Akcja „Wisła”

W poprzednim blogu wspomniałem o tym, że akcja „Wisła” może mieć bezpośredni związek z tym, co działo się na Wołyniu w lipcu 1943 roku. Warto więc przyjrzeć się jej bliżej. Informacje o tej operacji, jak ją niektórzy nazywają, zaczerpnąłem z Wikipedii. Pisze ona m.in.:

x

Akcja „Wisła”, operacja „Wisła” (ukr. Операція «Вісла», w języku polskich Ukraińców zwykle Акція «Вісла») – akcja pacyfikacyjna o charakterze polityczno-wojskowym przeprowadzona w latach 1947–1950 przez struktury państwowe Polski Ludowej przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów działającym na terytorium państwowym RP, w celu odcięcia walczących oddziałów UPA od naturalnego zaplecza. Polegała ona na masowej deportacji – wysiedleniu całych wsi i osad oraz rozproszeniu ludności cywilnej z terenów Polski południowo-wschodniej (obszary na wschód od Rzeszowa i Lublina), głównie na Ziemie Zachodnie, która objęła Ukraińców, Bojków, Dolinian i Łemków oraz mieszane rodziny polsko-ukraińskie. Akcja przeprowadzona została przez Ludowe Wojsko Polskie, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i inne struktury Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oraz agendy cywilne (Państwowy Urząd Repatriacyjny).

Formalną decyzję o akcji „Wisła” podjęło Biuro Polityczne KC PPR 29 marca 1947. Przyjmuje się, że akcja trwała od 28 kwietnia do końca lipca 1947, chociaż ostatnie wysiedlenia miały miejsce w roku 1950. Szacuje się, iż w wyniku akcji wojskowej rozbito siły UPA w liczbie 1500 ludzi (17 sotni), oraz uwięziono 2900 aktywnych lub domniemanych członków OUN (np. w obozie pracy w Jaworznie), a wysiedlenia objęły ponad 140 tysięcy osób cywilnych. Pierwotnym kryptonimem tej akcji był „Wschód”, zmieniony później na „Wisła”. Według Ryszarda Torzeckiego decyzja o przeprowadzeniu akcji „Wisła” zapadła najprawdopodobniej w Moskwie, dopiero później zostały przyjęte decyzje Biura Politycznego KC PPR (w marcu 1947) i Państwowej Komisji Bezpieczeństwa RP (12 kwietnia 1947). Analogiczną opinię wyraża Grzegorz Motyka. W październiku 1947 władze ZSRR przeprowadziły równolegle Akcję „Z” (Zachód), w wyniku której z terenu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej MGB deportowało na wschód ponad 76 tysięcy Ukraińców, oskarżonych o sprzyjanie UPA.

Akcja „Wisła” została przeprowadzona po zakończonym przymusowym wysiedleniu do ZSRR ludności ukraińskiej w latach 1944–1946, które nie objęło całej ludności ukraińskiej. Do dziś budzi ona kontrowersje i jest różnie interpretowana przez historyków. Tomasz Stryjek uważa, że jej głównym zadaniem było nie tyle zniszczenie UPA (wskazując m.in. na fakt, iż objęła ona również obszary, gdzie UPA w ogóle nie działała), ale czystka etniczna wymierzona przeciwko niepolskiej ludności zamieszkującej tereny Polski południowo-wschodniej i określa ją mianem czystki etnicznej przeprowadzonej samodzielnie przez władze komunistyczne Polski, autonomicznie wobec Moskwy. Czesław Partacz uznaje ją za zbrodnię komunistyczną.

Przyczyny

Pod koniec II wojny światowej walki pomiędzy UPA a jednostkami ludowego Wojska Polskiego oraz polskiego podziemia niepodległościowego (AK, NSZ), jako konsekwencje rzezi wołyńskiej na terenie południowo-wschodniej Polski, nie ustały, a nawet się nasiliły.

Przyczyną intensyfikacji walk była z jednej strony chęć oderwania tego terenu od Polski i utworzenia niepodległego państwa ukraińskiego po oczekiwanym konflikcie zbrojnym państw zachodnich z ZSRR, z drugiej zaś strony repatriacja ludności ukraińskiej do ZSRR. UPA za wszelką cenę chciała zapobiec wysiedleniu ludności ukraińskiej. Atakowała więc m.in. siedziby komisji przesiedleńczych, stacje kolejowe, mosty, wiadukty, tory, linie telefoniczne. Jednocześnie palono już wysiedlone wsie, aby zapobiec osiedlaniu się polskich osadników. UPA paliła i terroryzowała również wioski i miasta, w których mieszkała ludność polska.

Władze polskie twierdziły, że wysiedlenie ludności ukraińskiej ma służyć zwalczeniu partyzantki ukraińskiej, oraz że ludność ukraińska stanowiła dla OUN-UPA bazę zaopatrzenia i schronienia, a przede wszystkim zaplecze werbunkowe. Określenie rzeczywistego charakteru współpracy tej części ludności ukraińskiej, która popierała OUN i UPA, jest problematyczne, gdyż OUN prowadziła z pomocą bezwzględnej służby bezpieczeństwa OUN politykę terroru wobec tych Ukraińców, którzy nie akceptowali jej metod prowadzenia walki. Ocenę tę utrudnia ponadto fakt, iż UPA stosowała także przymusowe wcielanie ludności ukraińskiej do swoich szeregów.

Sukces działań w tym zakresie, chociaż rozbito ok. 80% sił UPA, był tylko połowiczny, ponieważ część oddziałów UPA przedarła się do Niemiec (na przykład sotnia „Hromenki” i „Brodycza”), inni powrócili na Ukrainę (część sotni „Stacha”, „Chrina” i „Bira”). Akcja ta w zamierzeniach służyła przede wszystkim likwidacji problemu ukraińskiego na terenie Polski przez rozproszenie ludności ukraińskiej, w celu jej późniejszej asymilacji (polonizacji).

Wysiedlenie Ukraińców z Polski do ZSRR

Wysiedlenie Ukraińców z Polski do ZSRR – akcja masowych przesiedleń, przeprowadzona w oparciu o kryterium etniczne na polsko-ukraińskim pograniczu narodowościowym w latach 1944–1946. Wysiedlenie to nie objęło całej ludności ukraińskiej. Pozostałe na południowo-wschodnich terenach Polski osoby narodowości ukraińskiej zostały objęte akcją „Wisła”.

Łącznie w czasie całej akcji repatriacji ludności ukraińskiej przesiedlono około 480 tysięcy osób (122 450 rodzin), w tym:

  • z województwa krakowskiego – 21 776 osób;
  • z województwa rzeszowskiego – 267 790 osób;
  • z województwa lubelskiego – 190 734 osoby.

6 maja 1947 rządy Rzeczypospolitej Polskiej i Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej wydały wspólny komunikat o zakończeniu przesiedlenia obywateli polskich z terytorium USRR do Polski i ludności ukraińskiej z terytorium Polski do USRR.

Przygotowania do akcji

Śmierć gen. Świerczewskiego – Waltera

Bezpośrednim pretekstem do rozpoczęcia akcji była śmierć generała Karola Świerczewskiego w dniu 28 marca 1947 roku, podczas gdy sama akcja została zaplanowana już kilka miesięcy wcześniej. Generał zginął w zasadzce UPA w miejscowości Jabłonki koło Baligrodu w Bieszczadach, gdy udawał się na inspekcję posterunku wojskowego w Cisnej. (…) Po tym wydarzeniu władze polskie w ciągu kilkunastu godzin podjęły decyzję o deportacji ludności niepolskiej (ukraińskiej, ale też rusińskiej – Łemków i Bojków) z terenów całej południowo-wschodniej Polski. Pozbawienie zaplecza (głównie żywnościowego, ale być może i militarnego) oddziałów UPA i zdecydowane działania dużych związków taktycznych Wojska Polskiego doprowadziło w ostateczności do ustania walk zbrojnych na wysiedlonych terenach.

Przygotowania rządu

Jesienią 1946 roku, już po zakończeniu wysiedleń ludności ukraińskiej do USRR, w granicach Polski pozostawało ponad 140 tys. osób narodowości ukraińskiej należącej głównie do Kościoła greckokatolickiego jak i do Kościoła prawosławnego. Ponieważ strona radziecka nie wyraziła zgody na przedłużenie akcji przesiedleńczej, w kręgach wojskowych zaczął kształtować się pomysł wysiedlenia ludności ukraińskiej na ziemie zachodnie i północne. W styczniu 1947 roku jednostki Wojska Polskiego stacjonujące w południowo-wschodniej Polsce otrzymały rozkaz sporządzenia wykazów rodzin ukraińskich, które nie zostały przesiedlone w latach 1944–1946. W lutym zastępca szefa Sztabu Generalnego gen. Stefan Mossor zaproponował plan przesiedlenia Ukraińców na Ziemie Odzyskane, jemu też powierzono dowództwo akcji.

Aby nikt nie przedostał się na teren sąsiednich krajów, minister obrony narodowej marszałek Michał Rola-Żymierski zwrócił się 15 kwietnia 1947 roku do ministrów obrony narodowej Republiki Czechosłowacji i ZSRR z prośbą o szczelną blokadę granicy z Polską.

Niektórzy historycy (na przykład Ryszard Torzecki z IH PAN) twierdzą, że decyzja o przeprowadzeniu Akcji „Wisła” zapadła w Moskwie w połowie lutego, po przygotowaniu planu operacji przez ludowego sekretarza spraw wewnętrznych USRR gen. Siergieja Sawczenkę, i zaaprobowaniu przez Ławrentija Berię i Georgija Malenkowa. Dopiero później zostały przyjęte decyzje Biura Politycznego KC PPR (w marcu 1947) i Państwowej Komisji Bezpieczeństwa RP (12 kwietnia 1947).

Siły UPA

Wedle szacunków z dokumentów dowództwa GO „Wisła”, Ukraińska Powstańcza Armia dysponowała na dzień 1 kwietnia 1947 siłami zbrojnymi w liczbie 2402 ludzi, łącznie z obsadą terenową w liczbie 720 ludzi. Dysponujących bronią i aktywnych w walce członków UPA oszacowano na 1772 ludzi. Po trzech miesiącach działania GO „Wisła”, siły zbrojne UPA zmniejszyły się z 2402 ludzi do 563 ludzi.

Grupa Operacyjna „Wisła”

Do przeprowadzenia akcji przeznaczono cztery dywizje piechoty (6, 7, 8, 9 DP), jedną dywizję Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz trzy dodatkowe pułki (piechoty, samochodowy i saperski – 5 Mazurski Pułk Saperów – Szczecin). Akcję wspierała dodatkowo 3 DP. Łącznie dało to ponad 20 tysięcy żołnierzy. Oprócz tego wspomagać akcję miały oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza, Milicji Obywatelskiej, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej i Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Władze ZSRR wyznaczyły do akcji po swej stronie jedną dywizję pancerną, specjalne oddziały antypartyzanckie oraz oddziały Wojsk Pogranicznych NKWD do blokowania granicy.

Czechosłowacy utworzyli specjalną grupę operacyjną oraz oddali do polskiej dyspozycji środki transportu do pomocy w przegrupowaniu polskich wojsk.

Oczywistym jest, że w rzeczywistości akcja „Wisła” była dużo wcześniej przygotowaną operacją rozproszenia pozostałej na ziemiach polskich mniejszości ukraińskiej, oskarżanej o stanowienie zaplecza dla działań takich organizacji jak UPA i OUN. Akcja dotknęła mieszkańców południowo-wschodniej Polski, w tym również Polaków z małżeństw mieszanych, oraz inne mniejszości rusińskie – stanowiące większość mieszkańców wielu miejscowości. Akcja „Wisła”, przeprowadzona została przez Grupę Operacyjną „Wisła”, dowodzoną przez gen. Stefana Mossora, rozpoczęła się 28 kwietnia 1947 roku o godzinie 4 nad ranem.

Przesiedlenia

Przesiedlenia objęły około 140 tysięcy osób (86 tys. z województwa rzeszowskiego, 45 tys. z województwa lubelskiego i 10 tys. z województwa krakowskiego) pozostałych po wyjazdach na Ukrainę oraz po wywózkach w głąb ZSRR po podpisaniu umowy o wymianie ludności między Polską a radziecką Ukrainą w latach 1944–1946 a zamieszkujących Polesie, Roztocze, Pogórze Przemyskie, Bieszczady, Beskid Niski, Beskid Sądecki i tzw. Ruś Szlachtowską.

Osiedlenie

Ludność osiedlano na podstawie Planu Ewakuacyjnego z dnia 18 kwietnia 1947, opracowanego przez Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Przewidywał on rozmieszczenie wysiedleńców w województwie szczecińskim i olsztyńskim. Zarządzenie Departamentu Osiedleńczego MZO z 27 czerwca 1947 zabraniało osiedlania przesiedleńców:

  • w pasie 50 km od granic lądowych państwa
  • w pasie 10 km od starych granic (z 1939 roku)
  • w pasie 30 km od wybrzeża morskiego
  • w odległości mniejszej niż 30 km od miast wojewódzkich

Pismo ministra MZO z dnia 31 lipca 1947 nakazywało dodatkowo, aby przesiedleńców o ujemnej opinii osiedlać najwyżej po jednej rodzinie z jednego transportu na gromadę. Rodziny o opinii pozytywnej mogły być osiedlane po kilka łącznie, przy czym liczba osób nie mogła przekroczyć 10% mieszkańców danej gromady.

Wkrótce po rozpoczęciu wysiedleń okazało się, że nie da się osiedlić takiej liczby ludności w zgodzie z tymi przepisami. Władze terenowe powszechnie je więc naruszały. Po przyjeździe do stacji rozładowania i odbiorze od kierownika stacji ludnością zajmowali się wójtowie. Ponieważ powszechny był brak wpisanej kategorii bezpieczeństwa na listach przesiedleńców, wójtowie często sami decydowali o przyznaniu takiej kategorii, lub też nie zwracali na nią uwagi. Rodziny z kategorią A i B polecono osiedlać po jednej na wieś lub folwark. Dopiero wobec braku miejsca do zasiedlania zezwolono na dosiedlanie kilku rodzin z kategorii C, pod warunkiem, że rodziny te pochodziły z różnych regionów, i nie znały się wcześniej. W sumie osiedlono 95 846 osób pochodzących z województwa rzeszowskiego i 44 728 osób pochodzących z województwa lubelskiego (nie podano danych z województwa krakowskiego).

x

Tak więc reasumując:

  • w latach 1944-1946 trwało przesiedlanie ludności ukraińskiej do USRR i polskiej z USRR do Polski; akcję zakończono 6 maja 1947 roku; w sumie przesiedlono 480 tys. osób ludności ukraińskiej,
  • brak zgody strony radzieckiej na dalsze przedłużenie akcji przesiedleńczej, ale z jakich powodów, o tym Wikipedia nie wspomina; w październiku 1947 roku władze ZSRR przeprowadziły równolegle Akcję „Z” (Zachód), w wyniku której z terenu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej deportowało na wschód ponad 76 tysięcy Ukraińców, oskarżonych o sprzyjanie UPA,
  • według niektórych historyków decyzja o przeprowadzeniu akcji zapadła w Moskwie w lutym 1947 roku,
  • od 28 kwietnia 1947 roku do końca lipca 1947 roku trwała akcja „Wisła”, w wyniku której przesiedlono 140 tys. osób,
  • akcja ta objęła również tereny, gdzie UPA nie działała,
  • pomoc Czechosłowacji i ZSRR w uszczelnieniu granicy polskiej,
  • siły UPA to 1772 osoby dysponujące bronią i aktywne w walce,
  • siły polskie to 20 tys. żołnierzy plus oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza, MO, ORMO i Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego,
  • władze ZSRR wyznaczyły po swojej stronie jedną dywizję pancerną, specjalne oddziały antypartyzanckie oraz oddziały Wojsk Pogranicznych NKWD,
  • podział ludności przesiedlanej na kategorie bezpieczeństwa A, B i C sugerował, że przesiedlano również członków UPA,
  • brak wpisanej kategorii bezpieczeństwa na listach przesiedleńców i dowolność w jej przyznawaniu przez wójtów umożliwiała członkom UPA osiedlanie się w większych skupiskach ludności i komunikowanie się;

Zestawiając te fakty trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej akcji przesiedleńczej chodziło przede wszystkim o to, by w sposób zakamuflowany osiedlić na ziemiach poniemieckich uczestników rzezi wołyńskiej. Mamy więc przesiedlenia w jedną i drugą stronę, a dodatkowo jeszcze przesiedlenie na wschód z terenu Ukrainy 76 tys. osób oskarżonych o sprzyjanie UPA. A skąd oni mogli być przesiedleni, skoro sprzyjali UPA? – Z Wołynia. A zatem wypada sobie zadać pytanie, czy świadkowie rzezi wołyńskiej mogli przenieść się na teren PRL-u, czy może raczej zostali przesiedleni w głąb Związku Radzieckiego? No bo jak mogli dostać się na teren Polski bez zgody władz radzieckich i polskich, skoro rok później później przeszedł przez te tereny front i NKWD kontrolowało ten obszar? W lipcu 1944 roku front dotarł do Bugu, a więc Wołyń był już pod radziecką kontrolą i niemal od razu zaczęły się przesiedlenia ludności ukraińskiej do Związku Radzieckiego. W takiej sytuacji nikt z Wołynia nie mógł się przenieść na zachód bez zgody i wiedzy władz.

Zastanawia też wielka dysproporcja pomiędzy siłami UPA a siłami wojsk skierowanych do walki z nimi. Czy w tym wypadku nie chodziło raczej o to, by kontrolować akcję przesiedleńczą, by nikt przypadkowy nie mógł tam osiedlić się. Nie chodziło też o to, by tę ludność rozproszyć w wśród polskiej i spolonizować.

Źródło: Wikipedia.
Źródło: Wikipedia.

Na powyższych mapach widać wyraźnie, że nie o żadne rozproszenie chodziło. W tym przemieszaniu i przesiedlaniu ludności chodziło prawdopodobnie o to, by sprawców rzezi wołyńskiej rozproszyć wśród ludności, która nie mieszkała na Wołyniu i nie mogła być świadkiem tamtych wydarzeń.

Wiem, że istnieje monografia Ewy Siemaszko poświęcona rzezi wołyńskiej. Czy wiarygodna? O tym w blogu 11 lipca ’43. Jednak, gdy szuka się prawdy, to trzeba zadawać sobie proste pytania. Rozmiar zwyrodnienia sprawców został udokumentowany zdjęciami. Kto je zrobił? Przecież nie rodziny ofiar, bo wśród tej prostej, biednej ludności aparat fotograficzny był abstrakcją, a poza tym, czy kogoś z rodziny w obliczu takiej tragedii byłoby stać na robienie zdjęć? Ktoś jednak te zdjęcia zrobił. Po co? Z punktu widzenia sprawcy to nielogiczne dokumentować swoje zwyrodnienie. A jeszcze bardziej nielogiczne było to, że je komuś przekazał, tak jakby chciał, by wszyscy je kiedyś zobaczyli. Tak więc, zanim pogrzebano ciała ofiar, sprawcy zrobili zdjęcia. Bez nich nie można by było tak oddziaływać na ludzi, na ich emocje. Nie powstałaby też monografia Siemaszko. Spalono wsie, wszystko zrównano z ziemią, tak by nie pozostał żaden ślad. No właśnie! Jaki ślad? Kto wie, co znaleziono by w tych chałupach. Może jakieś ikony, krzyże prawosławne. „Nie zostało pominięte już nic”. Akcja została przeprowadzona dokładnie i można już było tworzyć mit, że na Wołyniu Ukraińcy mordowali Polaków.

Gdy ludzie patrzą na te zdjęcia, to przeraża ich rozmiar zdziczenia sprawców i nie zastanawiają się nad tym, kto je zrobił. To przecież nie było tak, że zbrodnia została dokonana, sprawcy uciekli, a wkraczające wojska zajęły teren zbrodni i ją udokumentowano. To był lipiec 1943 roku. Front był daleko na wschodzie, pod Kurskiem.

Można sobie zadać jeszcze prostsze pytanie: skąd UPA miała amunicję? Wiadomo, że Niemcy wspierali UPA w walce z polską partyzantką, ale gdy oni wycofali się, to od lipca 1944 roku na terenie działalności UPA rządziło NKWD. A jednak do czasu „ostatecznego rozwiązania” w 1947 roku UPA miała amunicję, „sprawiała” problem i potężne NKWD i trochę mniej potężne LWP nie mogły sobie poradzić.

Można mieć broń, ale jak nie ma amunicji, to broń jest kupą złomu. Przekonały się o tym wojska Kuomintangu, walczące z chińskimi komunistami. W pewnym momencie Amerykanie wstrzymali im dostawy amunicji i w ten sposób komuniści chińscy zdobyli władzę w Chinach. A dziś Amerykanie wspierają Tajwan w walce z komunistycznymi Chinami. Ale żeby było jeszcze śmieszniej, to na początku lat 20-tych zeszłego wieku Czang Kaj-szek był komunistą, ale skoro Amerykanie kazali, to przestał nim być, przynajmniej oficjalnie. W czasie radzieckich pochodów pierwszomajowych portrety Czanga „maszerowały” razem z portretami Marksa, Lenina i Stalina, a on sam był często postacią kronik filmowych. Więcej o tym, jak w Chinach komuniści walczyli z komunistami, w blogu Chiny.

Taka praktyka tworzenia swego rodzaju zasłony dymnej, mającej na celu ukrycie prawdziwego zamiaru jest często wykorzystywana przez tych, którzy rządzą światem. O tym pisałem w blogu Sumy bajońskie. Podobnie było w przypadku inwazji na Czechosłowację w 1968 roku, gdy użyto nieproporcjonalnie wielkich sił do stłumienia zagrożenia, którego nie było, a chodziło o przeniesienie pocisków z głowicami nuklearnymi na granicę RFN-u z Czechosłowacją.

Lipiec… niebezpieczna pora

W „Nocy Listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego Wielki Książę pyta Makrota: „Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora?”. A ten odpowiada: „(…) Tak teraz jest listopad, więc baczne mam słuchy. Jest to pora, gdy idą między żywych duchy i razem się bratają”. – Tak pisał Wojciech Jażdżewski w swoim felietonie „Listopad… niebezpieczna pora – okiem felietonisty” z dnia 21 listopada 2007 roku, zamieszczonym w Dzienniku Związkowym.

Wygląda na to, że taką niebezpieczną porą dla Polaków może stać się lipiec. A to ze względu na rzeź wołyńską, która miała miejsce w lipcu 1943 roku. W tym roku przetoczyła się przez Polskę fala pochodów upamiętniających tamto tragiczne wydarzenie. Odsłonięto też pomnik poświęcony ofiarom rzezi wołyńskiej w Domostawie na Podkarpaciu. W związku z tym odnoszę wrażenie, że nikomu nie zależy na dotarciu do prawdy, a jedynie na jątrzeniu, podsycaniu konfliktu, co z uwagi na obecność w Polsce milionów Ukraińców, może zaostrzyć relacje pomiędzy Polakami a Ukraińcami. Nie chce mi się wierzyć i nie wierzę, że to wszystko, te manifestacje, to odsłonięcie tego pomnika – że to wszystko jest spontaniczne. Wprost przeciwnie, jestem przekonany, że te wszystkie wydarzenia były zorganizowane przez odpowiednie służby.

Czasem, żeby się czegoś dowiedzieć o tym, co się wydarzyło 11 lipca 1943 roku, trzeba poszukać gdzieś daleko. W styczniu 2023 roku „dotarłem” do Rwandy. I tak powstał blog Ludobójstwo. Ponieważ na tej stronie jest już ponad 470 blogów, więc siłą rzeczy większość z nich umyka uwadze i dlatego postanowiłem przypomnieć wybrane fragmenty z tamtego blogu. Jest on bardzo długi, cytowałem w nim obszernie Kapuścińskiego i Wikipedię, więc przeczytanie całości wymaga czasu i nie jest on zbyt łatwy w odbiorze, jak sądzę. Jeśli jednak ktoś chce, to tutaj może go znaleźć.

