść do strefy rządu oznacza wejść do strefy, gdzie z uwagi na siłę, którą dysponujemy, uważani jesteśmy za współodpowiedzialnych za pewne decyzje. Czy wyraziłem się jasno? Chcę powiedzieć, że w wielkim planie strategicznym, którym mamy się kierować, konkretna forma nowych relacji między nami a Chrześcijańską Demokracją jest czymś drugorzędnym. Nie wykluczamy wejścia do rządu, ale nie traktujemy wejścia do rządu jako warunku. Możemy nawet wziąć na siebie odpowiedzialność wejścia do rządu, ale jeśli inni będą robić z tego problem, nie będziemy rozpaczać. Nie zależy nam na fotelach ministerialnych. Zależy nam na tym, żeby się z nami konsultowano na czas, żebyśmy współuczestniczyli. A to już się dzieje, to prawda. Ale w zbyt małym stopniu. Innymi słowy, powiadamy: skoro nie potraficie rozwiązać problemów, czy możemy coś zrobić? Ja to nazywam „pożytkiem z parasola”. Ponieważ oni mieli zwyczaj mówić: „Wolę zmoknąć, niż wziąć parasol od komunisty”. Nadeszła jednak chwila, aby odpowiedzieć: „Pamiętajcie, że komunistyczny parasol może być pożyteczny”.

Ale kiedy mówicie o Chrześcijańskiej Demokracji, mówicie o całej czy tylko o ugrupowaniu na lewo od Chrześcijańskiej Demokracji?

Co do tego naprawdę się wahaliśmy. Przeszliśmy od całej Demokracji Chrześcijańskiej do Chrześcijańskiej Demokracji powstałej z ewentualnego podziału, a potem znowu wróciliśmy do całej. Była taka chwila, kiedy sądziliśmy, że kryzys teorii zbliżenia klas społecznych popycha Chrześcijańską Demokrację do rozłamu, tak jak stało się we Francji. A jednak utrzymała ona jedność, a nawet wyciągnęła korzyść ze swoich wewnętrznych konfliktów, z wielości nurtów. Jest oczywiste, że nigdy nie liczyłem na odpryski religijnej kontestacji: niektóre zjawiska są objawem niepewności, nie są zaś faktem politycznym. A zatem dziś dylemat ten interesuje nas mniej. To Chrześcijańska Demokracja musi zrozumieć, że nie można przechodzić z taką dezynwolturą od otwarcia na prawo do otwarcia na lewo, od centroprawicy do centrolewicy. Możemy tylko sprzyjać jej spoglądaniu na lewo.

A więc skoro mamy taki piękny związek małżeński, gdzie podzieją się inni? Na przykład socjaliści?

Zgadzam się na komponent socjalistyczny, ponieważ istnieje elektorat socjalistyczny, który przetrwał błędy socjalistów. Ta wspaniała, cudowna wierność włoskiego elektoratu socjalistycznego. Mimo tej wierności socjaliści spadli z dziewiętnastu procent do dziesięciu. Wraz z pięcioma procentami socjaldemokratów osiągają piętnaście procent. Czy to więc my zniszczymy jedność socjalistyczną, czy raczej jedność socjalistyczna sama znika w trakcie wymiany pokoleń? Chciałbym bardzo, żeby socjaliści uczestniczyli w kompromisie historycznym. Mają oni funkcję łącznika, mediatora, ponieważ wyrażają coś, co nie jest komunistyczne i nie jest chadeckie. Ale ich obecność w kompromisie historycznym nie zależy od nas, zależy od nich. A jeśli będą dalej się kłócić i dzielić… Wie pani, że mógłbym napisać historię podziałów socjalistycznych z pierwszej ręki? Z pierwszej ręki! (uderzenie zaciśniętą pięścią w stół – przyp. W.L.) Używając słów wszystkich socjalistów, którzy przychodzili do mnie, żeby się wyżalić, opowiedzieć mi o swoich problemach… To byłaby historia niekończących się kłótni, kłótni bezpodstawnych. Mówi pani, że we Włoskiej Partii Socjalistycznej występuje element anarchistyczny, bakuninowski. Ale występuje i u nas, komunistów! We Włoszech element anarchistyczny występuje wszędzie. Albo prawie. Ale my, komuniści, potrafiliśmy go zneutralizować albo przynajmniej wziąć jego dobrą część, to znaczy tendencje wolnościowe. Ależ tak! Ja wzmacniam element wolnościowy w Partii Komunistycznej. Niezależnie od tego, że ruch anarchistyczny był wspaniałą sprawą, nie można zapominać, że jego duch z nami pozostał. Proszę pomyśleć, że nawet Włoską Partią Komunistyczną nie da się kierować w sposób autorytarny. Jest jednak wielka różnica między wzmacnianiem takiego elementu a biernym tolerowaniem go!