W ludobójstwie w Rwandzie uderzyło mnie podobieństwo do tego, co wydarzyło się na Wołyniu. Poniżej te fragmenty, które tego dowodzą.

x

Jest takie powiedzenie: gdzie Rzym, gdzie Krym. Używamy go, gdy chcemy podkreślić, że jakieś rzeczy, sytuacje, zdarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego. Parafrazując je, mógłbym powiedzieć: gdzie Wołyń, gdzie Rwanda. Czy ludobójstwo na Wołyniu z 1943 roku ma coś wspólnego z tym w Rwandzie z 1994 roku. Jak się okazuje – ma. Ryszard Kapuściński w swoim zbiorze reportaży o Afryce Heban (1998) opisuje wydarzenia, które miały tam miejsce. Ten opis nosi tytuł Wykład o Ruandzie. Nie jest to reportaż, to raczej esej, synteza. W sumie to może nawet nie zwróciłbym uwagi na ten opis, gdyby nie końcowa jego część, w której Kapuściński stara się wyjaśnić, dlaczego, pomimo że rządzący dysponowali doskonałym uzbrojeniem i mogli wybić do nogi swoich wrogów, w ruch poszły maczety, młoty, dzidy itp. i dlaczego w tę zbrodnię zaangażowano tylu zwykłych ludzi. Analogia do Wołynia aż nadto widoczna.

Między ofensywą z października 1990 a rzezią z kwietnia 1994 minie trzy i pól roku. W obozie rządzących Ruandą dochodzi do gwałtownych sporów między zwolennikami kompromisu i utworzenia koalicyjnego, narodowego rządu (ludzie Habyarimany plus partyzanci) a fanatycznym despotycznym klanem Akazu kierowanym przez Agathe i jej braci. Sam Habyarimana kluczy, waha się, nie wie, co robić, i coraz bardziej traci wpływ na rozwój wypadków. Szybko i niepodzielnie górę bierze szowinistyczna linia klanu Akazu. Obóz Akazu ma swoich ideologów – to intelektualiści, uczeni, profesorowie wydziałów historii i filozofii ruandyjskiego uniwersytetu w Butare – Ferdinand Nahimana, Casimir Bizimungu, Leon Mugesira i kilku innych. To oni właśnie formułują ideologię, która uzasadni ludobójstwo jako właściwie jedyne wyjście, jedyny sposób własnego przetrwania. Teoria Nahimany i jego kolegów głosi, że Tutsi to najzwyczajniej obca rasa. To Niloci, którzy przyszli do Ruandy, gdzieś znad Nilu, podbili rodzimych mieszkańców tej ziemi – Hutu, zaczęli ich wyzyskiwać, niewolić i rozkładać od wewnątrz. Tutsi zawładnęli wszystkim, co jest w Ruandzie cenne: ziemią, bydłem, rynkami, a z czasem i państwem. Hutu zostali zepchnięci do roli podbitego narodu, który wiekami żył w nędzy, głodzie i poniżeniu. Ale naród Hutu musi odzyskać swoją tożsamość i godność, jako równy zająć miejsce wśród innych narodów świata.

I zaczynają się przygotowania. Armia, która liczyła pięć tysięcy ludzi, została powiększona do 35 tysięcy żołnierzy. Drugą siłą uderzeniową staje się Gwardia Prezydencka, elitarne, nowocześnie i bogato wyposażone jednostki (instruktorów przysłała Francja, a broń i sprzęt – Francja, RPA i Egipt). Ale największy nacisk kładzie się na tworzenie masowej paramilitarnej organizacji – Interahamwe (tzn. Uderzymy Razem). Należą do niej i odbywają w niej szkolenia wojskowe i ideologiczne ludzie ze wsi i miasteczek, bezrobotna młodzież i biedne chłopstwo, uczniowie, studenci i urzędnicy – olbrzymia rzesza, istne pospolite ruszenie, którego zadaniem będzie dokonać apokalipsy. Jednocześnie podprefekci i prefekci mają na polecenie rządu sporządzać i dostarczać listy przeciwników władzy, wszelkich ludzi podejrzanych, niepewnych, dwuznacznych, najróżniejszych malkontentów, pesymistów, sceptyków i liberałów. Organem teoretycznym klanu Akazu jest pismo „Kangura”, ale głównym źródłem propagandy, a także rozkazów dla niepiśmiennego przecież w większości społeczeństwa jest Radio Mille Collines, które później, w czasie rzezi, nadawać będzie kilka razy dziennie apel: „Śmierć!, Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione dopiero do połowy. Śpieszcie się, aby zapełnić je do końca!”.

Różnie szacują liczbę ofiar. Jedni podają – pół miliona, inni – milion. Tego dokładnie nikt nie obliczy. Przeraża najbardziej to, że wczoraj jeszcze niewinni ludzie wymordowali innych, zupełnie niewinnych ludzi, i to bez żadnego powodu, bez potrzeby. Zresztą gdyby to nawet nie był milion, tylko na przykład jeden niewinny, czy wówczas też nie byłby to dostateczny dowód, że diabeł jest wśród nas, tyle że wiosną 1994 roku przebywał akurat w Ruandzie?

Pół miliona-milion zabitych to oczywiście tragicznie dużo. Ale z drugiej strony, znając piekielną siłę rażenia armii Habyarimany, jej helikoptery, cekaemy, artylerię i wozy pancerne, można było w ciągu trzech miesięcy systematycznego strzelania zgładzić o wiele więcej ludzi. A jednak tak się nie stało. Jednak w większości ginęli oni nie od bomb i cekaemów, tylko padali rozsiekani i zatłuczeni bronią najbardziej prymitywną – maczetami, młotami, dzidami i kijami. Bo też liderom reżimu nie tylko chodziło o cel – ostateczne rozwiązanie. Ważne było również, jak się do niego zmierza. Ważne było, aby po drodze do Najwyższego Ideału, jakim miało być unicestwienie wroga raz na zawsze, zawiązała się przestępcza wspólnota narodu, aby przez masowy udział w zbrodni powstało łączące wszystkich jedno poczucie winy, tak by każdy, mając na swoim koncie czyjąś śmierć, wiedział, że odtąd wisi nad nim nieodwołalne prawo odwetu, za którym dostrzeże on widmo swojej własnej śmierci.

O ile w systemach hitlerowskim i stalinowskim śmierć zadawali oprawcy z instytucji wyspecjalizowanych – SS czy NKWD, a zbrodnia była dziełem wydzielonych formacji, działających w miejscach ukrytych, to w Ruandzie chodziło o to, żeby śmierć zadał każdy, żeby zbrodnia była produktem masowego, niejako ludowego i wręcz żywiołowego wystąpienia, w którym udział wzięliby wszyscy – aby nie było rąk, które nie umoczyłyby się we krwi ludzi, uznanych przez reżim za wrogów.

Ten końcowy fragment, jak napisałem we wstępie, nieodparcie nasuwa skojarzenia z Wołyniem. Ci, którzy dokonali rzezi na Wołyniu, również dysponowali odpowiednią bronią i użycie siekier, pił, wideł itp. nie było konieczne i nie było konieczne zaangażowanie okolicznej ludności. A jednak! Skąd u Kapuścińskiego taka interpretacja? Czyżby coś wiedział o Wołyniu, czego my nie wiemy? Pewnie wiedział, ale w swoim zapatrzeniu w Ukrainę nie zająknął się o Wołyniu, chociaż o głodzie na Ukrainie pisał i wszelką winą za to obarczał Stalina.

Paradoksalne! Żeby dowiedzieć się czegoś o rzezi wołyńskiej, trzeba było „zajechać” aż do Rwandy. No cóż, jak to mówią: podróże kształcą. Niektórzy dodają, że owszem, ale wykształconych. Jak widać sam pomysł i sposób jego wykonania są w obu przypadkach bardzo podobne, a to skłania do wniosku, że wyszły z tego samego ośrodka decyzyjnego.

Problemy, konflikty, powstania, wzajemna nienawiść – to wszystko pojawiło się w obu bliźniaczych krajach, czyli w Rwandzie i Burundi, wraz z pojawieniem się tam europejskich kolonistów. A kim oni byli? Kim byli ci ludzie, którzy na konferencji w Berlinie podzielili Afrykę? Kongo przypadło belgijskiemu królowi, które od 1885 do 1908 było jego prywatną własnością, a on sam był masonem. W wyniku okrucieństw, jakich tam się dopuszczano, Kongo przeszło pod zarząd Belgii. Po I wojnie światowej Rwanda i Burundi stały się kolonią belgijską. Rządy Belgów, praktycznie do początku lat 60-tych XX wieku, to faworyzowanie jednych kosztem drugich, czyli ich skłócanie. Skłócali ich tak skutecznie, że ci zaczęli skakać sobie do oczu, nienawidzić i w końcu zabijać.

Belgowie wprowadzili w 1933 roku dokumenty tożsamości zawierające informacje o przynależności etnicznej. I nikt tego nie zniósł do 1994 roku. To wydatnie ułatwiło identyfikację, bo w tym dokumencie było zapisane, kto jest Tutsi, a kto – Hutu, chociaż ten podział nie był precyzyjny, bo Hutu, awansując w hierarchii społecznej, mógł stać się Tutsi, a zbiedniały Tutsi mógł stać się Hutu. Również sam wygląd nie dawał podstawy do jednoznacznej identyfikacji. Były to typowo rasistowskie praktyki Belgów, ale o tym Kapuściński nie wspomina, pisząc, że Belgowie do roku 1959 nie wykazywali większej aktywności i nie ingerowali w sprawy lokalne.

Te podziały były tak głębokie, że przetrwały do lat 90-tych. Ktoś tych ludzi po mistrzowsku rozgrywał, skoro „nieznani sprawcy” zestrzelili samolot, którym wracał prezydent Habyarimana z wynegocjowanym z Frontem Narodowym Rwandy kompromisem. I od tego zaczęła się cała tragedia. Może by do niej nie doszło, gdyby nie interwencja prezydenta Mitterranda, w wyniku której wylądowali w Rwandzie francuscy spadochroniarze. Daje to czas stronie rządowej na wzmocnienie. Pojawiają się francuscy instruktorzy, broń i sprzęt przysyła Francja, RPA i Egipt. Powstaje masowa, paramilitarna organizacja – Interahamwe (Uderzymy Razem). Szkolą się w niej ludzie ze wsi i miasteczek, bezrobotna młodzież i biedne chłopstwo, uczniowie, studenci, urzędnicy – jak to określił Kapuściński – istne pospolite ruszenie, którego zadaniem będzie dokonać apokalipsy. Nie napisał tylko, co stało się z tymi francuskimi spadochroniarzami. Na cda.pl można obejrzeć film Hotel Ruanda z 2004 roku. I to w nim jest pokazane, że w pewnym momencie te wszystkie wojska, łącznie z wojskami ONZ, opuszczają Rwandę. A więc jakby ktoś specjalnie szykował tę rzeź. Nie było już wojsk, które rozdzielałyby skonfliktowane strony. Zupełnie jak na Wołyniu w 1943 roku, gdzie AK zapadła się pod ziemię i o niczym nie wiedziała. Pewnie dostała taki rozkaz z Londynu.

Nic się nie dzieje przypadkiem. Jak widać są pewne siły, które piszą scenariusze i reżyserują pewne wydarzenia, a właściwie to chyba wszystkie. I zatrudniają tabuny różnych dziennikarzy, komentatorów, ideologów i kogo tam jeszcze, by urabiali opinię publiczną w wygodny dla siebie sposób i tłumaczyli im świat tak, jak oni sobie tego życzą. …ale głównym źródłem propagandy, a także rozkazów dla niepiśmiennego przecież w większości społeczeństwa jest Radio Mille Collines, które później, w czasie rzezi, nadawać będzie kilka razy dziennie apel: „Śmierć!, Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione dopiero do połowy. Śpieszcie się, aby zapełnić je do końca!”. U nas mamy takiego przebierańca, Ukraińca, udającego polskiego patriotę, którego wykreował stary, obleśny, jąkający się Żyd. Temu pajacowi nie schodzi z ust okrzyk: Śmierć wrogom ojczyzny! Śmierć! Śmierć! Śmierć! To bardzo niebezpieczne. Widać jednak, że ktoś szykuje konflikt. Mamy już w „Polsce” wielomilionową rzeszę Ukraińców, których obdarowano przywilejami i tym samym sprowadzono Polaków do roli obywateli trzeciej kategorii, bo przecież nad tymi Ukraińcami jest jeszcze kategoria ludzi wybranych. Polacy mają być Hutu, Ukraińcy – Tutsi, a skłócać ich będą „Belgowie”.

x

Podobieństwa pomiędzy obiema rzeziami można ująć w parę punktów:

  • użycie podobnych narzędzi zbrodni, pomimo że mordujący byli wyposażeni w broń
  • szowinizm ukraiński i szowinizm klanu Akazu
  • ideologia szowinizmu ukraińskiego – Dmytro Doncow; ideologia klanu Akazu – profesorowie wydziałów historii i filozofii uniwersytetu ruandyjskiego; a więc ktoś z góry definiuje ludowi wroga
  • organizacje paramilitarne na Wołyniu, utworzone przez rząd sanacyjny w latach 1928-38 w okresie tzw. eksperymentu wołyńskiego, przekształcone w UPA; paramilitarna organizacja Interahamwe w Ruandzie
  • na Wołyniu w rzeź zostali zaangażowani zwykli ludzie, często sąsiedzi mordowanych; w Rwandzie zbrodnia była produktem masowego, ludowego wystąpienia
  • na Wołyniu nie było Niemców, którzy dalej na tym terenie sprawowali władzę; nie było też oddziałów AK; w Rwandzie w pewnym momencie wszystkie wojska opuszczają kraj
  • w Rwandzie apel: Śmierć! Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione do dopiero do połowy. Śpieszcie się, aby zapełnić je do końca!; w Polsce: Śmierć wrogom ojczyzny! Śmierć! Śmierć! Śmierć!; czyżby to był potomek tych, którzy mordowali na Wołyniu, a obecnie tylko zmodyfikował hasło?

Czy w związku z tym, że analogia jest aż nadto widoczna, to czy można wysnuć wniosek, że inspiracja i kierownictwo wyszło z tego samego źródła? Któż mógł doprowadzić do dwóch tak podobnych do siebie rzezi i tak oddalonych od siebie w czasie i przestrzeni? Na to pytanie każdy sam sobie musi odpowiedzieć.

Czy możliwa byłaby ta rzeź, gdyby nie było tzw. eksperymentu wołyńskiego, którego efektem było stworzenie oddziałów paramilitarnych na tamtym terenie? A później zapoczątkowano akcję zachęcania miejscowej prawosławnej ludności do przechodzenia na katolicyzm? Z tym wiązały się pewne korzyści. Tym, którzy zdecydowaliby się zmienić wyznanie, obiecywano ziemię. I jeszcze ta nieobecność Niemców i AK. Wygląda na to, że przygotowania do tej rzezi prowadzone były na szeroką i międzynarodową skalę. Podobnie było w Rwandzie.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to, co dzieje się obecnie wokół rzezi wołyńskiej, jest przygotowywaniem do konfliktu polsko-ukraińskiego. Jeśli powstanie to wspólne państwo, to być może scenariusz wydarzeń będzie zbliżony do tego z okresu I RP. Przez cały czas jej trwania istniało wspólne państwo polsko-ukraińskie zwane Koroną i ciągle były jakieś rzezie i pogromy. Ostatnią była rzeź humańska w 1768 roku. Natomiast na Litwie, która była w unii z tym wspólnym państwem polsko-ukraińskim był spokój. Warto o tym pamiętać, bo jak mówią: historia lubi się powtarzać, choć nie zawsze dokładnie tak samo.

Mamy więc taką sytuację, że jedni chcą przeprosin i ekshumacji, a drudzy nie chcą przepraszać i nie godzą się na ekshumację. Coś jest do ukrycia, tylko co? W rzeź na Wołyniu były zaangażowane setki ludzi, a może i tysiące. Nie wszystkich udało się zamordować. Byli więc świadkowie. Pozostawanie sprawców tam gdzie działali stwarzało dodatkowe problemy, bo pewnie ci sprawcy woleliby pozbyć się ich. Przenieśli się na teren obecnej Polski i tam walczyli z nowymi władzami PRL-u. To dało pretekst tym władzom do przeprowadzenia tzw. Akcji Wisła. Przesiedlono nie tylko miejscową ludność, ale również i sprawców rzezi wołyńskiej. I to był prawdziwy cel tej akcji. Na ziemiach poniemieckich zyskali nową tożsamość, nowe nazwiska. I to oni w większości sprawowali ważne funkcje w PRL-u. Jego faktyczni władcy, czyli Żydzi, zrobili z nich swe wierne sługi. I obecnie ich wnuki również muszą wykonywać polecenia swoich nieznanych przełożonych. Czy nowy konflikt polsko-ukraiński, a właściwie ukraińsko-ukraiński ma odwrócić uwagę od rzezi wołyńskiej? Czy może potomkowie ofiar szukają zemsty? Najnowsza historia Polski jest niezwykle zagmatwana i zafałszowana.

Wybory ’89

4 czerwca 1989 roku, a więc 35 lat temu, odbyły się, na zasadach uzgodnionych w trakcie Okrągłego Stołu, wybory do Sejmu Kontraktowego. Wybrano 460 posłów do Sejmu oraz 100 senatorów do Senatu. Władze komunistyczne zagwarantowały sobie 299 (65%) miejsc w Sejmie. Pozostałe mandaty w liczbie 161 (35%) przeznaczono dla kandydatów bezpartyjnych. Walka o te 161 mandatów i mandaty senatorskie miała charakter otwarty i demokratyczny. Kandydaci wspierani przez Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie zdobyli wszystkie mandaty przeznaczone dla bezpartyjnych, czyli 161, a także 99 na 100 miejsc w Senacie. Podział mandatów poselskich wyglądał następująco:

Koalicja (PZPR, ZSL, SD i inni264
Lista krajowa 35
Razem299 (65%)
Bezpartyjni161 (35%)

Prawo zgłaszania kandydatów na posłów przyznano naczelnym i wojewódzkim władzom organizacji wchodzących w skład koalicji, czyli sygnatariuszom Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (przedstawicielom Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Demokratycznego, Stowarzyszenia „Pax”, Unii Chrześcijańsko-Społecznej i Polskiego Związku Katolicko-Społecznego).Uprawnienia takie otrzymały także naczelne i wojewódzkie władze organizacji społecznych i zawodowych o zasięgu ogólnopolskim, potwierdzające zgłoszenie co najmniej 3 tys. podpisów wyborców, a także grupy co najmniej 3 tys. wyborców z danego okręgu. Ustawowa konstrukcja budziła wątpliwości co do możliwości wystawiania kandydatów przez organizacje spółdzielcze. PKW w głosowaniu odrzuciła taką możliwość już w trakcie procesu rejestracji, co doprowadziło do licznych protestów wyborczych.

Rada Państwa ustaliła, że z krajowej listy wyborczej będzie wybranych 35 posłów. Prawo do zgłoszenia krajowej listy wyborczej przyznano wyłącznie porozumieniu naczelnych władz PZPR, ZSL, SD, „Pax”, UChS i PRON. Była to więc lista rządowa. Ułożono ją na szczeblu centralnym.

Prawo zgłaszania kandydatów na senatorów we wszystkich okręgach przyznano naczelnym i wojewódzkim władzom ogólnopolskich organizacji politycznych, społecznych i zawodowych, które potwierdziły zgłoszenie podpisami co najmniej 3 tys. wyborców, a także grupie co najmniej 3 tys. wyborców z danego okręgu.

Komitet Obywatelski „Solidarność” (pierwotnie Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie) to organizacja zawiązana 18 grudnia 1988. Po zakończeniu obrad Okrągłego Stołu i zatwierdzeniu decyzji o wyborach parlamentarnych na 4 czerwca 1989 Komitet przekształcił się w spontaniczny ogólnopolski ruch zwolenników zmian ustrojowych w Polsce. Trybuną tego ruchu stały się utworzona specjalnie w tym celu „Gazeta Wyborcza” pod redakcją Adama Michnika, której pierwszy numer ukazał się 8 maja, oraz reaktywowany „Tygodnik Solidarność” pod redakcją Tadeusza Mazowieckiego.

7 kwietnia 1989 KKW „Solidarności” zadecydowała o powierzeniu prowadzenia kampanii wyborczej Komitetowi Obywatelskiemu, a także o rozbudowaniu jego formuły poprzez tworzenie komitetów regionalnych. Podstawowym zadaniem KO, korzystającego m.in. z rezerwy finansowej i logo związku, stało się przygotowanie listy kandydatów do Senatu oraz na wolne mandaty poselskie. Na posiedzeniu 8 kwietnia podjęto decyzję o nierozpraszaniu głosów i wystawieniu tylko po jednym kandydacie na każdy dostępny mandat.

Kandydaci popierani przez „Solidarność” zyskali miano „Drużyny Wałęsy”. Wśród nich znaleźli się działacze „Solidarności” i „Solidarności” Rolników Indywidualnych, członkowie Komitetu Obywatelskiego, uczestnicy obrad Okrągłego Stołu, „Dziekanii” Ruchu Wolność i Pokój, Kongresu Liberałów, Polskiej Partii Socjalistycznej, pojedynczy przedstawiciele UPR i SP czy RMP (Ruch Młodej Polski). Reprezentowane były środowiska profesorskie (np. rektor UW Grzegorz Białkowski), adwokackie (np. Maciej Bednarkiewicz), kombatanckie (np. Stefan Bembiński), twórcze (m.in. Gustaw Holoubek i Andrzej Wajda), a także katolickie, w szczególności Kluby Inteligencji Katolickiej.

Przedstawiciele KO w pierwszej turze zdobyli 160 na 161 mandatów poselskich przeznaczonych dla kandydatów bezpartyjnych. W Senacie kandydaci KO zdobyli 92 mandaty. Władza poniosła druzgocącą porażkę. Z listy krajowej tylko dwie osoby przekroczyły próg 50% głosów ważnych. Koalicja rządowa nie uzyskała żadnego mandatu w Senacie. W wyborach do Sejmu tylko trzy osoby uzyskały powyżej 50% głosów.

6 czerwca doszło do rozmów przedstawicieli „Solidarności” (Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki), duchowieństwa (Bronisław Dąbrowski, Alojzy Orszulik) i strony rządowej (Stanisław Ciosek, Andrzej Gdula, Czesław Kiszczak), w trakcie których opozycja nie zanegowała uprzednio ustalonego podziału mandatów. 8 czerwca zorganizowano spotkanie dwustronnej Komisji Porozumiewawczej, na którym Czesław Kiszczak zaatakował Lecha Wałęsę, zarzucając mu kampanię nawoływania do skreślania kandydatów strony koalicyjnej, co uznał za przejaw nieprzestrzegania uzgodnień Okrągłego Stołu. Pojawiła się wówczas propozycja unieważnienia głosowania na krajową listę wyborczą i powtórnego głosowania na nią w drugiej turze, przeciwko czemu ostro zaoponował Adam Michnik. Kwestia ta pozostawała kluczowa, ze względu na porażkę 33 osób z listy krajowej, powstała bowiem prawna niemożliwość obsadzenia tych mandatów, skoro ordynacja wyborcza nie przewidziała w tym zakresie dalszego sposobu postępowania. Strona solidarnościowa nie sprzeciwiła się zmianie ordynacji wyborczej i przeniesieniu tych mandatów na okręgi wyborcze przeznaczone wyłącznie dla kandydatów strony koalicyjnej. Decyzję w tej mierze powierzono Radzie Państwa, która 12 czerwca 1989 wydała dekret zmieniający ordynację wyborczą oraz uchwałę tworzącą 33 nowe mandaty w okręgach wyborczych (numerowane od 426 do 458 z przeznaczeniem wyłącznie dla kandydatów sześciu współtworzących PRON organizacji). Rozwiązanie to pozostawało kontrowersyjne, bo doszło do zmiany zasad wyborów w trakcie ich trwania, co traktowano jako groźny precedens. Zwolennicy kompromisu w ramach „Solidarności” podkreślali jednak potrzebę okazania drugiej stronie dobrej woli, wskazywano też, że upór w tej mierze mógłby dać komunistom pretekst do unieważnienia wyborów. O każdy z nowych mandatów ubiegało się po dwóch przedstawicieli danego ugrupowania, któremu miejsce to było przeznaczone. Na start nie zdecydował się żaden z przegranych kandydatów z listy krajowej.

Ponowne głosowanie odbyło się zgodnie z kalendarzem wyborczym 18 czerwca 1989. W trakcie drugiej tury wybrano 295 posłów i ośmiu senatorów. Głosowanie w drugiej turze nie cieszyło się większym zainteresowaniem obywateli. Frekwencja w niej wyniosła 25% (spośród ponad 27 milionów uprawnionych do głosowania). W zależności od okręgu wahała się od 14% (Kraśnik) do 35% (Warszawa-Śródmieście). Relatywnie wyższa była w okręgach, w których startowali kandydaci KO lub otwarcie wspierani przez komitety obywatelskie przedstawiciele koalicji.

x


Powyższe informacje pochodzą z Wikipedii, która często pomija pewne fakty, a może raczej źródła, z których korzysta, pomijają je. Ale o tym w dalszej części. 4 czerwca 1989 roku aktorka, Joanna Szczepkowska, oświadczyła w telewizji, że właśnie tego dnia skończył się w Polsce komunizm. Czy rzeczywiście skończył się? I czy komunizm jest z założenia zły? W tym samym czasie władze komunistyczne w Chinach rozprawiły się z „demokracją” na placu Tian’anmen w Pekinie. Dziś w internecie na różnego rodzaju kanałach coraz więcej zachwytów nad chińskim modelem gospodarki, choć nadal jest to model komunistyczny. A kiedyś tow. Lenin powiedział: Po co dyskutować z tow. Kautsky’m, lepiej go od razu zignorować. I miał rację, bo nie dyskutuje się, gdy różnice w poglądach są na poziomie aksjomatów. Tym aksjomatem dla Lenina było to, że komuniści mogą zdobyć władzę tylko stosując terror i przemoc. Natomiast Kautsky uważał, że komuniści mogą zdobyć władzę na drodze demokratycznych wyborów. Zbliżone poglądy reprezentował we Włoszech Antonio Gramsci (czyt. Gramszi). Nie przypadkiem więc, gdy Aldo Moro chciał osiągnąć historyczny kompromis, czyli stworzyć wspólny rząd z komunistami, to zginął. Więcej o tym w bogach Aldo Moro i Kompromis historyczny. Nie mogło przecież tak być, jak głosiła amerykańska propaganda, że Związek Radziecki, rządzony przez komunistów, to imperium zła, a tu we Włoszech okazuje się, że nie wszędzie są oni tacy źli. Wychodzi więc na to, że mogą być różne komunizmy, ale to było nie do przyjęcia przez rządzących. Ludzie musieli mieć jasny przekaz, by odpowiednio głosować. Odpowiednio to znaczy tak, jak chce władza. Bez takiego przekazu nie można by było dokonać tego przekrętu z 1989 roku.

PRL, podobnie jak I i II RP, było to państwo z licznymi mniejszościami narodowymi. Komuniści w PRL-u faworyzowali te mniejszości i im w drugiej kolejności należały się wszelkie ważniejsze stanowiska w tym państwie. Komu w pierwszej kolejności, to chyba nie muszę mówić. I w III RP nic się nie zmieniło pod tym względem. Najważniejszą osobą w każdym państwie jest minister spraw wewnętrznych. Wtedy był nim prawosławny Czesław Kiszczak. Został pochowany na prawosławnym cmentarzu. Te mniejszości były świadome poparcia ze strony rządu, były więc wobec niego lojalne. Pojawił się więc problem. Co zrobić, żeby w wyborach wyszło na to, że Polacy są gremialnie przeciw komunizmowi? Rząd zdawał sobie sprawę z tego, że te mniejszości będą głosować na rządowych kandydatów i może się okazać, że wyborcy wcale nie chcą upadku komunizmu. Nie mógł im powiedzieć, żeby nie głosowali na rządowych kandydatów. Zrobiono więc prosty numer. Na początku napisałem, że Wikipedia pomija pewne fakty. Napisała, że Na posiedzeniu 8 kwietnia podjęto decyzję o nierozpraszaniu głosów i wystawieniu tylko po jednym kandydacie na każdy dostępny mandat. No właśnie! A komuniści wystawili wielu kandydatów na każdy mandat i w ten sposób głosy, lojalnych wobec rządu mniejszości, uległy rozproszeniu. Po części były to zapewne też głosy niektórych Polaków, którzy nie byli zwolennikami Solidarności. I tak komuniści ponieśli „druzgocącą” porażkę.

Nie przypadkiem wymyślono też listę krajową, na której umieszczono prominentnych polityków PRL-u. W tym wypadku głosy Polaków skreślających i mniejszości popierających tych polityków równoważyły się i powstał typowy pat. Podobnie było w przypadku głosowania do sejmu na mandaty rządowe. Czy były to pomysły „ruskich szachistów”? Czego, jak czego, ale wspaniałych scenarzystów i reżyserów w PRL-u nie brakowało. Dobrze wiedzieli, jaki będzie efekt stworzenia tej listy. Miała ona tak naprawdę odwracać uwagę od prawdziwego przekrętu, który powyżej opisałem. A że pacta sunt servanda, czyli że umów należy dotrzymywać – jak lubił powtarzać Bronisław Geremek, czy jak on tam się nazywał – to strona solidarnościowa z umowy okrągłostołowej wywiązała się.

Całe to zamieszanie z tymi wyborami miało jednak zupełnie inny cel. Miało przekonać wyborców, że ich głos to rzecz święta, że wszyscy traktują je poważnie i że każdej stronie zależy na jak najlepszym wyniku, że stronie rządowej również. Nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy. Tak mówił Stalin. Na tej podstawie uważa się, że wynik referendum z 1946 roku został sfałszowany. Ale czy rzeczywiście tak było? Czy ludzie przesiedleni na ziemie poniemieckie mogli głosować przeciwko granicy na Odrze i Nysie?

Referenda wymagają odpowiednio sformułowanych pytań. Natomiast w przypadku wyborów problem sprowadza się do tego, kto zgłasza kandydatów na listy wyborcze i dlatego wybrałem te fragmenty z Wikipedii, w których jest o tym mowa. Wszędzie tam jest napisane, że dokonują tego jakieś organizacje czy komitety, czyli tak naprawdę nie wiemy, kto wybiera tych kandydatów. A skoro tak, to nie ma to najmniejszego znaczenia, kto wygra i kto jak głosuje, bo i tak wszędzie są wystawieni odpowiedni kandydaci. Nie ma takiej możliwości, by człowiek z ulicy mógł zgłosić swoją kandydaturę, albo żeby paru ludzi mogło zgłosić kogoś, kogo by chcieli wybrać. Ten problem nagłaśniali ludzie skupieni wokół Ruchu JOW, czyli Ruchu na Rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, ale o tym i o innych pomysłach pisałem w blogu Pomysły.

Opozycja

Zanim stał się znanym pisarzem, Dołęga-Mostowicz zasłynął jako publicysta i krytyk obozu Józefa Piłsudskiego, zwłaszcza po przewrocie majowym w 1926 roku. Jego antysanacyjne felietony padały ofiarą cenzury. W publicystyce komentował m.in. drażliwe polityczne sprawy: aresztowanie generała Malczewskiego, zaginięcie generała Zagórskiego i pobicie posła Zdziechowskiego. – Tak pisze Wikipedia i tak opisuje pobicie Dołęgi-Mostowicza:

8 września 1927 r. późnym wieczorem Tadeusz Dołęga-Mostowicz został napadnięty i pobity przez nieznanych sprawców. Sytuacja wydarzyła się półtora roku po przewrocie majowym, w momencie gorącej sytuacji politycznej.

Miesiąc przed tym wydarzeniem, 6 sierpnia 1927 r., zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach generał Włodzimierz Zagórski, przeciwnik rządzącej sanacji. Prasa, zwłaszcza prawicowa, codziennie drążyła sprawę zaginięcia. Podawano w wątpliwość oficjalną wersję o dezercji generała i pojawiały się sugestie, że za jego zniknięciem mogą stać czynniki rządowe. Ponieważ premierem wówczas był Piłsudski, zwolennicy sanacji odbierali te sugestie jako atak na Marszałka. Dołęga-Mostowicz w ironicznym felietonie „Nowa gra towarzyska” z 10 sierpnia również zasugerował, że Zagórski mógł zostać porwany. W kolejnych felietonach komentował zarówno przebieg śledztwa, jak i coraz częstsze ingerencje cenzury. Według relacji młodszego brata pisarza, Władysława, Mostowicz również osobiście prowadził dziennikarskie śledztwo na temat zaginięcia generała.

Do napaści na Mostowicza doszło 8 września ok. 23:30. Jak podała dwa dni później prasa, zaatakowało go siedmiu uzbrojonych w pałki mężczyzn, gdy wracał do swojego domu przy ul. Grójeckiej 44 w Warszawie. Napastnicy zagrodzili mu drogę ucieczki dwoma samochodami. Następnie ogłuszonego do nieprzytomności dziennikarza wrzucono do luksusowego samochodu (później ustalono, że był to czarny buick) i wywieziono do lasu w pobliżu Sękocina pod Warszawą. Tam wyrzucony do rowu został jeszcze raz pobity pałkami przez pięciu napastników, którzy wykrzykiwali: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!”. Spłoszeni przez chłopskie furmanki, napastnicy odjechali, pozostawiając w lesie pobitego Mostowicza, który dowlekł się do szosy i z pomocą przejeżdżającego tamtędy rolnika dotarł do Warszawy ok. 4:30 nad ranem.

Akt terroru wobec dziennikarza potępiły zgodnie wszystkie gazety i siły polityczne. 13 września w „Rzeczpospolitej” Dołęga-Mostowicz podziękował za wyrazy wsparcia ze strony społeczeństwa, prasy oraz „osobistości politycznych różnych obozów, nie wyłączając rządowego”.

x

W felietonie Tajemnica cenzorskiego słówka z sierpnia 1927 roku Dołęga-Mostowicz m.in. pisał:

„Pan marszałek Piłsudski w kilka dni po dokonaniu przewrotu majowego powiedział: Powinność swą wobec Ojczyzny spełnili zarówno ci, którzy byli duszą i ciałem ze mną, jak i ci, którzy duszą i ciałem byli przeciw mnie. Potępić należy tylko obojętnych.

Pomijając aktualną, majową, wartość tych słów, co do której mamy zrozumiałe zastrzeżenia, z całkowitym uznaniem musimy podkreślić ich wielkie znaczenie jako zasady politycznej. Zasada ta słusznie uwydatnia wartość opozycji, więcej, bo nawet potrzebę jej istnienia, co zresztą od dawna zostało uznane za aksjomat.”

A więc zasadą polityczną demokracji, jak można się domyślić, jest konieczność istnienia opozycji. I jest to aksjomat, czyli twierdzenie, które przyjmuje się bez dowodu. Demokracja nie może istnieć bez opozycji i bez odpowiedniej frekwencji wyborczej, czyli zaangażowania zwykłych ludzi w politykę. To, czego boi się każda władza, to niska frekwencja wyborcza. Natomiast opozycja to nadzieja dla mas, które poprzez swój udział w akcie wyborczym legitymizują każdą nowo wybraną władzę i łudzą się, że tym razem będzie inaczej. Jednak takie rozwiązanie powoduje, że władza jest całkowicie zwolniona z jakiejkolwiek odpowiedzialności, bo gdy kończy się jej kadencja, to przychodzą nowi hochsztaplerzy. I tak w kółko. Wszystko musi się zmieniać, by nic nie zmieniło się. Winston Churchill tak miał powiedzieć o demokracji:

Demokracja jest najgorszym z ustrojów, bo przed wyborami trzeba się płaszczyć przed motłochem, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju, żeby wybrani nie odpowiadali za swe czyny. W ten sposób w demokracji mamy władzę zbliżoną do boskiej. Tylko Bóg nie odpowiada przez nikim za swoje czyny.

W listopadzie 1928 roku Dołęga-Mostowicz napisał felieton Opozycja. Poniżej jego treść:

    Ogólnie uznaną jest prawdą konieczność istnienia opozycji, która w każdej formie życia zbiorowego przyczynia się do jego rozwoju, naprawy, postępu.
Potrzeba istnienia opozycji znalazła tak szerokie zrozumienie, że pewien monarcha, widząc, iż parlament jego państwa składa się z samych zwolenników rządu, kazał pewną liczbę posłów odkomenderować do robienia opozycji1.
Z drugiej znów strony znamy pewne mocarstwo, gdzie wszystko jest tak dalece wobec korony lojalne, że nawet przywódca opozycji nosi tytuł: Lider Opozycji Jego Królewskiej Mości.
Tym niemniej opozycja w parlamencie tego kraju jest opozycją istotną, tj. stawiającą sobie jako cel obalenie danego rządu i objęcie władzy.
Znamy jednak kraj, gdzie istnieją aż trzy opozycje: jedna na prawicy, druga na lewicy i trzecia obcoplemieńców.
Parlament tego państwa jest jednak tak dziwną instytucją, że tu opozycja posiada większość, i to znaczną, a zwolenników rządu odkomenderowuje ze swego grona2. Wprawdzie nie na stałe, ale na "wyrywki", dla niepoznaki.
Rząd w owym kraju trzyma się władzy właśnie przy pomocy opozycji, której ostatecznym i głównym celem jest - broń Boże nie dopuszczenie do upadku rządu.
Widzimy zatem, że opozycje bywają najróżnorodniejsze, tym niemniej zawsze znajdują... rację swej egzystencji.

Można więc z tego felietonu wyciągnąć wniosek, że opozycja jest tworem władzy, cała opozycja. Czy w takim razie Dołęga-Mostowicz jest również takim wykreowanym przez Piłsudskiego opozycjonistą, a to pobicie miało go tylko uwiarygodnić w oczach czytelników i opinii publicznej? Taki wniosek można wyciągnąć z jego życiorysu. Jeszcze jako nastolatek, w 1915 roku, rozpoczął naukę w Kijowie. W tym czasie należał do konspiracyjnej piłsudczykowskiej Polskiej Organizacji Wojskowej. Tak informuje Wikipedia i wypadałoby przyjrzeć się bliżej tej organizacji.

Poniższe informacje pochodzą z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970) i znajdują się również w blogu Kryzys przysięgowy:

Po akcie 5 listopada 1916 został członkiem Tymczasowej Rady Stanu oraz szefem jej departamentu wojskowego; 1917 przeszedł do opozycji wobec TRS i okupacyjnych władz niemieckich (domagał się utworzenia rządu polskiego) i zainicjował rozbudowę Polskiej Organizacji Wojskowej (utworzonej w sierpniu 1914 w celu prowadzenia dywersji na tyłach wojsk rosyjskich), kierując tym razem jej działalność przeciw Niemcom; jego politykę realizował Konwent Organizacji A; aresztowany przez Niemców 22 VII 1917, w związku z tzw. kryzysem przysięgowym w Legionach (lipiec 1917) został osadzony wraz z K. Sosnkowskim w twierdzy magdeburskiej, po zwolnieniu 10 XI 1918 przybył do Warszawy, gdzie następnego dnia Rada Regencyjna przekazała mu władzę wojskową, a 14 XI – władzę zwierzchnią nad krajem;

ORGANIZACJA A, utworzona w połowie 1917 roku tajna grupa skupiająca działaczy mających duże wpływy w PPS, PSL – „Wyzwolenie”, PSL – „Piast”, Stronnictwie Niezawisłości Narodowej i Zjednoczeniu Stronnictw Demokratycznych i realizujących linię polityczną J. Piłsudskiego; odpowiednikiem wśród prawicy miała być Organizacja B. Na czele O.A. Stał Konwent; działalnością O.A. kierował, po aresztowaniu Piłsudskiego, J. Moraczewski (przewodniczący), E. Rydz-Śmigły (sprawy wojskowe) i L. Wasilewski (sekretarz); Konwent dysponował POW; 1919 O.A. znana była jako Związek Wolności.

„Polska Organizacja Wojskowa (POW), tajna organizacja powstała z inicjatywy J. Piłsudskiego w sierpniu 1914 w Warszawie, wkrótce po wybuchu I wojny światowej, ze zjednoczenia oddziałów wojskowych Związku Strzeleckiego i Polskich Drużyn Strzeleckich; działała w Królestwie Polskim, potem również w Galicji, na Ukrainie i w Rosji. POW prowadziła na tyłach wojsk rosyjskich wywiad i akcje dywersyjne; po zajęciu 1915 Królestwa Polskiego przez wojska niemieckie i austriackie, część członków POW wstąpiła do I Brygady Legionów Polskich; w połowie 1916 POW liczyła ok. 5 tys., wiosną 1917 ok. 13 tys. osób. Jeszcze pod koniec 1915, po odrzuceniu przez okupacyjne władze niemieckie i austriackie postulatu niezależności Legionów Polskich, Piłsudski wstrzymał dopływ członków POW do Legionów oraz wydał polecenie intensywnego szkolenia ich w półlegalnych szkołach i na kursach wojskowych. Akcjom podejmowanym przez POW patronował Centralny Komitet Narodowy, utworzony w grudniu 1915 z inicjatywy Piłsudskiego przez reprezentantów lewicy aktywistycznej (aktywiści). W dniu 17 I 1917 POW podporządkowała się Tymczasowej Radzie Stanu, lecz w czerwcu tegoż roku odmówiła jej dalszego poparcia, motywując to faktem, iż TRS ogłosiła werbunek do wojska nie wyłoniwszy uprzednio rządu; organizowany w lipcu tzw. kryzys przysięgowy w Legionach Polskich doprowadził do ich rozbicia, a POW przeszła ponownie do działalności konspiracyjnej, podporządkowana faktycznie kierownictwu Organizacji A. POW uczestniczyła w przejmowaniu władzy od Austriaków w Galicji, stanowiła siłę zbrojną rządu ludowego utworzonego 6/7 XI 1918 w Lublinie i brała udział (listopad) w rozbrajaniu Niemców na terenie Królestwa Polskiego. W grudniu 1918 została wcielona do Wojska Polskiego.

W lutym 1918 została utworzona w Poznaniu przez Wincentego Wierzejewskiego odrębna POW zaboru pruskiego, na którą oddziaływała również Narodowa Demokracja; POW zaboru pruskiego wysunęła hasło oderwania Wielkopolski od Niemiec, a jej członkowie wzięli udział w powstaniu wielkopolskim.

19 II 1919 (ładna data, taka przypadkowa? – przyp. W. L.) została utworzona POW Górnego Śląska; stanowiła ona główną siłę zbrojną podczas powstań śląskich.”

x

To ciekawe, że takie informacje ukazały się w PRL-owskiej encyklopedii. Takie niedopatrzenie. A może ktoś uznał wtedy, że demokracja to już przeszłość i chciał ośmieszyć sanację. Sanacji nie ośmieszył, bo jej mit nadal funkcjonuje w wielu środowiskach, ale za to zdemaskował demokrację. Nasuwa się w tym momencie pytanie: czy to był jednostkowy przypadek, czy raczej reguła, która obowiązuje we wszystkich demokracjach? Czy wszędzie tak ona działa? Piłsudski ośmieszył sejm, bo w wielu partiach czy stronnictwach miał swoich ludzi, których zadaniem było właśnie paraliżowanie jego pracy. I w ten sposób sam sobie stworzył pretekst do zrobienia porządku z sejmową „anarchią”.

Jak powstała II RP?

Po zajęciu przez Niemcy Królestwa Polskiego zostaje ogłoszony przez dwóch cesarzy akt 5 listopada 1916 roku, czyli obietnica powstania Królestwa Polskiego. Niemcy przejmują carską administrację, którą Rosjanie stworzyli po upadku powstania listopadowego. Tymczasowa Rada Stanu, czyli rząd, powołana przez niemieckie i austro-węgierskie władze okupacyjne, rozpoczęła działalność 15 stycznia 1917 roku. W dniu 25 lipca, po kryzysie przysięgowym, TRS wybrała Radę Regencyjną. 27 października, działając w charakterze króla lub regenta, rozpoczyna ona rządy.

Rada Regencyjna wraz z podległą jej administracją:

  • opracowała i wydała szereg aktów prawnych, które stworzyły następnie część porządku prawnego II RP,
  • rozpoczęła ogłaszanie w Dzienniku Ustaw oraz Monitorze Polskim aktów prawnych,
  • rozbudowała administrację państwową,
  • utworzyła zalążek służby zagranicznej poprzez ustanowienie przedstawicielstw w państwach centralnych i krajach neutralnych oraz na terenie Rosji,
  • stworzyła prawne oraz organizacyjne podstawy dla zorganizowania Wojska Polskiego (utworzenie urzędu Szefa Sztabu WP oraz uchwalenie tymczasowej ustawy o powszechnym obowiązku służby wojskowej),
  • utrzymywała i rozwijała polskie szkolnictwo i sądownictwo, odziedziczone po Tymczasowej Radzie Stanu,
  • wprowadziła polskie symbole narodowe – godło i flagę,
  • stworzyła podstawy statystyki polskiej i 13 lipca 1918 roku wydała decyzję o utworzeniu i organizacji GUS,
  • 7 października 1918 roku ogłosiła niepodległość Królestwa Polskiego; niektórzy uważają, że ten dzień powinien być świętem narodowym, a nie – 11 listopada.

W piśmie skierowanym do Kanclerza Rzeszy, opublikowanym w Monitorze Polskim Nr 184 z 24 października 1918 roku Prezydent Ministrów (premier) Józef Świeżyński podał, że brygadier Józef Piłsudski został powołany na stanowisko Ministra Spraw Wojskowych. Siedział jeszcze wtedy w twierdzy w Magdeburgu. A więc więzień został ministrem. Po latach prezydentem został robotnik, który przeskoczył był przez płot. Rząd Józefa Świeżyńskiego to ostatni rząd Królestwa Polskiego, powołany 23 października 1918 roku przez Radę Regencyjną. W dniu 4 listopada Rada Regencyjna odwołała rząd Świeżyńskiego w związku z próbą zamachu stanu, zorganizowaną przez ministra spraw wewnętrznych Zygmunta Chrzanowskiego. Jakoś trzeba było pozbyć się tej monarchii. W tym samym czasie, 7 listopada, wybucha w Berlinie rewolucja bolszewicka, cesarz ucieka do Holandii i zostaje proklamowana Republika Weimarska.

Co było dalej, to wiemy. Piłsudski, „twórca” II RP, wraca 10 listopada z Magdeburga i obejmuje rządy w zorganizowanym dla niego przez Niemców państwie. Nie jest to już monarchia, tylko republika, a więc ustrój demokratyczny, w którym wyborcy „wybierają” sobie władze. System partyjny też był gotowy, bo jego tworzenie zaczęto jeszcze w końcu XIX wieku. Tak jakby ktoś już wtedy wiedział, że monarchia ustąpi republice. Jak więc widać w polityce nie ma miejsca na spontaniczność i przypadek. Tworzenie państwa to długi proces, ale nie tworzy się go od podstaw. Po prostu przejmuje się całą administrację poprzedników i stopniowo wprowadza się zmiany. Dlatego, widząc to, co dzieje się w III RP – to masowe sprowadzenie milionów Ukraińców, ich faworyzowanie, przyjmowanie ich do pracy bez znajomości języka polskiego, programy nauczania w szkołach dostosowane do dzieci ukraińskich, stopniowe wprowadzanie języka ukraińskiego jako drugiego języka urzędowego, finansowanie państwa ukraińskiego, tak jakby to była część III RP – to wszystko i wiele innych rzeczy, o których nie wiem, to wszystko świadczy o tym, że trwa tworzenie nowego państwa. Tworzenie II RP też nie było widoczne dla zwykłego człowieka. I dla wielu jej powstanie było zaskoczeniem. Nie mam jednak najmniejszej wątpliwości, że historia powtarza się i za jakiś czas niektórzy obudzą się z ręką w nocniku: ni z tego, ni z owego będziemy mieć Ukrainę od pierwszego. Jednak obecnie jest to proces bardziej skomplikowany, więc trwa to dłużej i wolniej i może dlatego jest to proces niewidoczny dla postronnego obserwatora.