Proszę posłuchać, senatorze Amendola, nie żebym się niecierpliwiła. Przeciwnie, im później zdecydujecie się, tym lepiej. Ale ten ślub Chrześcijańskiej Demokracji z Włoską Partią Komunistyczną kiedy nastąpi?

Cóż! Według mnie niektóre działania trzeba przygotować, a poza tym… Czas realizacji zależy od przypadku, od dramatycznych reperkusji wydarzeń. Jednym słowem, to nie jest coś, co można zrobić na zimno. Potrzeba… Nie wiem, jak to określić…

Jakieś traumy?

Być może. Faszystowskiego zagrożenia na przykład. Albo pogłębienia kryzysu gospodarczego. Albo obu rzeczy naraz. Kryzys rozpoczął się wraz z wojną w Wietnamie, to znaczy z dewaluacją dolara, chaosem w handlu, zmienionymi stosunkami między Ameryką a Europą… Jeśli uda się doprowadzić do przeorganizowania ładu monetarnego i handlowego na skalę światową, czeka nas długi okres niestabilności ekonomicznej. Czeka nas także zaostrzenie walki klasowej. Jeśli kryzys się pogłębi, klasy panujące będą usiłowały przerzucić jego ciężar na robotników angielskich, francuskich, niemieckich, włoskich, a ci się zbuntują. Ale zbuntuje się także drobnomieszczaństwo, które żyło dotąd w dobrych warunkach. Drobnomieszczaństwo nie zgodzi się chętnie na rezygnację z tego, co miało, a więc łatwo będzie je zmobilizować przeciwko demokracji. Historia uczy nas, że faszystowskie kalkulacje żywią się zawsze podobnymi sytuacjami, i gdyby zagrożenie faszystowskie stało się konkretne, element republikański i antyfaszystowski w Chrześcijańskiej Demokracji przystąpiłby do działania. Zgodziłby się na kompromis historyczny już bez wahania.

To jest pytanie, które stawiam wszystkim: Czy ma pan na myśli zamach stanu?

Zamachy stanu robi się w skali międzynarodowej. Gdyby więc we Włoszech zamach stanu miały jedynie dokonać siły wewnętrzne, powiedziałbym, że nie obawiam się niczego. Nasze siły wewnętrzne nie działają jednak na własny rachunek; działają na rzecz sił obcych. Nawet nie mam na myśli Ameryki… wiemy, że w tym kraju istnieją sprzeczne dynamiki… mam na myśli obce siły związane z imperializmem w ogóle… jednym słowem, jak to jest, że nie można znaleźć odpowiedzialnych za masakrę na piazza Fontana? Jak to jest, że nie można dojść do tego, kto spowodował zamach na Fiumicino? Mówi o tym nawet Pertini, prawda? Cóż! Może dlatego, że my, starzy antyfaszyści, jesteśmy uczuleni. Może dlatego, że wszystko cuchnie nam faszyzmem. Może dlatego, że przeceniamy zagrożenie faszyzmem, bo widzieliśmy, jak faszyzm się rodzi, i żyliśmy w tym reżimie. Mamy jednak obowiązek powiadomić innych o naszym niepokoju. Dzisiejsza sytuacja w basenie Morza Śródziemnego wcale mi się nie podoba. Za dużo dyktatur w tym Śródziemnomorzu. Komuś może się nie podobać, że Włochy są jedynym demokratycznym półwyspem, może wręcz najbardziej demokratycznym krajem w Europie. A z pewnością najbardziej żywym w sensie kulturalno-politycznym. Tak, Włochy są krajem, który najbardziej walczy o wolność, krajem, gdzie najwięcej napięć i najwięcej uczestnictwa w walce politycznej, i to niepokoi z pewnością tych, którzy chcieliby kontrolować region śródziemnomorski w określony sposób. A zatem ewentualność zamachu we Włoszech związana jest z rozwojem sytuacji na świecie, z problemem bezpieczeństwa europejskiego, przede wszystkim z problemem bezpieczeństwa basenu Morza Śródziemnego. A zagrożenie istnieje. Tak, istnieje.

A w jakim wypadku będziemy potrafili się obronić?

Odpowiem pani tak: tego nie da się zrobić w ostatniej chwili. Jeśli dziś w nocy przyjdą mnie aresztować, zastaną mnie w domu. Nie chcę goryla przed drzwiami ani goryla jako obstawy towarzyszącej mi na ulicy. I jeśli wszystkich nas niespodziewanie aresztują nie obronimy się; kiedy robotnicy zostają pozbawieni przywództwa na skutek wyeliminowana swoich liderów, niewiele mogą zrobić. Dodam jednak: zarówno w Chile, jak i w Grecji zamach stanu nie dokonał się nagle. A więc naszą rolą jest alarmować, abyśmy nie byli zmuszeni bronić się in extremis. Proszę posłuchać, aby zorganizować zamach stanu, potrzebne jest wojsko. Nie mam żadnego prawa wątpić w wierność włoskiego wojska; tak jak w sądownictwie, tak i w wojsku toruje sobie drogę pokolenie w czasach antyfaszyzmu i republiki. Ale wojsko związane jest z NATO i istnieje porozumienie między zagranicznymi tajnymi służbami a włoskimi tajnymi służbami. Porozumienie, które działa. Podsłuchy telefoniczne na przykład przerażają mnie, ponieważ udowadniają istnienie tajnych kadr, których państwo oficjalnie nie kontroluje. Wyrażam się jasno? Skutki praktyczne mniej mnie niepokoją. Podsłuchują rozmowy tak wielu osób, że może sobie pani wyobrazić, jaki z tego wynika zamęt? Co im przyjdzie z podsłuchiwania telefonicznej kłótni między moją żoną a teściową? Co wywnioskują z podsłuchiwania mojej rodziny? Włosi już zmądrzyli: jeśli nie chcą, aby o niektórych sprawach się dowiedziano, z pewnością nie mówią o nich przez telefon. Ale fakt, że mamy pięć tysięcy albo dziesięć tysięcy, albo dwadzieścia tysięcy telefonów na podsłuchu, martwi mnie, ponieważ zakłada istnienie wielkiej organizacji nieopłacanej przez państwo, a więc mogącej się stać narzędziem zamachu stanu. Zagrożeniem dla wolności.

Proszę mi wybaczyć, ale teraz muszę panu powiedzieć coś nieprzyjemnego. Już od kilku godzin rozmawiamy o demokracji i wolności i gotowa jestem włożyć rękę w ogień za to, że pan osobiście w nie wierzy. Udowodnił to pan całym swoim życiem. Ale pan to nie Partia Komunistyczna i wobec was, komunistów, pozostaje zawsze to samo zastrzeżenie dotyczące wolności. W krajach, gdzie komuniści są u władzy, nie ma wolności. A waszym wzorcem był zawsze model radziecki, niebędący z pewnością symbolem wolności. No to jak to jest?