  1. Sytuacja w parlamencie polskim po zamachu majowym. ↩︎
  2. Rozbijanie opozycji przez obóz sanacyjny. ↩︎

Czy to jeszcze polskie rolnictwo?

W związku z zeszłotygodniowymi strajkami rolników wypada zadać sobie pytanie: czym tak naprawdę jest polskie rolnictwo, czy ono jest jeszcze polskie? Po 1989 roku w rolnictwie, podobnie jak w całej gospodarce, zaszły diametralne zmiany. W 1990 roku prywatne gospodarstwa, według GUS, użytkowały 14 228 tys. ha ziemi ornej. Gospodarstwa państwowe – 3490 tys. ha. Były one usytuowane przede wszystkim w obecnych województwach: zachodniopomorskim, lubuskim, dolnośląskim, opolskim, pomorskim i warmińsko-mazurskim. Romea Muryń w artykule Modele zawłaszczania ziemi m.in. pisze:

Organem odpowiedzialnym za zarządzanie gruntami państwowymi po 1989 r. została nowo powstała Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa (od 2003 r. ANR – Agencja Nieruchomości Rolnych, a od 2017 r. KOWR – Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa), której głównym celem było zmniejszenie zadłużenia państwa we własności ziemskiej, polegające przede wszystkim na wyprzedaży gruntów. Spowodowane było to niską produktywnością PGR-ów. Agencja przy sprzedaży ziemi nie stosowała specjalnych norm obszarowych. Mimo że ustawa o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi skarbu państwa weszła w życie w 1991 r., to zapisy mówiące o rozwoju gospodarstw rodzinnych i ich priorytetyzacji zostały wprowadzone dopiero w 2003 r. Zgodnie z deklaracjami ANR: „Będzie to następowało przez sprzedaż lub oddanie w dzierżawę nieruchomości rolnych z zasobu w celu powiększenia wielkości (koncentrację ziemi) istniejących i tworzenie nowych gospodarstw rodzinnych”. Do końca istnienia ANR (do 2016 r.) „sprzedała 2703 tys. ha gruntów (57% wszystkich przejętych), w tym 2605 tys. ha ziemi rolnej, a przekazała 653 tys. ha gruntów (14%). Oznacza to, że trwale zagospodarowała 3357 tys. ha gruntów (71%). Należy także nadmienić, że ziemię rolną sprzedawały także inne jednostki państwowe, np. szkoły wyższe czy jednostki badawczo-rozwojowe”.

Osobom prywatnym pracującym w PGR-ze nie zostały przedstawione żadne zniżki bazujące na latach pracy w danych miejscowościach. Rynek został otwarty dla inwestorów. W tych warunkach rolnikom trudno było konkurować. Doprowadziło to do wyprzedaży wielkoobszarowych działek rolnych. Powierzchnia państwowej ziemi rolnej sprzedanej do końca 2018 r. wykazuje tendencję dwóch grup obszarowych wyprzedanych jednocześnie: 5–14,99 ha oraz 100 i więcej ha. Aby ukazać to w skali porównawczej, jeden obszar z grupy – 100 i więcej ha – jest trzykrotnie większy od terenu Pałacu Kultury i tylko o połowę mniejszy od Starego Miasta w Gdańsku. Największa koncentracja grupy obszarowej 100 ha i więcej nastąpiła w regionach o największej liczbie PGR-ów, czyli w województwach zachodniopomorskim, warmińsko-mazurskim i dolnośląskim. Natomiast gospodarstwa rodzinne, zazwyczaj małopowierzchniowe, o obszarze do 1 ha użytków rolnych (grupa szczególnie ważna z punktu widzenia społecznego) skoncentrowane są w województwach wschodnich, gdzie już w czasach PRL rolnicy występowali przeciwko reformie rolnej.

Ważnym aktorem w procesie wykupu ziem Skarbu Państwa jest kapitał zagraniczny. W 2004 r. po wstąpieniu RP do Unii Europejskiej ustanowiono dwunastoletni okres kontroli sprzedaży ziemi, na którą wymagana była zgoda Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Miało to na celu zrównoważenie konkurencji pomiędzy rolnikiem pochodzenia polskiego a zagranicznym. Od 1 maja 2016 r., jak wykazuje sprawozdanie MSWiA z 2018 r., obcokrajowcy „z Europejskiego Obszaru Gospodarczego i Konfederacji Szwajcarskiej nie muszą legitymować się zezwoleniem ministra właściwego do spraw wewnętrznych na nabycie jakiejkolwiek nieruchomości, niezależnie od położenia i powierzchni nieruchomości”, jak również mają prawo obejmować udziały lub akcje w spółkach handlowych. Największy skup ziemi przez kapitał zagraniczny miał miejsce w województwie zachodniopomorskim (32% wszystkich przejętych gruntów rolnych i leśnych) i warmińsko-mazurskim (19%). Natomiast zauważalną tendencją jest kontynuacja wykupu ziemi przez obywateli Holandii (35%) i Niemiec (38%), skutkująca przejęciem własności ziemi rolnej w wysokości 73% wszystkich wykupionych gruntów. Warto nadmienić, że największe kombinaty rolnicze w Polsce – Animex oraz Cargill Poland – są własnością zagraniczną spółki z siedzibą w Stanach Zjednoczonych, nieposiadającej jakiejkolwiek więzi społecznej z lokalną ludnością i samorządami, co ‒ w kontekście interesu społecznego ‒ nie różni się od procesu centralizacji z czasów tworzenia Państwowych Gospodarstw Rolnych. W obu przypadkach mamy do czynienia z oderwaniem wspólnoty lokalnej od wpływu na kształtowanie otaczającej ją przestrzeni.

W 2016 r. weszła w życie ustawa o obrocie ziemią mająca na celu ograniczenie możliwości nabywania i zbywania ziemi rolnej przez obcokrajowców, aby zamrozić obrót ziemią w Polsce. Warto nadmienić, że dotyczyło to jedynie ziem Skarbu Państwa, które zostały przekazane pod dzierżawę. Inaczej ujmując, ziemie wyprzedane do roku 2016 nie mogą zostać objęte ustawą, a stanowią one 91,4% terenów rolnych. Ustawa założyła, że państwowa ziemia powinna zostać w Agencji Nieruchomości Rolnych (aktualnie KOWR), a podstawową formą jej zagospodarowania ma być dzierżawa. Jednakże narzucone wymogi – dzierżawca musi być rolnikiem indywidualnym mającym kwalifikacje rolnicze, prowadzić gospodarstwo rolne do 300 ha i mieszkać w danej gminie co najmniej od 5 lat – doprowadziły do utrudnienia kupna ziemi przez osoby prywatne. Do dnia dzisiejszego ustawa przeszła modyfikację i planowane są dalsze zmiany, które mają na celu upaństwowienie ziemi (czyli jedynie do 8,6% całkowitej powierzchni terenów rolnych). Niestety żadna z ustaw nie odwołuje się do integralnej polityki przestrzennej, zgodnie z którą winna być uwzględniona strategia podwyższania jakości życia na obszarach wiejskich czy też ochrony polskiej ziemi.

Podsumowując, do 1990 r. ponad 76,3% nieruchomości podległych Ministerstwu Rolnictwa i Reform Rolnych znajdowało się pod własnością prywatną, a własność publiczna stanowiła 23,7%. W 2016 r. własność ziemi prywatnej osiągnęła 91,4%, a ziemie Skarbu Państwa stanowiły jedynie 8,6%. Największa koncentracja ziem prywatnych rolnych znajduje się w części centralno-wschodniej Polski – województwo mazowieckie (99,1%) i świętokrzyskie (99,0%). Jedynie w województwie zachodniopomorskim udział prywatnej ziemi był najmniejszy i wynosił 74,85%. W tym przypadku warto skonstatować, że wszystkie ziemie, które znajdowały się we władaniu PGR-ów, a następnie w gestii Agencji Nieruchomości Rolnej, były wyposażone w infrastrukturę gospodarstw rolnych, w tym mieszkaniową i socjalną, sfinansowaną ze środków Skarbu Państwa, a żadna bezpośrednia rekompensata pod względem dochodu gminy czy infrastruktury społecznej nie miała miejsca w skali regionu czy osoby fizycznej będącej poprzednim właścicielem. Kto w takim razie skorzystał z tego wzrostu i transakcji?

x

Jeśli w 1990 roku prywatne gospodarstwa użytkowały 14 228 tys. ha, a państwowe – 3490 tys. ha, to oznacza, że 80% ziemi ornej było w rekach prywatnych, a 20% w rękach państwa. Autorka cytowanego wyżej artykułu skoncentrowała się na tych 20%. Nie wiadomo więc, co działo się z ziemią w rękach prywatnych. Pewne informacje na ten temat jednak podała: …obcokrajowcy „z Europejskiego Obszaru Gospodarczego i Konfederacji Szwajcarskiej nie muszą legitymować się zezwoleniem ministra właściwego do spraw wewnętrznych na nabycie jakiejkolwiek nieruchomości, niezależnie od położenia i powierzchni nieruchomości”… Mogli więc również nabywać ziemie od prywatnych właścicieli. Jak dalej napisała, największy skup ziemi przez kapitał zagraniczny miał miejsce w województwie zachodniopomorskim i warmińsko-mazurskim. Czy słowo „skup” zostało użyte przypadkowo? Dlaczego nie zakup? Skup oznacza wykupywanie większej ilości, liczby czegoś. A więc zaplanowana akcja. W tym wypadku chodziło o ziemię po PGR-ach.

Z artykułu Najwięksi posiadacze gruntów w Polsce i na świecie można się dowiedzieć, że:

„Największe w Polsce gospodarstwo rolne należy do jednego właściciela. To gospodarstwo braci Romanowskich z Bartoszyc w województwie warmińsko-mazurskim: Romana i Bogdana. Początki gospodarstwa sięgają 1978 roku, kiedy z półhektarowego zagonu powierzchnia gruntów zwiększyła się do aż 12 tys. ha (ponad 8 tys. jest ich własnością. Pozostałe 4 tys. dzierżawione od Agencji Nieruchomości Rolnych. Gospodarstwo braci Romanowskich zajmuje się głównie produkcja zbóż, mięsa i mleka.

Kościół katolicki ma około 160 tys. hektarów ziemi. Od stycznia 1992 roku do czerwca 2019 roku Kościół na tzw. Ziemiach Zachodnich otrzymał nieodpłatnie od państwa – reprezentowanego przez wojewodów – 76 244 ha ziemi rolnej.”

Jeszcze ciekawszych rzeczy można dowiedzieć się z artykułu 10 największych gospodarstw rolnych w Polsce. Poniżej jego początek.

„W Polsce rolnictwo od wielu lat pozostaje jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Produkty rolne, takie jak zboża, owoce czy warzywa trafiają już nie tylko do polskich sklepów, ale są coraz chętniej kupowane przez zagraniczne firmy. Sprzyjają temu ciągły rozwój technologii uprawnych, a także liczne dotacje rządowe. To właśnie dzięki powyższym czynnikom farmy mogą stawać się coraz większe i znacznie zwiększyć swoją produkcję. Warto więc przyjrzeć się 10 największym gospodarstwom rolnym w Polsce.

Nie jest żadną tajemnicą, że w zdecydowanej większości grunty w Polsce znajdują się pod kontrolą spółek. W tej kategorii największe gospodarstwo rolne należy do Agrofirmy Witkowo S.A. Ta zlokalizowana w Wielkopolsce firma zajmuje imponujące połacie ziemi i zajmuje się głównie uprawą zbóż, roślin oleistych oraz strączkowych. Witkowo słynie również z nowoczesnych technologii, dzięki czemu jest jednym z liderów polskiego rolnictwa.”

Te pozostałe spółki to:

  • Grupa Laskopol S.A. z woj. łódzkiego
  • PHZ BWA Sp. z o.o. Warszawa
  • PBG Domaradzice na Opolszczyźnie
  • RSP w Pawłowicach z woj. małopolskiego
  • Zespół Rolniczy Nowiny z woj. podkarpackiego
  • RSP Chodów-Broniszewice z woj. łódzkiego
  • Agro Handel Wiatracznica z woj. mazowieckiego
  • RSP Sieroszowice z Dolnego Śląska

A więc tylko dwie z dziesięciu największych spółek rolnych znajdują się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Trudno oczywiście powiedzieć, kto jest faktycznym właścicielem tych spółek i pozostałych mniejszych. Prawdopodobnie kapitał zagraniczny.

xxx

Likwidacja PGR-ów nastąpiła nie dlatego, że były nierentowne, tylko ze względów ideologicznych. Zrobiono więc z rolnictwem to samo, co z przemysłem. Tak, jak sklepy wielkopowierzchniowe praktycznie zlikwidowały rodzimy, drobny handel, tak wielkie spółki rolne marginalizują stopniowo indywidualne rolnictwo.

A skoro stan faktyczny jest taki, że polscy rolnicy są tylko marginesem w kontekście całego rynku rolnego, to o co chodzi w tych rolniczych strajkach i blokadzie granicy z Ukrainą? Dlaczego ci wszyscy wielcy właściciele nie protestują? Nie boją się konkurencji „ukraińskich” firm? Prawdopodobne dlatego, że nie ma takiego zagrożenia, a jak mówi przysłowie: kruk krukowi oka nie wykole.

Uwzględniając wszystkie powyższe informacje, nie ulega wątpliwości, że rolnictwo indywidualne to margines. No bo skoro grunty w zdecydowanej większości znajdują się pod kontrolą spółek, to inaczej być nie może. Jeśli dodamy do tego fakt, że jest jeszcze jakaś grupa tzw. indywidualnych obszarników, to wyłania się nam prawdziwy obraz struktury własności ziemi w Polsce. Mamy nawet w tej branży rodzimy, tzw. american dream, czyli od pucybuta do milionera. Bo jak to inaczej nazwać, gdy ktoś zaczyna od 0,5 ha, a kończy na 12 000 ha? Wszystko zaczęło się jeszcze w 1978 roku. Czy to oznacza, że proces rozkradania polskiej ziemi rozpoczął się wcześniej, niż likwidacja polskiego przemysłu? Wygląda na to, że tak.

Skoro więc rolnicy indywidualni stanowią margines w polskim rolnictwie, to oznacza to, że ich strajki, czyli blokady dróg, mają inny cel, niż ratowanie polskiego rolnictwa, czyli są ustawką. Podobnie jest z blokadą granicy ukraińskiej. To też jest ustawka, bo zboże wjeżdża na teren Polski koleją. Obok strajkujących rolników przejeżdżają pociągi ze zbożem i oni o tym wiedzą. O co więc chodzi? Rolnicy mają do spełnienia tę samą rolę, jaką mieli robotnicy w latach 1980-1981. Mają dać pretekst do wprowadzenia stanu wojennego lub wyjątkowego, a wówczas wszelkie prawa obywatelskie zostają zawieszone i władza będzie mogła zrobić wszystko, czego zapragnie. Podobnie jest w przypadku blokady granicy. W tym wypadku chodzi o skłócanie Polaków z Ukraińcami i doprowadzenie do wojny domowej w Polsce, czy raczej w UkroPolinie. I to również może być pretekst do wprowadzenia stanu wojennego.

Czy tak się stanie? Scenariuszy może być więcej. To tak, jak przy rozwiązywaniu zadania szachowego. Po każdym ruchu otwiera się szereg nowych kombinacji, w zależności od tego, jaką decyzję podejmie druga strona. Umysł pracuje na wysokich obrotach. I jest dokładnie tak, jak mówił Szlangbaum do Wokulskiego: u Żydów rozum jest cały czas zajęty i dlatego Żydzi mają rozum. Tylko tego – kto nie ma rozumu zajętego, a kto kieruje się emocjami, fałszywie pojętym patriotyzmem – tego można wyprowadzać na ulicę i zajmować go protestami. I jeszcze przekonywać innych przy pomocy wszelkiego rodzaju mediów, że powinni się oni solidaryzować z rolnikami, bo to ich interes. Nie, nie ich, bo rolnicy są na kroplówce, a są na niej, bo są potrzebni do tego typu akcji. Gdy przestaną być potrzebni, to podzielą los robotników. Pewnie wielu będzie musiało zatrudnić się w korporacjach, czyli w tych wielkich spółkach rolnych. Czas najwyższy sobie uświadomić, że rolnicy indywidualni powoli stają się marginesem polskiego rolnictwa, jeśli nie w sensie liczebności, to w sensie możliwości produkcyjnych, a być może również – posiadanej ziemi. A Zielony Ład jeszcze bardziej zmniejszy te możliwości, ale za to unia europejska prowokuje ich tym do strajku.

Varshe Tseytung

Ostatnio wpadła mi w ręce Gazeta Warszawska, tygodnik, nr 10, 8-14 marca 2024. Na początek wypada wyjaśnić, skąd taki tytuł bloga. Varshe Tseytung to tytuł tej gazety w języku jidysz. Początkowo, korzystając z tłumacza Google, wpisałem po stronie języka polskiego nazwę tej gazety po polsku i po stronie jidysz pojawiła się polska nazwa. Dopiero gdy napisałem po niemiecku Warschauer Zeitung po stronie języka niemieckiego, to po stronie jidysz wyświetliła się nazwa w języku jidysz, czyli Varshe Tseytung, choć pisana małymi literami. To oczywiście pro-pisowska gazeta żydowska dla naiwnych Polaków, tak jak Wyborcza, to gazeta żydowska dla nie-Polaków. Na początek, zanim uzasadnię swoje zdanie o tej gazecie, trochę historii z Wikipedii.

Gazeta Warszawska (1774-1939) – została założona po kasacie zakonu jezuitów w 1774 roku, pierwotnie pod tytułem „Wiadomości Warszawskie”, była najstarszym dziennikiem. Pierwszym redaktorem naczelnym i jednocześnie właścicielem gazety był redaktor Kuriera Polskiego (1729-1760) jezuita Stefan Łuskina, który po kasacie zakonu, pozbawiony możliwości wykładania w kolegium jezuickim, zajął się dziennikarstwem.

W 1794 roku gazeta została kupiona przez Antoniego Lesznowskiego. W połowie XIX wieku, pod kierownictwem Antoniego Lesznowskiego juniora, pismo stało się bardzo dochodowym przedsięwzięciem. Po powstaniu styczniowym „Gazeta Warszawska” zaczęła przechodzić kryzys. Coraz bardziej ewoluowała politycznie w kierunku endeckim. Z powodów politycznych tytuł był formalnie zawieszony w latach 1906-1909. Wznowiono go w listopadzie 1909 roku. W 1915 roku został zawieszony na 3 lata. Gazeta zaczęła wychodzić na nowo 16 listopada 1918 roku jako organ Narodowej Demokracji. Pod różnymi tytułami wychodziła do 1939 roku.

Gazeta Warszawska – polityczno-społeczny tygodnik ogólnopolski, wydawany w Warszawie od 2008 roku. Po 2015 roku czasopismo ma nakład 100 tys. egzemplarzy.

To tyle Wikipedia, która pominęła pewien epizod z 1859 roku, gdy Gazeta Warszawska była bardzo opiniotwórcza i dochodowa. Jednak opowiadała się przeciwko asymilacji Żydów. To nie podobało się Kronenbergowi, który postanowił to zmienić. Gazeta Warszawska w owym czasie swoją popularność zawdzięczała głównie temu, że pisał w niej Kraszewski. Kronenberg przeciągnął go do swojej, dopiero co nabytej, „Gazety Codziennej”. W sierpniu 1859 roku Kraszewski objął redakcję tej gazety i przeciągnął do niej czytelników „Gazety Warszawskiej” i stąd jej kryzys.

Na pierwszej stronie Gazety Warszawskiej w lewym górnym rogu zamieszczono zdjęcie Waldemara Łysiaka i tytuł: Urodziny Mistrza – mistrz jest tylko jeden! Nazywa się Waldemar Łysiak. W środku numeru felieton Andrzeja Leji poświęcony 80. rocznicy urodzin Łysiaka. Obok znajduje się artykuł tego samego autora i wymienia on w nim wszystkie książki Łysiaka i prosi o jeszcze.

Kim jest Łysiak? Jest największym w Polsce apologetą Piłsudskiego i Napoleona. O tym, że Piłsudski to największy szkodnik w historii Polski, to pisałem nieraz w swoich blogach. Natomiast, że Napoleon był drugim po Piłsudskim szkodnikiem, to o tym jeszcze nie pisałem i wypada to uzasadnić. Napoleon stworzył Księstwo Warszawskie tylko po to, by zyskać rekruta na wojnę z Rosją. Wojna ta zakończyła się jego klęską. Efektem tego wojska rosyjskie dotarły do Saksonii. Po kongresie wiedeńskim Księstwo Warszawskie prawie w całości, bo tylko bez Wielkopolski, przypadło Rosji i zostało nazwane Królestwem Polskim. I to właśnie wtedy po raz pierwszy Rosjanie zajęli polskie ziemie etniczne. Po powstaniu listopadowym wszelkie stanowiska państwowej administracji zostały obsadzone Rosjanami. Zaczęli też oni na terenie całego Królestwa budować cerkwie, a więc tworzyć prawosławne społeczności na ziemiach etnicznie polskich.

Norman Davies w książce Boże Igrzysko (1999) pisze:

Rzeczywiste cele powołania do istnienia Księstwa uwidoczniły się najlepiej w sferze wojskowości i finansów. Bez względu na wszelkie gesty w kierunku liberté, egalité czy nawet fraternité pozostaje niewiele wątpliwości co do tego, że celem utworzenia Księstwa było zmobilizowanie jak największej liczby żołnierzy i jak największych sum pieniędzy na potrzeby całego cesarstwa napoleońskiego. W 1808 roku wprowadzono powszechny pobór żołnierzy. Wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 28 lat byli powołani do wojska na sześć lat. Wojsko, które stopniowo rozrosło się z 30 000 żołnierzy w 1808 roku do ponad 100 000 w roku 1812, pochłaniało ponad dwie trzecie dochodu państwa. Między dowodzących nim generałów rozdzielono hojnie dary ziemi, podczas gdy tabuny przymusowych robotników trudziły się nad ulepszeniem urządzeń wojskowych. Do prac przy odbudowie fortecy w Modlinie zmobilizowano dwadzieścia tysięcy chłopów. W 1812 roku liczebność oddziałów stacjonujących w Polsce na koszt Księstwa osiągnęła prawie milion żołnierzy. W zamian za swój polski mundur obywatel otrzymywał solidne opodatkowanie na pruską modłę oraz obojętność władz na modłę rosyjską; oczekiwano też od niego, że odda życie za francuskiego cesarza, walcząc pod rozkazami niemieckiego króla.

Najjaskrawszym przykładem wyzysku, jaki Napoleon uprawiał wobec Księstwa Warszawskiego, było szokujące oszustwo w sprawie tak zwanych „sum bajońskich”. Według konwencji podpisanej we francuskim uzdrowisku Bayonne w 1808 roku, rząd francuski zrzekł się prawa do dawnej własności państwa pruskiego, sprzedając ją za sumę 25 milionów franków, płatnych w krótkim okresie czterech lat. W ten sposób polski podatnik musiał poświęcić niemal 10% budżetu na wykupienie hipotek, budynków i wyposażenia, które zaledwie 12 lat wcześniej zabrali mu Prusacy, a które dostały się w ręce Francuzów jako wojenna zdobycz. Hojność nie wchodziła tu więc w grę.

x

Wydaje się, że komentarz jest zbyteczny, a Łysiak jeszcze od czasów PRL-u onanizuje się Napoleonem i wmawia innym, że jest za co go kochać, choć jest dokładnie odwrotnie – jest za co go nienawidzić.

Podejrzewam, że wiele osób nie wie, że od 1795 roku, czyli od III rozbioru Rzeczypospolitej, do 1807 roku zabór pruski sięgał do linii Curzona. Dopiero w wyniku traktatu francusko-pruskiego z 9 lipca 1807 roku Prusy zrzekły się ziem drugiego, trzeciego i części ziem pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej, czego skutkiem było utworzenie Księstwa Warszawskiego. A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy.

Wewnątrz numeru znajduje się artykuł Stanisława Srokowskiego Czy to już kres polskości?! W nim autor m.in. pisze (wytłuszczenia – S.S.):

Środowiska lewackie zmierzają w pierwszym rzędzie do osłabienia pamięci narodowej, a następnie – poprzez likwidację znaków identyfikacyjnych, śladów i symboli związanych z tradycją, religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – do likwidacji polskości.

Jeśli się do tego doda słynne już słowa premiera polskiego rządu Donalda Tuska, że „polskość to nienormalność”, to scenariusz realizowanego planu jest jasny jak słońce: wynarodowić – jak się da i ile się da – Polaków. Wynarodowić do cna, do kości. By nic z polskości nie zostało. Bo skoro polskość jest nienormalna, należy więc tę nienormalność zlikwidować.

Do polskiej pamięci narodowej wliczamy takie podstawowe symbole patriotyzmu jak wielcy bohaterowie: Kościuszko, Rejtan, Sobieski, Piłsudski, Mackiewicz, rotmistrz Pilecki, nasze powstania narodowe, słynne bitwy, etos (ulubione słowo Geremka – przyp. W.L.) Armii Krajowej, Solidarności, znaki i barwy narodowe. Odnosimy się do nich z czcią i powagą. Wystarczy się tego wszystkiego pozbyć, a staniemy się ludźmi bez pamięci. A ku temu się teraz zmierza. Pisałem o tym w poprzednim felietonie. Gdy wrogowie niszczą lub profanują pamięć, mądre narody stają w obronie zagrożonego bytu i gotowe są do poniesienia najwyższej ofiary, byle by tylko ratować poczucie godności i dumy narodowej.

W polskiej tradycji ogromną rolę odgrywały i nadal odgrywają symbole chrześcijaństwa i znaki graficzne, które stały u fundamentów polskiego państwa, takie jak krzyż, ryba, ale też metaforyka i cały system odniesień i tropów literackich zapisanych w Biblii i innych księgach Ojców Kościoła.

Drugi nurt to walka z postaciami Kościoła i instytucjami kościelnymi i zakonnymi. Stąd nieustanne napaści na kapłanów, zakonników, na wiarę, religię oraz jej stare i nowe symbole. A te ciągłe, nagminne żądania, by Kościół był nowoczesny, czym są, jeśli nie próbą odebrania Kościołowi znaków tożsamościowych?

Kolejnym i bardzo konsekwentnym działaniem mającym na celu likwidację polskości jest stosunek oficjalnych władz państwowych do polskich Kresów. W zasadzie likwiduje się już nawet ostatnie odrobiny wiedzy o Kresach, a więc o I i II Rzeczypospolitej. A to oznacza, że w świetle jupiterów odcina się korzenie własnej tożsamości. I zatraca się więź pokoleń. I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno.

Trzeba wskazywać złoczyńców po imieniu. I nie bać się. Na Boga! Nie bać się! Bo naród, który się boi, jest nic niewarty. Jest tchórzliwy. Sam sobie szykuje pętlę na szyję. Sam siebie okalecza i zabija. Czyż nie czujecie tego? Nie widzicie? Nie rozumiecie? A przecież byliśmy godnym i dumnym Narodem. Byliśmy silni moralnie. I mocni intelektualnie. Wydaliśmy, jako Naród, wielu wspaniałych twórców, badaczy, uczonych, kapłanów, żołnierzy. Mamy więc w sobie potencjał. Mamy ukrytą w głębi moc ducha. Tylko to wszystko blokuje nam strach i niewiara. Opadają nam ręce. I powiadamy: „Nic nie możemy zrobić”. A ktoś, kto tak mówi, już przegrał.

Kresowianie – a więc ta część Narodu, która obecnie liczy wraz z potomkami ok. 6 milionów obywateli – wydali na świat tak wielkie postaci jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Aleksander Fredro, Kornel Makuszyński, Józef Korzeniowski (Joseph Conrad), Zbigniew Herbert, Karol Szymanowski, by wymienić tylko niektórych.

x

Według Srokowskiego likwidacja znaków identyfikacyjnych (jakich?), śladów i symboli związanych z tradycją (jakich?), religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – to likwidacja polskości. Polskość według niego to religia, a szczególnie katolicyzm i kler katolicki oraz wielkie postacie historyczne, takie jak m.in. Kościuszko, który swoim powstaniem z 1794 roku dał pretekst do trzeciego rozbioru Rzeczypospolitej w 1795 roku; Piłsudski – szkoda słów; powstania narodowe, Armia Krajowa, Solidarność, no i oczywiście Kresy, czyli I i II RP. Te Kresy i I i II RP to korzenie polskiej tożsamości. Może w takim wypadku należałoby raczej mówić o kresowości. W sumie więc, jeśli tak zdefiniujemy polskość (kresowość), to jest to nienormalność. I o takiej nienormalności pisał Tusk w swoim artykule Polak rozłamany z listopada 1987 roku. Pisał m.in. tak:

„Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę; Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi.”

I Tusk ma rację! Tak zdefiniowana polskość to nienormalność. Jeśli jednak nadal krytykuję go za te słowa, to nie za to, co powiedział, tylko za to, czego nie powiedział. To – czego nie powiedział Tusk, a o czym nie zająknął się nawet Srokowski – zostało wyraźnie zaakcentowane w artykule O współczesnym rozumieniu polskości Andrzeja B. Legockiego:

„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy” – w tej triadzie ziemia jest ostoją trwania, ród – dziedziczną plemiennością, a język polski – międzyludzkim spoiwem. Oczywistym wymogiem tożsamości plemiennej jest pochodzenie od wspólnych przodków. Naród bowiem stanowi wspólnotę żywych i umarłych, od których żyjący się wywodzą. Szczególnie istotnym wyznacznikiem definiującym polską świadomość jest rodzimy język. Jest wielkim skarbem Polaków i niezastąpionym przewodnikiem dziejowym.

Tu jest zawarta istota polskości, tak niewygodna dla Tuska i Srokowskiego. Nie mogli o tym wspomnieć, bo wszelkie ich pseudointelektualne wygibasy, na tle tak pojętej polskości, ośmieszyłyby ich. Trudno więc dziwić się, że szukają innej, bardziej pojemnej definicji, rozmywającej pojęcie polskości. Do tego idealnie pasuje katolicyzm, bo przecież katolikiem może być każdy. I każdy obcy w I RP, który zmienił wyznanie czy wiarę oraz manifestował swój patriotyzm stawał się Polakiem.

Z tej triady: ziemia, ród, język – jedynie język można było wykorzystać. Ziemi i ludzi, czyli rodu nie dało się zaadoptować, ale język – jak najbardziej. I tak się stało. Język i religia były wyznacznikiem Polaka w nowym państwie zwanym Rzeczpospolitą. I w ten sposób Wielkie Księstwo Litewskie, a ściślej mówiąc jego elity, stały się polskie i te Mickiewicze, Słowackie, Fredry, Makuszyńskie, Herberty, Szymanowskie e tutti quanti, to wszystko byli Polacy. Ci, którzy rządzą edukacją, a wiadomo, kto rządzi, ci uznali, że poematem narodowym ma być utwór, który zaczyna się od frazy: Litwo, Ojczyzno moja! W tym momencie logicznie myślący człowiek powinien sobie zadać pytanie: to gdzie jest moja ojczyzna?

Dlaczego w tym kraju Zulu-Gula nie może być tak, jak w Wielkiej Brytanii, w której Szkot jest Szkotem, pomimo że mówi od urodzenia po angielsku, podobnie jak Walijczyk czy Irlandczyk. Dlaczego Irlandczyk James Joyce, piszący po angielsku, nadal jest Irlandczykiem, a piszący po polsku Mickiewicz nie jest Litwinem, tylko Polakiem? Mickiewicz był synem Mikołaja Mickiewicza herbu Poraj. Poraj był jednym z 47 polskich herbów szlacheckich adoptowanych przez bojarów litewskich na mocy unii horodelskiej z 1413 roku.

Do naszej pamięci narodowej, pisze Srokowski, wliczamy takie symbole patriotyzmu jak powstania narodowe, słynne bitwy, etos Armii Krajowej, Solidarności. Najlepiej oczywiście z Matką Boską w klapie lub chrześcijańskim, rzymskiego pochodzenia, symbolem kotwicy, zaadoptowanym na Znak Polski Walczącej. I dalej pisze: I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno. To łączenie patriotyzmu z katolicyzmem i wciąganie Polaków w burdy uliczne trwa od czasów powstania styczniowego. Henryk Rolicki w książce Zmierzch Izraela (1932) pisał:

I znowu na przykładzie 1863 r. możemy stwierdzić, że żydzi podżegali Polaków do wybuchu, tym razem już nie tylko przez związki węglarskie, lecz nawet przezwyciężali odwieczną nienawiść do Kościoła katolickiego, nosili krzyże, śpiewali „Boże coś Polskę” w kościołach i podczas nabożeństw zbierali datki na powstanie. Po jego wybuchu wydali „roztropną” odezwę, a potem… nie dał im się we znaki Murawiew i nie ucierpieli też w Królestwie. Za to wiedli prym w handlu i przemyśle, szlachta kołatała do nich o posady, zaś antysemityzm „nie miał się na czym opierać”.

Nic się nie zmieniło od czasów powstania styczniowego. Ten ich model patriotyzmu i polskości, polegający na łączeniu wiary i katolicyzmu z manifestacjami ulicznymi, powstaniami, strajkami – ten model jest tak prymitywny i nachalny, że aż niesmaczny. Na zeszłotygodniowym strajku rolników jacyś przemawiający nie mogli się powstrzymać od wstawek typu „Szczęść Boże i „Bóg zapłać”. Model patriotyzmu, który reprezentuje Gazeta Warszawska nie pozostawia wątpliwości, że to Żydzi w niej piszą, mącą w głowach czytelnikom i dlatego nazwałem ją Varshe Tseytung.

Aktualizacja z dnia 18 marca 2024 roku:

A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy. – To nie tak było. Pełne wyjaśnienie znajduje się w blogu Sumy bajońskie. Wszyscy Polacy musieli spłacić w formie wysokich podatków niespłacone kredyty hipoteczne, zaciągnięte przez część obywateli Księstwa.













Strajki

Trwają strajki rolnicze w Polsce i w całej Europie. Jak to się dzieje, że dochodzi do takiej skoordynowanej akcji na tak wielkim obszarze i w tym samym czasie? Jest to przecież bardzo skomplikowane pod względem organizacyjnym przedsięwzięcie. To wymaga współpracy wielu ludzi z różnych krajów. Czy taką akcję może przeprowadzić ktoś inny poza narodem rozproszonym? I jaki jest cel tych strajków? Może być on zupełnie inny niż wielu się wydaje. Tego zapewne nie dowiemy się, ale możemy dowiedzieć się czegoś z przeszłości. Zbigniew Krasnowski (Tadeusz Gluziński) w książce Socjalizm, komunizm, anarchizm (1936), w jednym z rozdziałów, opisał strajk górników w Anglii w 1926 roku. Poniżej fragmenty:

Ja u was wywołam taki ruch robotniczy, który was wszystkich zmiażdży z całą waszą siłą… – Lasal – Powiązanie polityki z gospodarką („Najer Hajnt”, nr 87, 14 IV 1925 r.).

Jak zaznaczyliśmy, strajki są wyrazem silniejszego napięcia walki klas w łonie narodów rdzennych. Dla przykładu zanalizujemy strajk górników w Anglii, którego znaczenie jest tuszowane, a który, dla uważnego obserwatora, był błyskawicą ujawniająca działające w mroku siły żydowskie i kierunek ich działania. Jest usilnie ukrywany fakt, że strajk górników w Anglii w maju 1926 r. był przygotowaniem do wywołania rewolucji światowej („wełt-oktober”).

Potrzeba wywołania zamętu w Anglii

Rozpatrując kryzys węglowy w Anglii, dr I. Gotlib w końcu kwietnia 1926 r. pisał:

Nad Anglią wisi ciężka, ciemna chmura. Cały kraj oczekuje z biciem serca dnia 30 kwietnia, kiedy to kończy się obowiązująca obecnie umowa między właścicielami kopalń węgla a robotnikami… Może jednak zdarzyć się, że do żadnego porozumienia nie dojdzie. Wówczas wybuchnie ogólny strajk robotników węglowych, który pociągnie za sobą unieruchomienie całego przemysłu angielskiego… – „Hajnt”, nr 93, 23 IV 1926 r. – „Kryzys węglowy w Anglii”, Ben-Nun (dr Jechojusze Gotlib, przyp. tł.).

Pragnąc zdać sobie sprawę ze znaczenia dla żydostwa strajku węglowego w Anglii, należy uprzytomnić sobie rolę, jaką Anglia w XX wieku odgrywa wobec zadań światowego żydostwa przede wszystkim w zakresie odbudowy państwowości żydowskiej na terenie Erec Israel, tego fundamentu polityki żydowskiej.

W myśl szeregu aktów międzynarodowego znaczenia, zapoczątkowanych tak zwaną deklaracją Balfoura z dn. 2 XI 1917 r., Anglia wzięła na siebie wobec żydostwa obowiązek pomocy w odbudowie jego państwowości w historycznym kraju żydowskim Erec Israel. Dla światowego żydostwa zdaje się przeto koniecznością, aby u steru rządów w Anglii stały czynniki najbardziej skłonne do ulegania wpływom polityki żydowskiej. Do tej kategorii czynników w Anglii należą grupy skupione w tym kraju pod znakami „liberalizmu” i „socjalizmu”.

Żydowska racja stanu wymaga przeto, aby właśnie ludzie spośród tych dwóch grup mieli rozstrzygający wpływ na bieg życia publicznego na terenie Imperium Brytyjskiego, a żadną miarą nie żywioły narodowe, zwane w Anglii „konserwatystami”. Te ostatnie bowiem, jako względnie mniej zakażone obcym duchem, w swym postępowaniu w zakresie życia społecznego pragną powodować się interesem przede wszystkim narodu angielskiego, a ten fakt musi, rzecz naturalna, wywoływać aż nazbyt często kolizje z interesami żydostwa, jako żywiołu pasożytującego na każdym społeczeństwie rdzennym.

W 1924 r. ster rządu w Anglii objął gabinet narodowy, czyli konserwatywny, z Baldwinem na czele, a więc był to wyraziciel linii politycznej tej części społeczeństwa angielskiego, której rządy nie są pożądane z punktu widzenia interesów polityki żydowskiej. Polityka żydowska w Erec Israel natrafia na przeszkody.

Opozycyjne stanowisko światowego żydostwa wzmogło się w 1925 r. z chwilą, gdy na miejsce sir Herberta Samuela, jako pierwszego „wysokiego komisarza” Palestyny, przy tym żyda narodowego, został powołany jako jego następca lord Plumer, admirał, Anglik. W dodatku nominacja ta nastąpiła bez poprzedniego porozumienia z miarodajnymi czynnikami syjonistycznymi. Dr Chaim Weizman, prezes Światowej Organizacji Syjonistycznej, oświadczył na przykład, że dowiedział się o tym z gazet.

To posunięcie rządu angielskiego nie było w zgodzie z treścią mandatu palestyńskiego. Już sam fakt takiego trybu nominacji świadczył, że czynniki żydowskie nie mogły się spodziewać od ówczesnego rządu Baldwina sprzyjania rozwojowi państwowości żydowskiej w Erec Israel w tej mierze, jak to było i jest konieczne z punktu widzenia interesów żydostwa.

Dlaczego rząd angielski zajął wówczas takie niepożądane dla żydostwa stanowisko w tak zasadniczej dla niego sprawie? Widocznie uważał, że kroczenie po linii pożądanej dla żydostwa grozi żywotnym interesom Imperium Brytyjskiego. Ale dlaczego ówczesny rząd angielski z Baldwinem na czele mógł zdobyć się na takie niebezpieczne dla interesów światowego żydostwa stanowisko? Bo uważał, że ma oparcie w szerokiej opinii angielskiej: w parlamencie miał podówczas większość absolutną – na ogólną liczbę 615 mandatów obóz narodowy, czyli konserwatywny, w wyniku wyborów z 1924 r., zdobył 420 miejsc. Obóz narodowy w Anglii – z punktu widzenia interesów polityki żydowskiej – był zbyt silny, a taki stan jest niedopuszczalny.

Społeczeństwu angielskiemu musiało, widocznie, powodzić się za dobrze, jeżeli grupa „socjalistów”, tzw. „labour party” uzyskała w 1924 r. zaledwie 150 mandatów. Należało stworzyć warunki dla większej liczby tych mandatów… Ale jak? Przez „zradykalizowanie” szerokich mas społecznych, czyli przez pogorszenie sytuacji materialnej społeczeństwa angielskiego; wówczas ono mniej będzie skłonne myśleć o angielskim interesie narodowym, bo będzie musiało myśleć o… żołądku.

Znikną w Anglii perspektywy rządów konserwatywnych, co jest tym więcej konieczne, że Anglia przeznaczona została do różnych misji żydowskich nie tylko w zakresie odbudowy państwowości żydowskiej w Erec Israel. Czy mogło być np. cierpiane – z punktu widzenia interesów światowego żydostwa – niechętne stanowisko rządu konserwatywnego w Anglii do ustroju panującego w Rosji, to jest w kraju, gdzie, jak stwierdził Szalom Asz podczas swej mowy w Warszawie w dniu 10 października 1928 r., młodzież żydowska jest przeniknięta uczuciem, że ona posiada ojczyznę… ona czuje się w Rosji jak u siebie…

A przecie to ideał dla narodu żydowskiego czuć się w diasporze „jak u siebie”… Czy można nie dążyć do wytworzenia takich samych warunków dla bytu żydowskiego również w pozostałych krajach i nie zacząć również w nich budować „ustroju socjalistycznego”, nie wyłączając samej Anglii?

Teren całej Europy musiał wchodzić w rachubę żydowską tym bardziej, że po wojnie światowej właśnie w Europie wśród narodów rdzennych poczęły nurtować prądy ideowe, które nie zapowiadały układu stosunków pożądanych dla żydostwa: wzrost religijności, zwłaszcza wśród młodzieży; krytycyzm szerokich mas pod adresem „rewolucji społecznej”, w wyniku doświadczenia na przykładzie Rosji; załamanie się – nawet w kołach pracowników fizycznych – poprzedniej wiary w możliwość rządów szerokich mas; upadek powagi parlamentaryzmu; tęsknota szerokich mas do silnej władzy; odżycie w szerokich kołach idei monarchizmu itd. Wszystko to były i są objawy dla żydostwa wielce niebezpieczne. Tym niebezpiecznym objawom wzrostu tężyzny i samoodporności u narodów rdzennych na terenie Europy żydostwo musiało przeciwdziałać.

Należało zatem obalić gabinet narodowy w Anglii, a już co najmniej – poderwać jego autorytet, a w tym celu należało pogorszyć sytuację materialną społeczeństwa angielskiego w ogóle, czyli „zradykalizować” szeroką opinię angielską.

Należało wreszcie uczynić próbę złamania rosnących w Europie prądów „reakcyjnych” i wywołać zamęt rewolucyjny. Strajk węglowy w Anglii miał być początkiem.

Korzyści dla żydostwa ze strajku w Anglii

Korzyści gospodarcze

Strajk węglowy tak podziałał na rząd angielski, że ten zmiękł i począł ustępować nawet w sprawach znaczenia zasadniczego. Korespondent palestyński w końcu maja 1926 r. pisał:

To, co tutaj doniosę jest sprawą bardzo ważną, która będzie miała duże znaczenie dla odbudowy żydowskiego Erec Israel…

W tym tygodniu szef departamentu celnego Erec Israel, Stead, oświadczył oficjalnie w imieniu rządu palestyńskiego, co następuje: od 15 czerwca r.b. będzie zniesione cło wwozowe do Palestyny na następujące surowce: bawełnę, przędzę, jedwab, cukier dla wyrobu czekolady i cukierków, wszelkie narzędzia niezbędne do osuszania błot. Stead dodał, że wkrótce zniesie cło na wiele innych jeszcze surowców.

Jest to niezwykle ważne wydarzenie i pragnę tutaj wyjaśnić dlaczego: ekonomiści dotąd twierdzili, że w Erec Israel nie będzie mogła osiedlić się znaczna ilość ludności żydowskiej. Zaznaczali oni, że praca na roli w tym kraju nie może wykarmić wielu mieszkańców i jeżeli spodziewamy się, że dużo żydów może zamieszkać w Erec Israel, musimy starać się, aby żydzi stawiali tutaj duże fabryki. Lecz Anglia, twierdzili dalej ci ekonomiści, nie dopuści, aby w Erec Israel budowano duże fabryki. Anglia – mówili oni – nie dopuści do tego, gdyż chce, aby jej własne fabryki mogły sprzedawać tutaj, w Erec Israel, wyroby angielskie. Anglia postępuje w ten sposób we wszystkich swoich koloniach. Nie dopuszcza nigdzie do fabrykacji i nie dopuści również do tego w Erec Israel.

Tak twierdzili ekonomiści i do tego czasu, niestety, mieli słuszność. Myśmy tutaj w Erec Israel byli z tego powodu zrozpaczeni. Anglia dotąd prowadziła w Erec Israel taką politykę celną, że śmieszne było mówić o tworzeniu w Erec Israel poważnych dużych fabryk…

Mało było nadziei, aby pod tym względem zaszły jakieś zmiany. Wiedzieliśmy bowiem, że tu jest kamień węgielny polityki kolonialnej Anglii, aby w jej koloniach nie dopuszczać do żadnej fabrykacji. Prawda, prowadziliśmy tutaj niezwykłą walkę o to. Kto nie jest obznajmiony z „kulisami” tej walki, nie może wiedzieć, jaką olbrzymią energię i jakie wysiłki zastosowano tutaj względem władzy angielskiej. Walka musiała być prowadzona bardzo ostrożnie, aby nie dotarły o tym przedwcześnie wiadomości do gazet. Doszło do tego, że angielscy fabrykanci włókienniczy z Lankshire, dowiedziawszy się o tym, zwrócili się do rządu z memoriałem…

Anglia postanowiła zmienić swoją politykę celną i pomóc żydom rozwinąć fabrykację w Erec Israel. Najważniejszy krok już uczyniła. Zniesienie cła na bawełnę, wełny i jedwabie, jest najlepszą oznaka, że Anglia zamierza poważnie i prawdziwie budować żydowską siedzibę narodową. Bowiem właśnie gałąź manufaktury jest najważniejszą dziedziną angielskiego przemysłu i jeżeli Anglia tutaj ustąpiła, to jest to wydarzeniem najważniejszym… – „Hajnt” nr 134, 13 VI 1926 – „Anglia zniosła cło na bawełnę, przędzę… i inne surowce w Erec Israel”, S. Pietruszka, Tel Awiw, 30 maja 1926 r.

Korzyści polityczne

Ale korzyści, które zyskali żydzi, nie ograniczyły się tylko do ustępstw gospodarczych. Podczas wyborów w dniu 30 maja 1929 r. partia narodowa, czyli konserwatywna uzyskała już tylko 252 mandaty. Wiekszość, mianowicie 287 mandatów, zdobyła partia pracy fizycznej, tak zwana „labour party”, a raczej „party of fisical labour”.