Chwileczkę. Mówienie o modelu radzieckim jest nieścisłe. Związek Radziecki odpowiada określonej rzeczywistości historycznej, niebędącej rzeczywistością włoską. W każdym razie gwarancji wolności, której pani się domaga, nie dają wypowiedzi nasze, komunistów. Pierwszy przyznaję, że kiedy mówimy, iż chcemy szanować wolność, ktoś może nam nie uwierzyć… Nasze życie i nasze świadectwo liczą się tylko do pewnego stopnia… prawdziwą gwarancją wolności jest zatem charakter naszego kraju, który jest krajem nieznoszącym przymusu. W ostatnich trzydziestu latach Włochy doświadczyły tyle wolności, że już w niej zasmakowały. I bronią jej. A poza tym nikt nie może wpaść na pomysł, żeby samodzielnie zaprowadzić socjalizm we Włoszech. Socjalizm we Włoszech można zaprowadzić jedynie za pomocą wolności, systemu wielopartyjnego, uczestnictwa różnych sił. I na podstawie obiektywnych potrzeb, a nie doktrynerskiej logiki. Już mówiłem, że nie chcemy przeprowadzać reform na rzecz socjalizmu, ale dlatego, że reformy są konieczne. Mówiłem już, że ludzi, wielu ludzi socjalizm nie interesuje. I… ale przecież nawet w naszej partii nie ma zgody na brak wolności! Ale przecież nawet w latach, nad którymi ciążyła osobowość Togliattiego, był zawsze jakiś komunista, który wstawał, aby zadać bezczelne pytania, pytania, które w innej partii uznano by za lekceważące! W ostatnich dwudziestu latach naród wychował się we Włoszech do wolności i… Powiedziałem, Włochy i już? Powinienem był powiedzieć: Anglia, Francja, Niemcy, jednym słowem Europa Zachodnia; kraje, gdzie klasa robotnicza ukształtowała się w walkach o wolność. Na przykład prawo do strajku.

Aha…

Zgoda. Strajków się nadużywa. Istotnie, mówimy o tym. Ale to nie klas robotnicza nadużywa strajków, lecz inne kategorie pracowników. Uważam, że w niektórych dziedzinach podstawowych usług, na przykład w szpitalach, uciekanie się do strajku powinno być czymś wyjątkowym, czymś w interesie chorych, a nie kogoś innego. Występuje dziś rozdrobnienie korporacyjne strajków. Potrzeba więcej samodyscypliny, więcej świadomości politycznej. Jeśli ruch związkowy nie ma świadomości politycznej, popada w korporacjonizm: każdy działa na własny rachunek i kraj ginie. A więc kiedy ktoś nas pyta: czemu-nie-interweniujecie, odpowiadam: „Drodzy panowie, zawsze nam zarzucaliście, że nie chcemy niezależnego związku zawodowego. Teraz, kiedy jest niezależny, chcecie, żebyśmy interweniowali. Nie może tak być, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko! My już możemy jedynie powiedzieć, że taki a taki strajk nie wydaje się nam słuszny”. Tak właśnie jest. Ale jakże to?! Oskarżano nas o to, że posługiwaliśmy się związkami zawodowymi, aby instrumentalizować walkę klasową, i chociaż ja tak nie uważam, że tak postępowaliśmy, trzeba przyznać, że w dawnym systemie syndykalizmu wpływy partii były naprawdę obecne. A dziś, kiedy to się już nie zdarza, dziś, kiedy jedność związków jest silna, dziś, kiedy związki są pełnoletnie, biada się nad niedogodnościami. Trudno! Życie składa się także z niedogodności! Nie zgadzam się z tymi, którzy powiadają: dziś-we-Włoszech-rządzą-zwiąki-zawodowe. Związki wywierają wpływ na partie, tak, to prawda, ale partie mają nadal dominującą rolę. Kto, jeśli nie partie, uczestniczy w powszechnych wyborach? Kto, jeśli nie partie, uchwala ustawy w parlamencie? Proszę posłuchać, mój sąd o dzisiejszych Włoszech nie jest negatywny.

Nie jest?!

Nie, nie jest.

Pan zadziwia mnie coraz bardziej. Ponieważ prawdą jest, że nie chcecie już nikogo straszyć, prawdą jest, że nie jesteście już tacy jak przedtem, ale żeby mówić, iż we Włoszech wszystko jest w porządku! Czy nie jest to przypadkiem sposób, aby nie uznać win klasy politycznej, do której wy także należycie?