Kierownictwo rządu w Anglii w czerwcu 1929 r. objął już Ramsay MacDonald, o którym organ syjonistyczny w Warszawie znacznie wcześniej, bo w grudniu 1923 r., doniósł:

Żydzi mają w MacDonaldzie takiego samego gorącego przyjaciela jak w Lloyd Georgeu. Jest on tak samo obrońcą narodowej siedziby żydowskiej. Sam był w Palestynie i w mistrzowski sposób opisał swe wrażenia, broniąc żydów i polityki syjonistycznej. – „Nasz Przegląd”, nr 258, 14 XII 1923 r. – „Ramsay MacDonald”.

A właśnie partia pracy fizycznej z partią liberalną, której jednym z widomych przywódców jest Dawid Lloyd George, tworzyły w wyniku wyborów w maju 1929 r. większość w parlamencie angielskim. Słowem, strajk węglowy z 1926 r., nawet bez ponowienia go w roku następnym, uwolnił czynniki żydowskie od upioru rządów konserwatywnych w Anglii.

Przyjaźń Ramsaya MacDonalda i to jego żydowskie nastawienie umysłowe nie były widocznie dla czynników żydowskich dostateczne. Organ syjonistyczny w czerwcu 1929 r. doniósł:

Miss Rosenberg jest już z górą sześć lat sekretarką prywatną Ramsaya MacDonalda… Miss Rosenberg jest żydówką z Brok-Line. Jej rodzice jeszcze mieszkają w tej okolicy… W 1918 r. wzięto ją do sztabu partii robotniczej. Odznaczyła się w swojej pracy i w 1919 r. przyjęto ją do ogólnego sztabu parlamentarnej partii robotniczej. Kiedy MacDonald w 1923 r. stał się przywódca opozycji w parlamencie, gdyż robotnicy wówczas mieli już więcej posłów niż liberałowie, mianował ją swoją prywatną sekretarką. MacDonald jest, widocznie, bardzo zadowolony z jej pracy.

Miss Rosenberg oświadczyła w wywiadzie, że praca parlamentarna ją zachwyca i jest bardzo zadowolona, że znów może pracować przy ulicy Downing Street nr 10… – „Hajnt”, nr 136, 19 VI 1929 r. – „Miss Roza Rosenberg – żydowska sekretarka angielskiego premiera ministrów”.

Donosząc o dojściu do władzy gabinetu Ramsaya MacDonalda i zaznaczając, że gabinet ten nie posiada zbyt wielkiej liczby żydów, korespondent londyński syjonistycznego dziennika w Warszawie pisał:

Ważniejszym od bezpośredniego udziału w rządzie jest intelektualny wpływ kilku żydów w polityce partii robotniczej. Jedną z najpotężniejszych i najwpływowszych sił, bez wątpienia, jest Laski, profesor ekonomii politycznej, ostry mózg, który jest jedną z intelektualnych głów partii robotniczej. Jest on synem znanego działacza żydowskiego, Natana Laskiego,z Manchester – szwagra dr. Gastera… – „Hajnt”, nr 139, 23 VI 1929 r. – „Nowy rząd angielski i jego stosunek do spraw żydowskich”, Jakub Mertel, Londyn.

Dr Mojżesz Gaster – w jego mieszkaniu w Londynie w dniu 9 lutego 1917 r. odbyła się konferencja wodzów światowego żydostwa w sprawie podstaw późniejszej – z dnia 2 listopada 1917 r. – deklaracji Balfoura.

Końcowa uwaga

Strajk węglowy w Anglii i stosunek do niego czynników żydowskich przytoczono tutaj jako przykład. A z reguły dzieje się tak samo z każdym innym strajkiem w każdym innym kraju…

xxx

O co więc chodzi w tym strajku rolników i nie tylko ich, bo zaczynają ich popierać inne grupy zawodowe? Pojawia się też groźba strajku powszechnego. Nie mam wątpliwości, czyja to jest robota, ale niczego nie można udowodnić. Pozostaje więc powrót do przeszłości, do czasu pierwszej Solidarności z lat 1980-1981. Tamte strajki wywołali ci sami, którzy robią to dziś. Jesienią 1981 roku nastąpiło ich zintensyfikowanie i radykalizacja żądań. W końcowej części działacze Solidarności, a raczej prowokatorzy, nie chcieli już rozmawiać z władzą, tylko dążyli do strajku generalnego. To oczywiście dało pretekst Jaruzelskiemu do wprowadzenia stanu wojennego. Tłumaczono to nie tylko groźbą sparaliżowania państwa, ale również koniecznością uniknięcia radzieckiej interwencji, co mogło doprowadzić do poważnego konfliktu z Zachodem. „Wejdą, nie wejdą?” – to pytanie było wtedy na porządku dziennym. Nikt wówczas nie zwrócił uwagi – z tych, którzy bali się tego – że oni wcale nie musieli wchodzić, bo byli tu od 1945 roku i mieli dostateczną ilość wojska, by rozpędzić cały ten solidarnościowy burdel. Mam tu oczywiście na myśli tych prowokatorów, a nie naiwnych ludzi, do których również się zaliczałem. Chodziło jednak o to, by po wprowadzeniu stanu wojennego móc w spokoju, bez przeszkód przygotowywać się do zmiany ustroju.

W wywiadzie (Oriana Fallaci Wywiad z władzą, Świat Książki 2016), który przeprowadziła Oriana Fallaci z Mieczysławem Rakowskim w marcu 1982 roku mówi on:

(…) Najgorętsze głowy należały do regionu Mazowsze, na peryferiach Warszawy. Kompletnie im odbiło. Dwudziestego ósmego listopada, kiedy Jaruzelski poprosił przywódców „Solidarności” o przerwanie strajków, bo w przeciwnym razie wprowadzi ustawę antystrajkową, odpowiedzieli mu śmiechem. Powiedzieli mu: „Skoro rząd chce ogłosić ustawę antystrajkową, będzie strajk”. Wyznaczyli go na 17 grudnia. Nie mam żadnych wątpliwości, że 17 grudnia doszłoby do walki zapowiedzianej w Radomiu. Do walki i wzajemnej masakry. Wojny domowej. Tak więc jedynym wyjściem, poza wprowadzeniem stanu wojennego, było poddać się i pozwolić, by wszystko zniszczono. Wszystko. Podstawy państwa. Niech mi pani wierzy.

Nie, nie wierzę panu, ponieważ to niemożliwe, żeby tak skomplikowana i trudna operacja, jaką było zdławienie rewolucji, została przygotowana w niecałe dwa tygodnie.

Nawet mniej, czy pani wierzy, czy nie. Musi pani wziąć pod uwagę, że plan wprowadzenia stanu wojennego leżał zamknięty w sejfie od lipca 1944 roku, czyli od powstania naszego państwa. Był stale odnawiany, ponieważ nasza konstytucja nie przewidywała niestety stanu wyjątkowego. Właśnie dlatego wszystko było gotowe, kiedy 11 grudnia po południu Jaruzelski wezwał mnie do swojego biura.

x

Pojawia się więc pytanie, czy ten scenariusz nie jest powoli ponownie wprowadzany? Jakieś mam takie przeczucie, że ci najlepsi scenarzyści i reżyserzy są już trochę zmęczeni i nie chce się im wymyślać niczego nowego. Bo i po co? Skoro plan wprowadzenia stanu wojennego leżał zamknięty w sejfie od 1944 roku, to czy on nadal tam nie leży i nie jest na bieżąco aktualizowany? Jak dokonać masowego poboru do wojska pod pozorem konieczności wysłania go na Ukrainę? Stan wojenny czy wyjątkowy zawiesza wszelkie prawa. Wystarczy, że strajk rolników zacznie się rozprzestrzeniać i radykalizować, a jednocześnie ruszy rosyjska ofensywa na Ukrainie, to pretekst do wprowadzenia takiego stanu gotowy. A Putin jest przecież na smyczy tych, którzy naprawdę rządzą. Wtedy trwało to rok i cztery miesiące. Podejrzewam, że jeszcze nie są w pełni przygotowani i nie tak od razu do tego dojdzie. Wszystko jednak, w moim odczuciu, zmierza w tym kierunku. Wojna za wschodnią granicą i masowe strajki w Polsce to prosta droga do realizacji scenariusza z 1981 roku.

Oprócz stanu wojennego mieliśmy też zamach majowy w 1926 roku. Pretekstem do jego dokonania była anarchia sejmowa i niemożność utworzenia stabilnego rządu. No i znalazł się „mąż opatrznościowy” i zrobił porządek. A jak to było z tą anarchią sejmową? O tym pisałem w blogu „Kryzys przysięgowy”:

ORGANIZACJA A, utworzona w połowie 1917 roku tajna grupa skupiająca działaczy mających duże wpływy w PPS, PSL- „Wyzwolenie”, PSL – „Piast”, Stronnictwie Niezawisłości Narodowej i Zjednoczeniu Stronnictw Demokratycznych i realizujących linię polityczną J. Piłsudskiego; odpowiednikiem wśród prawicy miała być Organizacja B. Na czele O.A. stał Konwent; działalnością O.A. kierował, po aresztowaniu Piłsudskiego, J. Moraczewski (przewodniczący), E. Rydz-Śmigły (sprawy wojskowe) i L. Wasilewski (sekretarz); Konwent dysponował POW; 1919 O.A. znana była jako Związek Wolności.

Tu już nic nie trzeba dodawać. Tu jest po prostu opis tajnej organizacji, ale też można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że skoro Piłsudski, za pośrednictwem swoich tajnych współpracowników, miał pod kontrolą partie polityczne, to i on był odpowiedzialny za to szerzenie się partyjniactwa i anarchię sejmową, z którymi to zjawiskami „walczył” i w tym celu dokonał zamachu stanu.

Polska Organizacja Wojskowa (POW), tajna organizacja powstała z inicjatywy J. Piłsudskiego w sierpniu 1914 w Warszawie, wkrótce po wybuchu I wojny światowej, ze zjednoczenia oddziałów wojskowych Związku Strzeleckiego i Polskich Drużyn Strzeleckich; działała w Królestwie Polskim, potem również w Galicji, na Ukrainie i w Rosji. W dniu 17 I 1917 POW podporządkowała się Tymczasowej Radzie Stanu, lecz w czerwcu tegoż roku odmówiła jej dalszego poparcia, motywując to faktem, iż TRS ogłosiła werbunek do wojska nie wyłoniwszy uprzednio rządu; organizowany w lipcu tzw. kryzys przysięgowy w Legionach Polskich doprowadził do ich rozbicia, a POW przeszła ponownie do działalności konspiracyjnej, podporządkowana faktycznie kierownictwu Organizacji A.

W lutym 1918 została utworzona w Poznaniu przez Wincentego Wierzejewskiego odrębna POW zaboru pruskiego, na którą oddziaływała również Narodowa Demokracja; POW zaboru pruskiego wysunęła hasło oderwania Wielkopolski od Niemiec, a jej członkowie wzięli udział w powstaniu wielkopolskim.

19 II 1919 została utworzona POW Górnego Śląska; stanowiła ona główną siłę zbrojną podczas powstań śląskich.

x

Informacje o Organizacji A i POW pochodzą z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970). Piłsudski poprzez te organizacje miał władzę nieograniczoną. Tak więc powstanie wielkopolskie i powstania śląskie nie były jakąś oddolną inicjatywą czy spontanicznym wybuchem, tylko znacznie wcześniej zaplanowanymi działaniami. Gdy jeszcze do tego doda się fakt, że legionowi kombatanci zajmowali w tym „odrodzonym” państwie szereg ważnych stanowisk, to już będziemy mieli pełny obraz, czym była Sanacja.

Jeśli więc fala strajków, która przelała się ostatnio przez Polskę, będzie powracać, zataczać coraz szersze kręgi i nastąpi eskalacja żądań, to będzie to oznaczać, że władza szykuje się do podjęcia radykalnych kroków, co będzie oznaczać wprowadzenie stanu wojennego czy wyjątkowego.

Polska czy UkroPolin?

W dniu 29 stycznia na kanale Centrum Edukacyjne Polska Krzysztof Baliński, były ambasador w Syrii i Jordanii, omawiał swoją nową książkę Polska czy UkroPolin. Ta prezentacja skłania do refleksji, czym tak naprawdę jest Polska i czy to jeszcze Polska. I dlatego poniżej zacytowałem prawie całość jego prezentacji. Verba volant, scripta manent (Słowa ulatują, pismo pozostaje), jak mawiali Rzymianie. A poza tym łatwiej poruszać się po tekście, niż po materiale video. Ponieważ tekst jest długi, dodałem śródtytuły.

Baliński zaczyna swoją prezentację od zadania kilku pytań. Używa pojęcia „Nasi” w stosunku do Żydów.

  • Dlaczego „Nasi” ogłosili wrogami Rosję i Białoruś, dwa państwa, które nie mają żadnych roszczeń wobec Polski, a za najbliższych przyjaciół uznali Ukrainę i Izrael, które to państwa mają roszczenia wobec Polski?
  • Dlaczego „Nasi” przyjęli za swój interes ukraiński i doktryna polskiego interesu narodowego polega na: jesteśmy sługami narodu ukraińskiego?
  • Dlaczego stosunki polsko-ukraińskie zaczęły upodabniać się do stosunków polsko-żydowskich? Dlaczego nacjonaliści ukraińscy zaczęli się zachowywać jak nacjonaliści żydowscy?
  • Dlaczego, zamiast trzymać się z dala od konfliktów, które Polski nie dotyczą, wsadzają palce między drzwi i futrynę, wdając się w gierki, których zasad nie rozumieją?

Czego zabrakło politykom? Zabrakło refleksji, że wojna na wschodzie może mieć jeszcze inny, poza Rosją i Ukrainą, cel. Że dotyczy też Polski, że chodzi o osłabienie Polski, o zmianę struktury etnicznej Polski, o ukrainizację Polski, o przyjęcie przez Polskę wschodnich standardów, o przyłączenie się do cywilizacji turańskiej lub wepchnięcie Polski w strefę jakiegoś chaosu i konfliktów etnicznych. Nie naszła też naszych polityków refleksja, że Polsce szykowany jest majdan albo coś, co znamy jako kolorową rewolucję, w której pochodzącym z warszawskich Nalewek i z polskich Kresów dywersantom Sorosa sekunduje Berlin, zielone ludziki z TVN. Krótko mówiąc, że w Polsce ma mieć, ma miejsce kolorowa rewolucja.

Zabrakło też refleksji, że, prędzej czy później, nastąpi zamrożenie konfliktu, że Ukraina będzie musiała pogodzić się z utratą Krymu i Donbasu, a być może nawet Odessy, że dojdzie do resetu stosunków Rosji z Niemcami, że Ukraina sprzymierzy się z Niemcami, a Polska znajdzie się w kleszczach ukraińsko-niemieckich jako państwo słabe, coś w rodzaju Generalnej Guberni.

Wreszcie zabrakło tej refleksji, że Ukraina to jest, historycznie, twór germański, a Ukraina to polityczna ręka Żyda i Niemca. I jakby nie zauważyli, albo udają, że nie zauważyli, że poprzez tak silne zaangażowanie się Polski w ten konflikt, odwracają Polskę na wschód, co przecież, zgodnie z ich wypowiedziami, było zawsze wielką tragedią Polski i że to odwrócenie Polski na wschód wiąże się oczywiście z wielkimi konsekwencjami cywilizacyjnymi. I nigdy nie zauważyli, albo zauważyli za późno, że Polska w ten sposób staje się państwem frontowym NATO.

Ale prawdziwą machlojką jaczejki, która sprawuje władzę w Polsce i na Ukrainie jest, czy ma być to, co w tej książce nazywam UkroPolin. To niekoniecznie musi być twór państwowy lecz raczej twór geopolityczny, którego częścią będzie państwo polskie; słabe, wasalne, otoczone przez wrogów, aktywne na gwizdek do różnych awantur wojennych – już to z Rosją u boku Ukrainy, czyli drugiego Izraela w Europie, już to wojny z Persją u boku tego prawdziwego Izraela – wojen toczonych oczywiście do ostatniego Polaka, Polaka antysemity. Krótko mówiąc, jesteśmy wmanewrowywani w rolę państwa służebnego nie tyle, jak to powiedział rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że jesteśmy sługami narodu ukraińskiego, lecz raczej chodzi tutaj o państwo służebne wobec ukraińskich oligarchów wiadomego pochodzenia.

Zełeński miał powiedzieć: jak zakończymy wojnę, to cała Ukraina będzie wyglądała jak wielki Izrael. No, ale skoro będzie drugi Izrael w Europie, to będzie i druga Palestyna. Jeśli Polska stenie się drugą Palestyną, to będzie dochodzić do wielu niekorzystnych wydarzeń, m.in. do konfliktów etnicznych. Skoro w Polsce mamy już kilka milionów, nawet nie wiemy dokładnie ile milionów Ukraińców, a niedługo możemy mieć ich jeszcze drugie tyle, to, prędzej czy później, dojdzie do konfliktów etnicznych. A kto będzie trzymał w garści wojujące strony? Wydaje mi się właśnie, że Żydzi i właśnie na tej zasadzie powstanie UkroPolin.

W całej naszej miłości do Ukrainy wcale nie chodzi o miłość do Ukraińców, ale o Żydowskich oligarchów, którzy rządzą Ukrainą. Czy u podłoża tej miłości naszych polityków do oligarchów ukraińskich nie leży to, że Polską, Ukrainą i Stanami Zjednoczonymi od dekad rządzi żydokomuna, pochodząca z terenów dzisiejszej Ukrainy. Piszę też o tym, że oligarchowie ukraińscy zaczynają przenosić swoje biznesy do Polski. I jeszcze jedna uwaga. Co łączy naszych polityków z oligarchami ukraińskimi, to ma związek z niedawnymi wydarzeniami pod hasłem „gaśnica”, że mają rabinów prowadzących z Chabad Lubawicz.

Od kilku tygodni wyszykowali nam jeszcze większą tragedię. Premierem rządu polskiego został Donald Tusk, dla którego Polska to nienormalność. Marszałkiem sejmu został Szymon Hołownia, który domagał się, żeby Niemcy w ramach reparacji dla Polski uzbroili Ukrainę. Ministrem obrony został Władysław Kosiniak-Kamysz, który w kwietniu, czyli miesiąc po wybuchu wojny na wschodzie, na kongresie Europejskich Samorządów w Mikołajkach wypowiedział się za utworzeniem unii polsko-ukraińskiej, czyli UkroPolu. Nawiasem mówiąc, termin „UkroPol” na naszym rynku politycznym został rzucony przez Jacka Kuronia.

I wreszcie Ministrem Sprawiedliwości i Prokuratorem Generalnym został Adam Bodnar, który jako Rzecznik Praw Obywatelskich zapisał się następującą wypowiedzią: „Naród polski uczestniczył w realizowaniu holokaustu”. I później postulował, aby ukraińscy przesiedleńcy mieli prawo głosu w wyborach. Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego został Bartłomiej Sienkiewicz, który zdradził w restauracji „Sowa i przyjaciele”, że był członkiem rządu państwa teoretycznego o programie: Ch.., dupa i kamieniu kupa. Jeszcze większe nieszczęście przytrafiło się nam w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i w dyplomacji.

Radek Sikorski pierwszą swoją wizytę zagraniczną złożył w Kijowie i już w Kijowie zapowiedział, że będzie, tak jak jego poprzednik na tym urzędzie, sługą narodu ukraińskiego. I mamy jeszcze Przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych sejmu. Paweł Kowal, który sprzeciwił się w przeszłości jakiemukolwiek upamiętnieniu ofiar rzezi wołyńskiej. Inna jego wypowiedź też świadcząca o profilu politycznym tego człowieka i o pochodzeniu etnicznym, że Ukraińcy muszą dojrzeć do samooceny, tak jak Polacy dojrzeli do samooceny w Jedwabnem oraz, to już wypowiedź z ostatnich dni: dla mnie nie ma rozróżnienia pomiędzy interesem Polski i Ukrainy.

Bardzo dobry wynik w ostatnich wyborach do sejmu osiągnął Marek Sawicki autor pomysłu wykupienia przez państwo i wyremontowania na koszt państwa polskiego, wydaje się, że przez firmy należące do działaczy PSL, dwustu tysięcy opuszczonych chłopskich chałup i przekazania ich ukraińskim przesiedleńcom. Taki sam wynik osiągnął w Wałbrzychu Michał Dworczuk, Dworczyk, którego podaję właściwe nazwisko – Mychaiło Dworczuk, który w rządzie Morawieckiego pełnił różne funkcje, ale była to faktycznie funkcja ministra do spraw ukrainizacji Polski.

I pytanie: a kto obejmie w 2025 roku Belweder? Na Ukrainie nie pieścili się z tubylcami i prezydentem zrobili komika. To czy u nas nie zrobią prezydentem Rzeczypospolitej konferansjera? (prawdopodobnie chodzi o Hołownię – przyp. W.L.).

Ukraińcy, a może raczej Żydzi ukraińscy, w polskiej polityce

Następnie Baliński stwierdza, że pochodzenie narodowe w polityce i dyplomacji jest niezwykle ważne, bo w pewnym momencie pojawia się problem lojalności. Bo czy rzeczą normalną jest, by naczelnikiem Wydziału Wschodniego w Agencji Wywiadu był osobnik pochodzenia ukraińskiego? Z racji tego, że stanowiska państwowe obsadzane są Ukraińcami, to doszło do rzeczy niebywałej. W Instytucie Pamięci Narodowej pion śledczy tego instytutu nie osądził ani jednego zbrodniarza UPA, a nawet wszystkich skazanych w PRL-u zrehabilitował, zaliczył w poczet osób represjonowanych przez PRL ze względów politycznych. Członków UPA uznano za represjonowanych ze względów politycznych. IPN umieścił ich także w Atlasie Podziemia Niepodległościowego, w którym straty UPA w walce z wojskiem polskim włączono do strat polskiego podziemia.

Ukraińcy mają wpływy we wszystkich partiach politycznych w Polsce. Zaczęło się od Lecha Kaczyńskiego i jego kancelarii. Po 1989 roku wielu Ukraińców zrobiło w Polsce wielkie kariery. Baliński podaje dwa nazwiska. Władysław Frasyniuk, gołodupiec, nagle, z dnia na dzień, zostaje właścicielem wielkiej firmy transportowej, która ma, czyli Frasyniuk, 300 TIR-ów. Kto jest najbogatszym człowiekiem w Polsce? Michał Sołowow, jak sam mówi, pochodzenia ukraińskiego. Siemoniak – były Minister Obrony Narodowej w rządach PO, który obecnie został koordynatorem służb specjalnych. Gdy był Ministrem Obrony Narodowej, to oficjalnie pisano o tym, że był aktywnym działaczem Związku Ukraińców w Polsce. Przed nim Ministrem Obrony Narodowej był niejaki Onyszkiewicz. Stalin powierzył władze w Polsce nie tylko Żydom, ale także innym mniejszościom narodowym, przeważnie Ukraińcom. Relacje polityczne po stronie, ale także inne relacje z Ukrainą modelują w tej chwili Ukraińcy, a stosunki polsko-ukraińskie ktoś podmienił na stosunki ukraińsko-ukraińskie. Tak jak zrobiono to ze stosunkami polsko-amerykańskimi. Stosunki polsko-amerykańskie zostały podmienione na stosunki Polski z diasporą żydowską.