Nie istnieje jedna klasa polityczna. To jest pojęcie wprowadzone we Włoszech przez amerykańską socjologię. Należę do partii, która nigdy nie była u władzy, i nie można mnie mylić z kimś, kto był w rządzie, kto władał Włochami przez ponad dwadzieścia lat. Moją jedyną odpowiedzialnością jest to, że przegrałem, to znaczy, że nie byłem zdolny zmienić biegu rzeczy. Jasne jest, że my, komuniści, nie zdołaliśmy dokonać zwrotu politycznego, którego kraj potrzebował. Jasne jest, że nie zdołaliśmy dokonać socjalistycznej rewolucji we Włoszech. Ale czy jest naszą winą, że kraj jej nie chciał, czy jest naszą winą, że socjaldemokraci, republikanie, czasem także socjaliści, jednym słowem, centrolewica, sprzyjali Chrześcijańskiej Demokracji? A jednak powtarzam, mój sąd o dzisiejszych Włoszech nie jest negatywny.

x

W encyklopedii Britannica o Komunistycznej Partii Włoch można m.in. przeczytać:

W 1956 roku, kiedy po ujawnieniu zbrodni Józefa Stalina nastąpiło stłumienie przez Związek Radziecki powstania węgierskiego, przywódca komunistyczny Palmiro Togliatti uniezależnił partię od Związku Radzieckiego, proponując koncepcję „policentryzmu”, formy ograniczonej niezależności wśród partii komunistycznych. Po śmierci Togliattiego w 1964 r. PCI niemal podzieliła się z tego powodu na frakcje „rosyjską” i „włoską”. Pomimo tego konfliktu i innych podziałów na lewicy, PCI zdobyła 27 procent głosów w wyborach parlamentarnych w 1968 roku. Jednak utrzymująca się zimna wojna uniemożliwiła poważne rozważenie wejścia komunistów do koalicji rządzącej na szczeblu krajowym.

x

Tu pojawia się już pewien trop. Przeszkodą do wejścia komunistów do rządu była trwająca zimna wojna. Ale dlaczego była ona przeszkodą? Tego tematu Britannica nie podejmuje. Ona i inne źródła pomijają pewne wątki, które znajdują się w nocie biograficznej Berlinguera. W książce Wywiad z władzą (Świat Książki, 2016) wydawnictwo Rizzoli zamieściło noty biograficzne osób, z którymi Fallaci rozmawiała. O Berlinguerze można m.in. przeczytać:

W 1972 roku został sekretarzem WPK, podejmując współpracę z Chrześcijańską Demokracją z zamiarem przeprowadzenia reform społecznych i gospodarczych, które uznawał za niezbędne. Jednocześnie był przekonany o konieczności stworzenia nowej formy komunizmu, niezależnego od Związku Radzieckiego, czyli eurokomunizmu. Za sekretariatu Berlinguera WPK zdobyła największe poparcie w swojej historii – 34,4 procent w 1976 roku, do czego przyczyniło się także skuteczne działanie lokalnych komitetów partii. W tym samym roku WPK dokonała słynnego zerwania z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego. Na zjeździe w Moskwie Berlinguer otwarcie wypowiedział się przeciw oficjalnemu stanowisku, stwierdzając, że zamierza budować socjalizm „konieczny i możliwy tylko we Włoszech”. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Włochy zmagały się z kryzysem gospodarczo-energetycznym, bezrobociem, strajkami, terroryzmem. W październiku 1977 roku ujawniono prywatną korespondencję Berlinguera z biskupem Ivrei Luigim Bettazzim, która miała świadczyć o możliwości dialogu między katolikami i komunistami. W 1978 roku, po spotkaniu z Bettino Craxim (socjalista – przyp. W.L.), Berlinguer uznał, że najodpowiedniejszym rozmówcą w sprawie konkretnego porozumienia, czyli kompromisu historycznego, będzie Aldo Moro. W marcu rozpoczęły się przygotowania do utworzenia rządu Andreottiego, któremu WPK miała udzielić poparcia z zewnątrz, w oczekiwaniu na kolejny etap, w którym miało dojść ostatecznie do koalicji. Szesnastego marca Aldo Moro został uprowadzony (nieco później zabity) przez Czerwone Brygady. Podczas przetrzymywania Moro Berlinguer zajął stanowisko razem z tak zwanym „frontem bezkompromisowości”. Po tragicznym finale sprawy Moro WPK znalazła się poza większością, powracając do roli opozycji.