Żydobanderowszczyzna

Na Ukrainie powstała nowa warstwa ideologiczna – żydobanderowszczyzna. Oligarchowie żydowscy na Ukrainie i nacjonaliści ukraińscy stworzyli nową klasę ideologiczno-etniczną, która ma tę dziwną nieetniczną cechę, że nie są wrogami Żydów, nie są zwolennikami Ukrainy dla Ukraińców, są tylko wrogami Rosjan i Polaków. I co z tego wynika? Rada Najwyższa Ukrainy upamiętnia rocznicę urodzin Stepana Bandery. W gabinecie głównodowodzącego wojsk ukraińskich stoi popiersie Bandery. Rok rocznie odbywają się marsze neonazistów. Na froncie wojuje brygada Azow i pułk Aidar, których żołnierze posługują się insygniami Waffen SS, a równocześnie są hołubieni przez oligarchów ukraińskich i przyjmowani na Zachodzie. Krótko mówiąc, światowe żydostwo wspiera kult Bandery.

Naziści ukraińscy są akceptowani przez Żydów, jeśli akceptują rządy żydowskiego komika osadzonego w Pałacu Prezydenckim w Kijowie przez żydowskiego oligarchę. Na ten temat milczy Biały Dom, milczy Komisja Helsińska. Krytyczne podejście do nazistów ukraińskich skończyło się jak ręką uciął, gdy premierem został Wołodymir Hrojsman. Gdy parlament ukraiński, Werchowna Rada uczciła minutą ciszy Symona Petrulę, który wymordował 50 tysięcy Żydów, naczelny rabin Ukrainy oświadczył: „Mianowanie na premiera ukraińskiego Żyda jest dowodem na to, że antysemityzmu na Ukrainie nie ma”. I od tego czasu dominuje wątek: Ukraina to najbardziej przyjazne Żydom miejsce na świecie. Ukraina ma żydowskiego prezydenta. To Rosja jest kolebką antysemityzmu i rajem neonazizmu i oskarżenie o gloryfikowanie kolaborantów Hitlera, to wymysły Moskwy.

Jeszcze jeden element ilustrujący to dziwne zjawisko żydobanderowszczyzny na Ukrainie. Majdan został wywołany przez lobby żydowskie w Waszyngtonie. Czynny udział w tych wydarzeniach wzięła Victoria Nuland vel Nudelman, która nie zwracała uwagi, że na Majdanie wznoszono transparenty sławiące sprawców okropieństw wymierzonych w jej ziomków. Za Majdanem kryją się też amerykańscy neokonserwatyści, do których należy Victoria Nuland, bo jest ona małżonką głównego ideologa neokonserwatystów amerykańskich pana Kagana. Tak, nawiasem mówiąc, neokonserwatyści to są Żydzi, potomkowie komunistów, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych z dzisiejszych terenów Ukrainy, które wcześniej należały do Polski.

Mamy też neokonserwatystów na gruncie polskim. Przykład – Antoni Macierewicz. Czy przypadkiem? To właśnie Antoni Macierewicz podpisał czy zawarł umowę, tę sławną umowę z 2 grudnia 2016 roku z Ukrainą, która przewiduje bezpłatne udostępnienie Ukrainie praktycznie wszystkich zasobów państwa polskiego; cywilnych i wojskowych. Czy to jest przypadek? I czy przypadkiem jest także to, że Antoni Macierewicz lansuje tezę, że za zbrodnią wołyńską stali Rosjanie i NKWD?

Prekursorem tej narracji żydobanderowskiej w Polsce było środowisko dawnego KOR-u, skupione wokół Gazety Wyborczej, która tropi wszelkie przejawy nacjonalizmu w Polsce, a przechodzi do porządku dziennego nad ideologią OUN-UPA i któremu to środowisku nie przeszkadza, że ludzie, których wzięli w obronę mają na sumieniu śmierć tysięcy Żydów na Ukrainie. Jacek Kuroń, wywodzący się z tego środowiska, miał kiedyś powiedzieć: „Jeśli Ukraina chce być niepodległa nie może wyrzec się pamięci o UPA. UPA była powstańczą armią walczącą o niepodległość”.

Żydobanderowcami są także redaktorzy Gazety Wyborczej. Żydobanderowcem jest redaktor naczelny Gazety Polskiej, którego łączy z Michnikiem pogląd, że każdy nacjonalista jest dobry, byle nie polski. I wreszcie żydobanderowcem, ale już naprawdę takim 100%, jest Paweł Kowal; obecnie przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, a wkrótce pełnomocnik do spraw odbudowy Ukrainy.

Wszyscy ci wymienieni przeze mnie są zwolennikami tezy, że lepsza Ukraina banderowska, niż sowiecka. I głównie z tego powodu nie będzie przeprosin za rzeź wołyńską. Nie będzie zgody na ekshumację, ponieważ rządzące Ukrainą żydobanderowskie klany, które zbudowały silną żydobanderowską tożsamość Ukrainy nie ustąpią. Dlaczego nie ustąpią? Bo wiedza, że ich patron zza oceanu nie godzi się na polską martyrologię, gdzie monopol na tym polu przysługuje tylko Żydom. I jeszcze jedno; ekshumacji w Jedwabnem nie chcą ofiary, a ekshumacji na Wołyniu nie chcą kaci. Ta konstatacja ma związek z żydobanderowszczyzną.

Scenariusz dla Polski

Na naszych oczach realizuje się scenariusz, właśnie dzięki błędom popełnianym przez naszych polityków, tragiczny scenariusz, w którym Polska nie zyskuje nic, a przegrywa z kretesem. Gdy bitewny kurz opadnie, dla Polski nie będzie miejsca na tej defiladzie, oczywiście defiladzie moralnych zwycięzców w Kijowie. Duda nie zostanie zaproszony na wręczenie Pokojowej Nagrody Nobla Wołodymirowi Żełeńskiemu. Polska zostanie uznana za współwinnego ukraińskiej tragedii, bo podżegała do wojny. Zawsze podżegała do wojny. Exemplum: robił to podczas ostatniej wizyty w Kijowie Donald Tusk, co zresztą zauważył albo wypunktował Minister Spraw Zagranicznych Węgier, który powiedział m.in., że „w przeciwieństwie do pana (mówił do Tuska) Węgry nie podżegają do wojny, a pan zajął stanowisko prowojenne”. Z Rosją, po zawarciu pokoju, w imieniu Europy rozmawiać będą Niemcy. I Niemcom przypadną wszystkie polityczne i gospodarcze profity. Polsce przypadnie horrendalne zadłużenie, miliony przesiedleńców i emigracja Polaków za chlebem. I można w tym kontekście odkurzyć fraszkę Ignacego Krasickiego: „Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”.

I jeszcze co do tego, że Polacy będą oskarżani, że podżegali do wojny i że są współwinnymi tragedii ukraińskiej, jest to, że prezydent Zełeński, czemu już dał wyraz na forum ONZ, prezydent Zełeński i oligarchowie ukraińscy, dla uniknięcia osobistej odpowiedzialności za zniszczenie państwa i wytrzebienie ukraińskiej populacji, będą szukali winnych i jednym z tych winnych będzie na pewno Polska.

I kolejna sprawa. Polska po zakończeniu konfliktu nadal będzie wspierać Ukrainę. Tym razem będzie do tego zmuszana przez Niemcy. Wcześniej robili to Amerykanie. W tej chwili taką rolę przejmują Niemcy. Czyli Polska będzie adwokatem Ukrainy, znowu wpuszczać miliony uchodźców, miliony bez żadnej weryfikacji, obdarzać ich przywilejami i pomocą. Przykład – podczas ostatniej wizyty Tuska w Kijowie dowiedzieliśmy się, że Tusk mówił, iż uzgodnił z premierem Ukrainy wspólne zakupy broni dla Ukrainy. Co to oznacza? Oznacza to, że to Polska będzie płaciła za tę broń, że broń ta będzie kupowana w Niemczech i dostarczana Ukrainie. Proszę zauważyć, że Ukraina jest obecnie bez 20% swego terytorium, że na tym utraconym terytorium znajduje się 90% potencjału przemysłowego Ukrainy, że Ukraina być może zostanie odcięta od Morza Czarnego, czyli będzie to kraj, który będzie mógł funkcjonować głównie dzięki pomocy zagranicznej i ogromna część tej pomocy będzie pochodzić z Polski.

I wniosek. U zarania III RP wzięliśmy na utrzymanie Żydów. 24 lutego 2022 roku, czyli po wybuchu wojny na wschodzie wzięliśmy na utrzymanie naród ukraiński. Po Okrągłym Stole staliśmy się Rzeczpospolitą Obojga Narodów i sługami narodu żydowskiego. Po 24 lutego 2022 roku staliśmy się Rzeczpospolitą Trojga Narodów i jeszcze dodatkowo sługami narodu ukraińskiego.

Depopulacja narodu polskiego

Można by jeszcze mówić o rzeczy bardzo ważnej, o tej wielkiej akcji przesiedleńczej, czyli operacji podmiany ludności polskiej. Tu tylko może jedno zdanie, że mieliśmy szokową transformację gospodarczą Balcerowicza, a dziś mamy szokową transformację etniczną Morawieckiego. Bo to Morawiecki świadomie sprowadził do Polski tylu Ukraińców. Daję na to dowody, przytaczam wypowiedzi Morawieckiego jeszcze sprzed wybuchu konfliktu, w której deklaruje, że jesteśmy gotowi do przyjęcia każdej liczby uchodźców ukraińskich. Czyli, krótko mówiąc, mamy szokową transformację etniczną Morawieckiego i szykuje się kolejna szokowa transformacja etniczna. Tym razem Tuska. Chodzi o relokację uchodźców z Afryki na terytorium Polski i chodzi o liczby sięgające nawet i pół miliona. Krótko mówiąc, triumwirat – Kaczyński, Duda, Morawiecki – przyczynił się do obecnej sytuacji, do tego, że zmieniane jest oblicze etniczne Polski. Zmiana tej kompozycji etnicznej Polski następuje już od wielu lat. Od stanu wojennego do dziś wygnano z Polski 8 milionów Polaków – 20% całej populacji. Straciliśmy więcej ludności polskiej niż podczas II wojny światowej.

x

Czy rzeczywiście scenariusz nakreślony przez Balińskiego jest realny? W swoim podkaście geopolitycznym Leszek Sykulski m.in. mówi:

W poniedziałek 29 stycznia 2024 roku niemiecka stacja AFD opublikowała wywiad z prezydentem Ukrainy Zełeńskim. Padły tam mocne słowa o tym, że gdyby, zdaniem prezydenta Zełeńskiego, zabrakło USA, to rolę lidera powinny objąć Niemcy. To wszystko w kontekście pomocy, wspierania Ukrainy. Zdaniem ukraińskiego prezydenta tylko Berlin ma szansę, by zjednoczyć unię europejską, jeśli chodzi o wsparcie Ukrainy.

xxx

Tak więc zarówno Baliński jak i Sykulski rozważają taką możliwość, że Amerykanie wycofają się z wojny na Ukrainie. Sykulski podpiera się wywiadem Zełeńskiego. Wygląda więc na to, że zaczyna się gotowanie żaby na wolnym ogniu, czyli przygotowywanie opinii publicznej do takiego scenariusza. Jest on jak najbardziej możliwy i prawdopodobnie tak się stanie. W Ameryce zbliżają się wybory. Wygra je Trump, a to będzie oznaczać zmianę w polityce zagranicznej USA. To będzie pretekst do wycofania się z tego konfliktu. I wówczas powojenny porządek w Europie będą ustalać Niemcy i Rosja. A oba te państwa uzgodnią między sobą, że Donbas i Krym, a może i Odessa zostaną przy Rosji. Natomiast Niemcy odzyskają swoje ziemie utracone na wschodzie, czyli polskie ziemie zachodnie. Gdyby Amerykanie nie wycofali się, to właśnie oni musieliby negocjować z Rosją warunki powojennego pokoju, co byłoby dla nich nieco kłopotliwe, bo musieliby poświęcić swego najwierniejszego sojusznika. Z moralnego punktu widzenia nie byłby to dla nich problem, raczej z wizerunkowego, co przecież zostałoby zauważone przez międzynarodową opinię.

To oczywiście będzie wycofanie pozorne, bo przecież Amerykanie mają swoje bazy w Niemczech i w Polsce, a więc mają Niemcy w kleszczach. Dalej będą głównym rozgrywającym, tyle że z tylnego siedzenia. Wojska amerykańskie mają swoje bazy w Wielkopolsce, a więc po zmianie granic tuż przy niemieckiej granicy. Jak jeszcze dojdzie do tego Centralny Port Lotniczy, to kontrola amerykańska w Europie będzie totalna. No, ale nowe państwo, czyli odkurzona I RP, żydowski raj, będzie wymagała parasola ochronnego.

Przyznam, że mnie samemu trudno uwierzyć w taki scenariusz, ale logika jest bezwzględna. Zresztą już w blogu „Finis Ucrainae” z 25 lutego 2022 pisałem: Zawsze powtarzałem i będę powtarzał do znudzenia, że nie można zrozumieć teraźniejszości bez poznania tego, co było wcześniej. A pewne fakty skłaniają do wniosku, że tu chodzi bardziej o Polskę niż o Ukrainę, że to jest wstęp do przemodelowania tej części Europy.

Właśnie! Tu chodzi o Polskę! Dlaczego całe uzbrojenie i pomoc dla Ukrainy idzie przez Polskę, skoro Ukraina graniczy od zachodu również ze Słowacją, Węgrami, Rumunią i Mołdawią? Dlaczego finansowanie Ukrainy odbywa się za pośrednictwem Polski, a nie bezpośrednio? Dlaczego Tusk uzgadnia z ukraińskim premierem, że zakup broni dla Ukrainy w Niemczech będzie finansować Polska? Dlaczego Niemcy nie robią tego bezpośrednio? Można te pytania mnożyć. Skoro tak się dzieje, to znaczy, że chodzi o to, by w przyszłości jedynym winnym całej tej hucpy na Ukrainie była Polska, by to Polska była tym awanturnikiem, podżegaczem wojennym. Przecież Polska, jako państwo, jest bankrutem finansowym, a mimo to szeroki strumień pieniędzy nadal płynie. Żydzi amerykańscy dają pieniądze Żydom polskim, a ci przekazują je Żydom ukraińskim, ale to nie oni są winni, to Polacy i państwo polskie. Widać wyraźnie, że Żydzi traktują wszystkie państwa jak swoje prywatne poletka i po to są im one potrzebne, by działać z ukrycia.

Czy zatem na postawione przez Balińskiego pytanie: „Polska czy UkroPolin?” należy odpowiedzieć twierdząco? Nie do końca. Ten dziwny kraj to raczej UkroPolin i Kacapland w jednym. Wszystko zaczęło się od unii personalnej Polski i Litwy. To wtedy nastąpiła likwidacja państwa ostatnich Piastów. W wyniku unii lubelskiej powstało wspólne państwo polsko-uraińskie, które nadal nazywano Koroną, ale elitami tego nowego państwa i całej Rzeczypospolitej byli spolszczeni, ale nie do końca, rusińscy i litewscy bojarzy. Na tym etapie nastąpiło zawłaszczenie nowego państwa, a elity państwa piastowskiego zostały zastąpione elitami ze wschodu. Po kongresie wiedeńskim w 1815 roku Rosja po raz pierwszy wkroczyła na ziemie etnicznie polskie. Powstało podporządkowane jej Królestwo Polskie. Po powstaniu listopadowym car zastąpił polską administrację w Królestwie Rosjanami. Od tego momentu następował ich stały napływ do tej administracji, pokrewnych urzędów i instytucji. Jednocześnie budowali oni w całym Królestwie cerkwie, wzmacniając w ten sposób żywioł prawosławny w Polsce. Po I wojnie światowej, ta, carskiego chowu, ludność rosyjska i prawosławna nie miała po co wracać do Związku Radzieckiego. Zapewne większość została w nowej Polsce. To byli ludzie, już od trzech, czterech pokoleń tu mieszkający, którzy zajmowali wysokie stanowiska, często wykształceni. I to zapewne oni w większości stanowili zaplecze nowej polskiej administracji i nie tylko. Pozostały też cerkwie i wierni. Tych ludzi można dziś poznać, według mnie, po tym, że są rusofilami, słowianofilami i egzaltują się wszystkim, co wschodnie, szczególnie rosyjskie.

Po II wojnie światowej przesiedlano na ziemie poniemieckie głównie mniejszości kresowe, najwięcej Ukraińców. PRL był więc państwem wielonarodowym i wielowyznaniowym, wbrew głoszonej propagandzie. I takim państwem jest III RP. Z tej racji, że ludność niepolska jest bardzo liczna i prawdopodobnie stanowi ona większość, to asymiluje się tylko pobieżnie. Ogranicza się to do języka. I dlatego populacja tego państwa jest tak podzielona i wrogo nastawiona do ludności rdzennej, którą w swojej masie stanowią chłopi. To oni są tą rdzenną ludnością polską. Jednak przez wieki byli oni niewolnikami i jako warstwa społeczna nic nie znaczyła w tym kraju. Ten, który spróbował stworzyć polską partię chłopską, która mogłaby zadbać o interesy tej ludności „powiesił się”. I w ten sposób ci Polacy nadal nic nie znaczą, ale to oni są wszystkiemu winni, a te wszystkie mniejszości, łącznie z Żydami, które nie utożsamiają się z tym państwem, mogą działać na jego szkodę. Ich wizerunek nie ucierpi, bo przecież to Polacy są wszystkiemu winni.

Państwo na kółkach

Wydaje się, że sprawy zaczynają się powoli krystalizować i połączenie Polski z Ukrainą jest tylko kwestią czasu. W dniu 28 stycznia na kanale „Bezpieczna Polska” w podkaście zatytułowanym Czas zjednoczyć ugrupowania pozasystemowe/ Kaczmarek i Sykulski od 15:00 Sykulski mówi:

To jest chyba ewenement, że mamy do czynienia z dwoma formacjami politycznymi, których liderzy są obecni od 30-tu lat w polityce. Sięgnijmy pamięcią, nie tylko do początku tego wieku, ale jeszcze do lat 90-tych, kiedy powstało Porozumienie Centrum, Kongres Liberalno-Demokratyczny (KLD) z jednym z liderów – Donaldem Tuskiem. To są ludzie, którzy od 30-tu lat są w polityce. To jest ten układ okrągłostołowy, o którym mówimy. Może mnie widzowie skorygują, ale, na ile ja się interesuję polityką, to nie ma innego przypadku średniej wielkości państwa w Europie, gdzie byłby taki system polityczny. Ale wracam do tego, co powiedziałeś, co jest ważne.

Czy 10 kwietnia 2010 roku to ten kluczowy podział i te dwa obozy, dwie Polski, jak niektórzy mówią? I w tym wszystkim pojawia się rok 2022 luty, 24 lutego dokładnie. I pojawia się problem Ukrainy. Pojawiają się takie głosy jak takiego ośrodka eksperckiego, prywatnej firmy pana doktora Jacka Bartosiaka, firma Strategy&Future, której jednym z analityków jest pan Marek Budzisz, który na przełomie maja i czerwca 2022 roku zaproponował, aby – uwaga! – powołać polsko-ukraińskie wspólne państwo, czyli unię polsko-ukraińską, federację polsko-ukraińską. Co ciekawe, ten sam ośrodek ekspercki, ta sama firma pana Bartosiaka bardzo agresywnie lansuje budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego. Dodam tylko, że wielu amerykańskich generałów wypowiada się wprost, że jest CPK projektem ściśle wojskowym.

W dalszej części, od 27:20, Sykulski mówi:

Niewiele osób mówi i podnosi temat AfD – Alternative für Deutschland, czyli Alternatywy dla Niemiec i to, jakie siły idą po władzę w Niemczech. My bardzo często, my – konsumenci treści, my łatwo przyjmujemy pewne informacje podawane przez media, gdzie mamy CDU, CSU, SPD, ale tak naprawdę idzie bardzo potężna siła do władzy w Niemczech, która nazywa się AfD. Siła, nazwijmy to wprost, antypolska. Ja, jako geopolityk, analizowałem teksty polityczne ekspertów AfD. Ci ludzie mówią językiem Karla Haushofera, czyli jednego z ojców niemieckiej geopolityki, dla Niemców wybitnego geopolityka, a dla Polaków – no, nie! Doskonale wiemy, kim był Karl Haushofer, jaką rolę dla Polaków widział. I widział rolę Polaków przede wszystkim jako po prostu podwykonawców gospodarki niemieckiej. Nie widział absolutnie miejsca dla niepodległości państwa polskiego. I dokładnie taką samą narrację przyjmują eksperci AfD.

AfD jest to partia rewizjonistyczna – partia, która chce rewizji granic, rewizji układów poczdamskich. Ja się bardzo dziwię, że znajdują się w ogóle takie siły polityczne w polskim parlamencie, które śmią zapraszać polityków AfD do polskiego sejmu, bo niestety są tacy politycy, którzy przyjmują taki pióropusz patriotyzmu bogoojczyźnianego, katolicko-narodowego i tak dalej. I ci sami ludzie, którzy są takimi hurrapatriotami zapraszają polityków AfD do polskiego sejmu, czyli polakożerców. Ludzi, którzy nie chcą istnienia niepodległego państwa polskiego. I ci sami politycy, jeszcze naście lat temu, byli wielkimi przeciwnikami Rosji. Uważali, że Międzymorze to jest jakaś wielka szansa dla Polski. Wiemy doskonale, że Międzymorze to nic innego, jak zderzak strategiczny USA i Wielkiej Brytanii. I ci sami ludzie zapraszają dziś polityków AfD.

x

A więc Marek Budzisz, Ukrainiec jak sądzę, zaproponował na przełomie maja i czerwca 2022 roku powołanie wspólnego państwa polsko-ukraińskiego. Ja o takiej możliwości pisałem w blogu „Finis Ucrainae” z dnia 25 lutego 2022 roku. Nie było to z mojej strony nic odkrywczego. Już wspólna organizacja Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w 2012 roku i przyznanie Ukrainie meczu finałowego pokazało, że polskie interesy zostały podporządkowane ukraińskim i że Zachód traktuje Polskę jak kraj wschodni, że bliżej nam do Ukrainy niż do Czech czy Węgier. Nie ma się na co obrażać, bo przecież w historii było wspólne państwo polsko-ukrańskie. Powstało ono na krótko przed unią lubelską. Było to jednak państwo, które nie obejmowało tzw. Ziem Odzyskanych. Jeśli więc ktoś dziś mówi o wspólnym państwie polsko-ukraińskim, to prawdopodobnie ma na myśli właśnie takie państwo.

Rzeczpospolita po unii lubelskiej w 1569 roku; źródło: Wikipedia.

Było to wspólne państwo polsko-ukraińskie, które nadal nazywano Koroną. Dlaczego ktoś podjął taką decyzję? Połączenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego skutkowało tym, że wielcy feudałowie rusińscy i litewscy zdominowali to nowe państwo. Zanim doszło do unii lubelskiej, na mocy unii w Horodle (1413), 47 rodów szlachty polskiej użyczyło 47 rodom bojarów ruskich i litewskich swych herbów. W praktyce po stronie litewskiej i ruskiej tych rodów było więcej. Tak więc proces unifikacji narodowej stanu szlacheckiego zaczął się znacznie wcześniej. Wspólne państwo polsko-ukraińskie trwało do czasów rozbiorów. Skutki powstania takiego potworka, czyli wspólnego państwa polsko-ukraińskiego w unii z okrojonym o połowę WKL, były tragiczne. Bolesław Prus w swoim szkicu literackim „Ogniem i mieczem” tak pisał:

„Tymczasem w Rzeczpospolitej duch militarny tak upadł, że widzieli to nawet posłowie obcych mocarstw. Dalej – klasa rządząca rozdarła się na trzy wrogie potęgi: wielcy kapitaliści, czyli magnaci, politykowali na własną rękę i stopniowo odsuwali mniejszych kapitalistów, czyli szlachtę, swoją potęgą lub pieniędzmi; dwie te zaś siły razem pracowały nad ograniczeniem władzy królewskiej i – powiedzmy dokładniej – nad obaleniem i zgnojeniem wszelkiej władzy i rządu.