xxx

Teraz, kiedy już mamy podstawowe informacje na temat tego, co się wtedy wydarzyło we Włoszech, można pokusić się o wyciągnięcie wniosków. Britannica napisała, że zimna wojna uniemożliwiła poważne rozważenie wejścia komunistów do koalicji rządzącej, ale chyba raczej uniemożliwiła komunistom zdobycie władzy samodzielnej. Jeśli w wyborach w 1968 roku zdobyli 27% głosów, a w 1976 – 34,4%, to powstało zagrożenie, że w następnych wyborach mogliby nawet rządzić samodzielnie, a przynajmniej bez koalicji z nimi utworzenie rządu nie byłoby możliwe. Dlaczego to było takie niebezpieczne? Dlatego, że w okresie zimnej wojny ustrój komunistyczny był przedstawiany jako źródło wszelkiego zła, a prezydent Ronald Reagan stwierdził nawet, że Związek Radziecki to imperium zła. Komunizm radziecki i ten krajów satelickich był starszakiem dla społeczeństw pozostałych państw europejskich i nie tylko europejskich. Dzięki temu Stany Zjednoczone, pod pozorem ich obrony przed komunizmem, realizowały swoje interesy w tych państwach, czyli je sobie podporządkowywały.

Co by się jednak stało, gdyby komuniści we Włoszech zdobyli władzę na drodze demokratycznych wyborów? Wtedy cały świat zobaczyłby, że jest takie państwo, w którym ludzie sami sobie wybrali komunistów do władzy, i że ten komunizm nie musi być wcale taki zły. I wtedy cały misterny plan amerykański terroryzowania pozostałych państw pod pozorem ochrony przed komunizmem ległby w gruzach. Należało więc zrobić coś, co zniechęci ludzi we Włoszech do komunistów, a światu pokazać, że komuniści zachowują się nieodpowiedzialnie, bo przecież Czerwone Brygady to pewnie komunistyczne bojówki.

Żeby sojusz chadecji z komunistami nie wydał się egzotyczny, trzeba było uwiarygodnić komunistów. Do tego służyło pozorne zerwanie Włoskiej Partii Komunistycznej z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego w 1976 roku. Żeby to uwiarygodnienie było jeszcze bardziej przekonywujące, to ujawniono w październiku 1977 roku prywatną korespondencję Berlinguera z biskupem Ivrei Luigim Bettazzim, która miała świadczyć o możliwości dialogu między katolikami i komunistami. I gdy wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę, to przyszedł cios w postaci porwania i zabójstwa Aldo Moro.

W mojej ocenie w to zabójstwo byli zamieszani wszyscy: CIA, KGB, włoskie służby specjalne, część włoskich komunistów, część chadeków, hierarchowie katoliccy we Włoszech e tutti quanti1. CIA finansowało chadeków, a KGB – komunistów. Wygląda na to, że pomimo zabezpieczenia z każdej strony, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zapewne część chadeków i część komunistów wierzyła i chciała takiej koalicji, czyli tego kompromisu historycznego, bo on był jakby częścią włoskiej historii, częścią włoskiej tradycji politycznej. Zapewne wierzyli oni w to, że w ten sposób uda się stworzyć stabilne rządy we Włoszech. Na pewno do sukcesów komunistów przyczyniła się praca lokalnych komitetów partyjnych, a więc inicjatywa oddolna. Jeśli jednak ktoś wierzy w to, że inicjatywa oddolna, że oddolne zjednoczenie się ludzi może coś zmienić, to jest bardzo, ale to bardzo naiwny. Demokracja jest fikcją. Demokracja to opium dla ludu; co cztery lata kolejna dawka, która poprawia nastrój, daje nową nadzieję. A ma być tak, jak chcą wielcy tego świata.

I tak już na marginesie – Enrico Berlinguer, to tak jak u nas, przykładowo, Warszawski. Chyba nie muszę tłumaczyć, kto ma takie nazwiska. Ja mogę jeszcze uwierzyć w to, że włoskim komunistą był Amendola, ale Berlinguer…

  1. e tutti quanti – i wszyscy pozostali; i cała reszta (tego towarzystwa) ↩︎