Stosunki były takie, że się Gdańsk naigrywał królowi, który, z drugiej strony, gotując się do wojny z Turcją, nie odbywał narad z senatorami z obawy, ażeby sułtan nie dowiedział się przed czasem o wojnie, naturalnie – za pieniądze!… Dodajmy, że oba stany, rycerski i senatorski, ani chciały słyszeć o zasileniu skarbu albo o powiększeniu armii i że ta garść wojska, jaka była podówczas, cierpiała wszelkiego rodzaju nędzę. Dawne to dzieje, ale trudno o nich myśleć bez bólu. Zbytecznym byłoby dodawać, że w tym kopaniu grobu dla ojczyzny, który już był widoczny za Jana Kazimierza i wcześniej, rej wodzili magnaci. Oni przekupywali szlachtę na sejmach, oni politykowali z obcymi mocarstwami, oni swymi jurgieltnikami obsadzali wszelkie urzędy…”

Prus, podobnie jak wielu innych, dobrze analizuje zjawisko, jakim była Rzeczpospolita, ale, podobnie jak inni, nie wyjaśnia, dlaczego tak było. Przecież ci potężni magnaci nie byli polskimi magnatami tylko rusińskimi i litewskimi. Oni zdominowali to nowe państwo, ale nie czuli żadnego związku z Koroną, czyli Polską. Wojny szwedzkie i postawa Radziwiłła są wystarczającym dowodem na to, by nie nazywać ich Polakami, bo nimi nie byli. Szwedzi zaatakowali Koronę, a Litwin poszedł na układy z królem szwedzkim. Jeśli będziemy udawać, że to było jedno państwo i jeden naród, to nigdy nie dokonamy właściwej analizy.

Powojenne przesiedlenia nie zmieniły stanu etnicznego PRL-u, bo na Ziemie Odzyskane przesiedlano przeważnie mniejszości kresowe. Tak więc obecna, dogorywająca już, III RP jest państwem wielonarodowym. I dlatego tak łatwo przychodzi tym „elitom” frymaczenie interesem Polski, która jest dla nich tak samo obca, jak dla Radziwiłła Korona. Dziwi mnie więc oburzenie Leszka Sykulskiego z tego powodu, że obecne „elity” zapraszają do sejmu jawnie wrogich Polsce polityków niemieckich. To przecież nie pierwszy raz. Sasi na tronie Rzeczypospolitej robili wszystko, by doprowadzić do jej rozbiorów.

Norman Davies w książce Boże igrzysko (1999) pisze:

Okres sześćdziesięciu sześciu lat, które dzielą panowanie Jana Sobieskiego od panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, uważa się często za najbardziej żałosny i upokarzający okres w dziejach Polski. Nieszczęścia, jakie spotkały Polskę (Davies uparcie, jak wielu innych, używa słowa „Polska” zamiast „Rzeczpospolita” – przyp. W.L.) w tym czasie, wyjaśnia się na ogół jej podporządkowaniem obcym interesom zagranicznych władców. Właśnie ten okres miał na myśli Thomas Carlyle, opisując Polskę jako „pięknie fosforyzującą kupę próchna”.

Walące się państwa dynastyczne były zjawiskiem częstym w osiemnastowiecznej Europie i nie istnieje nic, co można przyjąć a priori jako wyjaśnienie faktu, że niektóre z nich – takie jak „Anglia-plus-Walia/Irlandia/Szkocja/Hanower”, prosperowały, podczas gdy inne – takie jak „Polska-plus-Litwa/Kurlandia/Saksonia”, ledwo kuśtykały.

x

Czy aby na pewno nie da się wyjaśnić, dlaczego niektóre państwa prosperowały, a inne były „pięknie fosforyzującą kupą próchna”? No to parę informacji z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970):

Monarchia parlamentarna. Wiek XVIII. Głównym aktem ustawodawczym parlamentu, zwołanym po zwycięstwie rewolucji, była ustawa o prawach (Bill of Rights, 1689); ustanowiła ona supremację parlamentu nad władzą monarszą i, wraz z ustawą o następstwie tronu (Act of Settlement, 1701), stworzyła podstawy konstytucyjne nowego ustroju. Ustanowienie pełnej odpowiedzialności ministrów przed parlamentem zmuszało monarchę do ich wyboru spośród większości parlamentarnej, wskutek czego umocni się system dwóch partii, rywalizujących ze sobą o zdobycie większości.

W 1702 wstąpiła na tron Anna, ostatnia ze Stuartów; w 1707 przeprowadziła unię realną Anglii i Szkocji, tworzących odtąd (wraz z włączoną wcześniej Walią) Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii; likwidacji uległa tajna rada i parlament szkocki w Edynburgu, a Szkoci otrzymali przedstawicielstwo w obu izbach parlamentu w Londynie.

By mocniej związać Irlandię z Anglią, zniesiono jej raczej pozorną autonomię przez likwidację irlandzkiego parlamentu w Dublinie; w 1800 roku proklamowano unię z Irlandią i państwo brytyjskie w 1801 przybrało nazwę Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii, a w jego parlamencie znaleźli się również przedstawiciele Irlandii. Na obszarze całego państwa zawieszono swobody obywatelskie, stosowano represje wobec wszelkich przejawów opozycji.

x

Mamy więc Zjednoczone Królestwo o jasno i precyzyjnie zaplanowanym ustroju i system dwupartyjny, w którym zapewne obowiązywała dyscyplina partyjna i nie było miejsca na żadne liberum veto czy inne fanaberie. Nawet jeśli posłowie szkoccy czy irlandzcy, bo nieliczni Walijczycy nie liczyli się, mieliby zdanie odrębne, to pewnie ich obowiązywała dyscyplina partyjna. Jednym słowem program rządzącej partii był programem narodu. W 1831 roku Anglia i Walia to 13,9 mln ludności, Szkocja – 2,3 mln, Irlandia – 7,8 mln. W 1871 roku Anglia i Walia to 22,7 mln. Szkocja – 3,4 mln, Irlandia – 5,4 mln. Zmniejszenie się populacji Irlandii to zapewne efekt klęsk głodowych, które zaaplikowali Irlandczykom Anglicy i emigracji. A więc była to unia, ale unia unią, a rządzić i dominować w sensie politycznym musieli Anglicy. Również pod względem zajmowanego obszaru. Nie dziwi więc, że taka unia miała się dobrze. Przy takiej organizacji Ordnung muss sein.

W przypadku potworka politycznego zwanego Rzeczpospolitą było zupełnie inaczej. Zjednoczone Królestwo Polskie (1320-1385) zajmowało obszar 270.000 km2. Wielkie Księstwo Litewskie w momencie unii lubelskiej zajmowało obszar około dwa razy większy. Później po zdobyczach na wschodzie, w okresie największego zasięgu terytorialnego Rzeczypospolitej, było trzy razy większe niż obszar Zjednoczonego Królestwa Polskiego, czyli Polski. W 1618 roku w Rzeczypospolitej było około 4,5 mln Polaków, 0,75 mln Litwinów i 5 mln Rusinów, których dziś nazywamy Ukraińcami. Jeśli dodamy do tego fakt, że w sensie politycznym i gospodarczym Rzeczpospolita została zdominowana przez feudałów rusińskich i litewskich, to możemy wyciągnąć prosty wniosek, że Rzeczpospolita była państwem, w którym pod każdym względem dominowało byłe WKL i jego „kultura”.

Dlaczego więc to państwo nadal nazywano Polską, a jej ludność Polakami, skoro Polacy stanowili w nim mniejszość? Nawet jeśli „elity” tego państwa ulegały spolszczeniu, to było ono bardzo płytkie i uważam, że tak pozostało do dziś. Nawet jeśli ci ludzie uważają się za Polaków, to w głębi duszy co innego im gra. Ta maniakalna nienawiść do Rosji – to te rusińskie (ukraińskie) geny dają znać o sobie. Jeśli więc Marek Budzisz chce połączenia Polski z Ukrainą, to po co? Przecież z logicznego punktu widzenia nie ma to sensu. I RP nie poradziła sobie z Rosją. Po co powielać stare błędy? Chyba że jest jakiś inny cel. Ale na pewno nie jest to polski i Polaków interes.

Niektóre postanowienia unii lubelskiej:

  • wspólny władca wybierany w wolnej elekcji (czyli burdel, serdel, pierdel),
  • wspólny Sejm walny, obradujący w Warszawie, którego izba poselska składała się z 77 posłów koronnych i 50 litewskich, a w skład Senatu weszło 113 senatorów koronnych i 27 litewskich,
  • wspólna polityka obronna i zagraniczna,
  • zachowano odrębne urzędy centralne,
  • zachowano odrębne wojsko polskie i litewskie,
  • zachowano odrębne języki urzędowe (na Litwie język ruski),
  • egzekucja królewszczyzn i podważanie nadań królewskich nie miały zastosowania na Litwie,
  • zachowano w mocy wszystkie dotychczasowe prawa i przywileje, obowiązujące w obu państwach, jak również odrębne sądownictwo i prawo sądowe.

Wikipedia, bo z niej pochodzą te informacje, nie informuje, że wśród tych posłów i senatorów koronnych byli posłowie i senatorowie rusińscy, bo do Korony włączono całą południową część WKL, czyli Ukrainę. W praktyce więc posłowie z byłego WKL dominowali w sejmie. Jeśli doda się do tego dominację magnatów kresowych, to moje twierdzenie, że Polska skończyła się wraz z unią lubelską jest jak najbardziej uzasadnione. Wspólna polityka obronna i zagraniczna oznaczała, że nie było żadnej polityki obronnej i zagranicznej. Bo jak prowadzić spójną politykę obronną, gdy nie ma jednolitego dowodzenia i jednego wojska? Jagiellonowie porozdawali magnatom królewszczyzny, czyli ziemie należące do króla, czyli, jak byśmy dziś powiedzieli – rządowe, bo one nie były własnością króla. On nimi tylko zarządzał, tak jak to, co państwowe, nie należy do rządu, tylko do państwa. Rządy się zmieniają, a państwo pozostaje. I tak samo było w przypadku królów. Innymi słowy magnaci rozkradli ziemię królewską za zgodą i aprobatą Jagiellonów, czyli wszystko to, co zostawił Kazimierz Wielki, czyli dorobek jego ojca Władysława Łokietka. To dało im przewagę nad szlachtą. Gdy ta się zorientowała, to wszczęła tzw. ruch egzekucyjny, dążący do odebrania magnatom tego, co ukradli. Ponieważ działo się to w Koronie za czasów unii personalnej, nie mogło to dotyczyć Litwy. Odrębne prawo i sądownictwo. Skąd my to znamy? PO ma swoje prawo i swoich sędziów, a PiS też ma swoje prawo i swoich sędziów.

Jeśli więc porównamy obie unie, czyli Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Rzeczpospolitą, to trudno się dziwić, że Anglik nazwał Rzeczpospolitą pięknie fosforyzującą kupą próchna. Problem jednak polega, że to nie Polacy dominowali w tym państwie, tylko Rusini i Litwini. I to oni byli tymi warchołami i debilami z wygolonymi łbami. A dziś ich potomkowie robią to samo. A co tam! To nie ich państwo. Ważne, żeby Ruskim dołożyć. Tacy sami debile, jak tamci. I tak jak tamci, też na usługach obcych.

Dlaczego tak się stało, że unia angielska mogła działać jako dobrze zorganizowana i sprawna instytucja, a unia polsko-litewska – nie? Przecież obie unie tworzyli ci sami ludzie – Żydzi. Zapewne jednym z najważniejszych czynników, jeśli nie najważniejszym, było wyspiarskie położenie Anglii. To zapewniało bezpieczeństwo i stabilizację. I z takiej pozycji można było skłócać narody kontynentalne, nie ponosząc żadnych konsekwencji i jednocześnie budować światowe imperium. Nie przypadkiem też pozostałe protestanckie państwa mają takie położenie: Australia, Nowa Zelandia. Stany Zjednoczone mają niegroźnych sąsiadów i z obu stron są otoczone oceanami. Szwajcaria leży w górzystym, trudno dostępnym terenie. Skandynawia to półwysep, też w miarę bezpieczny. Tam można było stworzyć dobrze zorganizowane, bogate państwa i nie zagrożone atakiem sąsiadów. Reszta już nie miała być tak stabilna i bogata.

W przypadku Europy środkowej było inaczej. Typowy obszar przejściowy pomiędzy Niemcami a Rosją. Wprawdzie w tamtym czasie Rosja nie była jeszcze potęgą, ale Żydzi wiedzieli, że będzie, bo to oni byli tymi „konkwistadorami”, którzy penetrowali i kolonizowali Syberię. Takie położenie idealnie nadawało się na stworzenie strefy konfliktogennej. Nie mogło więc tu powstać w miarę silne i stabilne większe państwo. Zatem gdy pojawiło się Zjednoczone Królestwo Polskie, to powstało zagrożenie, że może ono za jakiś czas upomnieć się o swoje ziemie utracone, czyli Śląsk i Pomorze. Unia personalna z WKL i wybór Jagiellona na króla Polski przesunął Polskę z Europy zachodniej do wschodniej. Unia realna doprowadziła do powstania nowego państwa – Rzeczypospolitej, która cały swój wysiłek skierowała na wojny z Moskwą i Turcją. W ten sposób wschodnia granica I Rzeszy została zabezpieczona i niezmienna do czasów rozbiorów.

Henry Kissinger

29 listopada 2023 roku zmarł Henry Kissinger. Dożył stu lat, a więc sprawdziło się w jego przypadku powiedzenie, że złego licho nie bierze. Dla wielu był on wcieleniem zła, ale dla politycznego establishmentu był wybitną osobowością. Jak widać punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W związku z jego śmiercią ukazało się mnóstwo artykułów w prasie i komentarzy w internecie. Większość z nich jest oczywiście krytyczna i przypomina zbrodnie Kissingera. Jeden z takich krótkich komentarzy zamieścił kanał Break Through News.

Jest w nim mowa o tym, że odpowiadał za jedne z najbardziej okrutnych zbrodni ludobójstwa w historii świata. Za czasów prezydenta Nixona (1969-1973) był odpowiedzialny za śmierć milionów ludzi w Wietnamie, Kambodży i Laosie. Był odpowiedzialny za 3.875 bombardowań Kambodży, które celowo były skierowane przeciwko ludności cywilnej. Laos do dnia dzisiejszego pozostaje najbardziej zbombardowanym państwem w historii świata. W Chile Kissinger odpowiadał za osobiste kierowanie puczem w 1973 roku, który doprowadził do upadku rządu Salvadora Allende i przejęcia władzy przez Augusto Pinocheta. Rząd Pinocheta odpowiada śmierć tysięcy osób i torturowanie dziesiątek tysięcy osób w czasie 16-letnich rządów. Pomógł on także pakistańskiemu dyktatorowi Yahya Khan w jego wojnie z powstaniem w Bangladeszu w 1971 roku, w wyniku której, według szacunków, zginęło od 300 tys. do 3 milionów ludzi. Kissinger poparł też i uzbroił indonezyjskiego dyktatora Suharto, który we Wschodnim Timorze w 1975 roku doprowadził do śmierci 200 tys. ludzi. W 1976 roku zaakceptował też działania junty w Argentynie w jej wojnie z lewicą. Skutkiem tego były brutalne morderstwa, tortury i zaginięcie ponad 30 tys. ludzi. – To tylko niektóre zbrodnie Kissingera. Bezspornym wydaje się więc, że powinien być zapamiętany jako ten, który opowiada za jedne z największych masowych mordów w historii.

Leszek Sykulski w swoim podkaście geopolitycznym mówi m.in.:

Kissinger był sekretarzem stanu w czasie prezydentury Nixona i Forda. To ikona amerykańskiego imperializmu. Był on jednym z architektów amerykańskiej polityki imperialnej. Według niektórych analityków Kissinger ponosi odpowiedzialność za śmierć 3 mln ludzi. Nadzorował tajną operacją dywanowego bombardowania Kambodży, gdzie zginęło mnóstwo ludzi. Był to człowiek, który sabotował szanse na rozejm w Wietnamie. I to działalność Kissingera przeciągnęła tę wojnę o 7 lat. Był odpowiedzialny za akcję CIA, która zainstalowała rządy Augusto Pinocheta w Chile. Oblicza się, że na Kambodżę Stany Zjednoczone wykonały ponad 3,5 tys. bombardowań w latach 1969-1970. Szacuje się, że amerykańskie lotnictwo zrzuciło wówczas więcej bomb, niż w trakcie II wojny światowej. Niewątpliwie działania te przyczyniły się do przejęcia władzy w Kambodży przez Czerwonych Khmerów i wymordowania przez nich ponad dwóch milionów jej obywateli.

Pamiętajmy, że ten człowiek ma bardzo wielu apologetów we współczesnych elitach amerykańskiej polityki zagranicznej, w elitach akademickich w Stanach Zjednoczonych. Natomiast, pamiętajmy, jest to człowiek, który osobiście sabotował jedyną szansę na zakończenie wojny w Wietnamie w 1968 roku. To działanie miało zabezpieczyć mu dojście do władzy w administracji Nixona.

x

W Wikipedii można przeczytać m.in.:

Henry Kissinger urodził się 27 maja 1923 w Fürth w niemieckiej Bawarii, w rodzinie żydowskiej. Był synem nauczyciela Louisa Kissingera (ur. 1887) oraz pochodzącej ze stosunkowo zamożnej i wpływowej rodziny Pauli Kissinger z domu Stern (ur. 1901 w Leutershausen). Jego prapradziadkiem ze strony ojca był Meyer Löb (1767–1838), żydowski nauczyciel z Kleineibstadt, który w 1817 przyjął nazwisko Kissinger na cześć uzdrowiskowej miejscowości Bad Kissingen, będącej od 1795 jego miejscem zamieszkania – zastosował się w ten sposób do przyjętego w 1813 w Bawarii prawa, które wymagało od niemających (w sensie niemieckim) nazwisk Żydów ich posiadania. Miał młodszego brata Waltera (1924–2021). Był wychowywany w ortodoksyjnej odmianie wyznania żydowskiego i w młodości spędzał codziennie dwie godziny na pilnym studiowaniu Biblii i Talmudu.

Kissinger był nieśmiałym i introwertycznym dzieckiem. Mając dobre wyniki w nauce w lokalnej szkole żydowskiej marzył o kontynuowaniu nauki w Gymnasium, prestiżowej państwowej szkole średniej, jednak zanim osiągnął odpowiedni wiek przestała ona przyjmować Żydów. W 1938 rodzina Kissingera w reakcji na coraz bardziej antysemicką politykę Niemiec podjęła decyzję o ucieczce do Stanów Zjednoczonych. 20 sierpnia 1938 rodzina wyruszyła drogą morską przez Londyn do Nowego Jorku.

Chcąc mieć większy wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, Henry Kissinger został doradcą ds. polityki zagranicznej podczas kampanii prezydenckich Nelsona Rockefellera, wspierając jego starania o nominację Partii Republikańskiej w latach 1960, 1964 i 1968. W latach 1961–1968, oprócz wykładania na Uniwersytecie Harvarda, był specjalnym doradcą prezydentów Johna F. Kennedy’ego i Lyndona B. Johnsona w sprawach polityki zagranicznej. W 1969 ostatecznie odszedł z Harvarda i objął funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, którą pełnił do 1975, ponadto w latach 1973–1977 sprawował też urząd sekretarza stanu – oba stanowiska piastował najpierw w administracji prezydenta Richarda Nixona, a później Geralda Forda. W 1972 wraz z Richardem Nixonem został Człowiekiem Roku tygodnika „Time”.

Wielką próbą polityki zagranicznej w karierze Kissingera była wojna wietnamska, która zanim został doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego stała się niezwykle kosztowna, zabójcza i niepopularna. Dążąc do osiągnięcia „pokoju z honorem”, Kissinger połączył inicjatywy dyplomatyczne i wycofanie wojsk z niszczycielskimi kampaniami bombowymi w Wietnamie Północnym, mającymi na celu poprawę amerykańskiej pozycji negocjacyjnej i utrzymanie wiarygodności kraju w oczach międzynarodowych sojuszników i wrogów. Oprócz tego Kissinger zainicjował tajną kampanię bombową w Kambodży. Zarówno strategia „pokoju z honorem” w Wietnamie, jak i bombardowanie Kambodży budzą niemałe kontrowersje. „Pokój z honorem” przedłużył wojnę o cztery lata i kosztował życie 22 000 żołnierzy amerykańskich oraz niezliczonej liczby Wietnamczyków, zaś bombardowanie Kambodży wyniszczyło kraj i jest uznawane za czynnik, który pomógł Czerwonym Khmerom przejąć tam władzę.

27 stycznia 1973 Kissinger i jego północnowietnamski partner negocjacyjny Lê Đức Thọ ostatecznie podpisali porozumienie o zawieszeniu broni, kończące bezpośrednie zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w konflikt. W tym samym roku obaj politycy zostali uhonorowani Pokojową Nagrodą Nobla, której przyjęcia Lê odmówił, pozostawiając Kissingera jako jedynego jej odbiorcę. Przyznanie Kissingerowi nagrody jest uznawane za jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji przyznającego ją Norweskiego Komitetu Noblowskiego w historii. Jako protest przeciwko tej decyzji dwóch członków Komitetu zrezygnowało z członkostwa, co stało się po raz pierwszy w historii przyznawania tej nagrody.

Kissinger miał także niemały wkład w rozwój relacji Stanów Zjednoczonych z Chińską Republiką Ludową. W 1971 odbył dwie tajne podróże do tego państwa, torując drogę do historycznej wizyty prezydenta Richarda Nixona w Chinach w 1972 i normalizacji stosunków chińsko-amerykańskich w 1979 roku.

Henry Kissinger ustąpił ze stanowiska sekretarza stanu po zakończeniu kadencji administracji Geralda Forda w 1977, jednak wciąż odgrywał znaczącą rolę w amerykańskiej polityce zagranicznej. W 1983 prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan powierzył mu przewodzenie Dwupartyjnej Komisji Narodowej ds. Ameryki Środkowej (National Bipartisan Commission on Central America). W latach 1984–1990, zarówno pod rządami Ronalda Reagana jak i jego następcy George’a H.W. Busha, zasiadał w Radzie Doradczej Prezydenta ds. Wywiadu Zagranicznego (President’s Foreign Intelligence Advisory Board).

Odegrał rolę w tzw. sprawie szpiegowskiej Rio Tinto z lat 2009–2010. Zgodnie z doniesieniami medialnymi zainkasował blisko 5 milionów dolarów za poinstruowanie koncernu wydobywczego Rio Tinto, jak odciąć się od aresztowanego w Chinach za łapówkarstwo pracownika, obywatela Australii Sterna Hu, i zbudować dobre relacje z chińskimi władzami.

Tuż po wyborze na prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2016 Donald Trump zwrócił się do Kissingera z prośbą, aby został jego doradcą o specjalnym charakterze. 17 listopada 2016 Kissinger odbył spotkanie z prezydentem-elektem Trumpem, podczas którego obaj politycy omówili sprawy globalne. W maju 2017 Kissinger spotkał się z Trumpem w Białym Domu.

x

Zapewne te wszystkie komentarze i analizy, jakie pojawiły się po śmierci Kissingera, skupiają się na nim jako polityku, ale nie na tym, jakim był człowiekiem. W listopadzie 1972 roku Oriana Fallaci przeprowadziła z nim wywiad (Oriana Fallaci Wywiad z historią Świat książki, 2016). Był to nietypowy wywiad, bo składał się z dwóch części. Kissinger postawił warunek: zanim udzieli jej wywiadu, to sam przeprowadzi z nią wywiad i po nim oceni, czy warto jej udzielić wywiadu. Był to jedyny wywiad, jakiego udzielił Kissinger w swoim życiu. We wstępie do niego Fallaci m.in. pisze:

Ten człowiek jest zbyt sławny, zbyt ważny, mający zbyt wielkie szczęście, którego określano przydomkiem Superman, Superstar, Superkraut, a który zawierał paradoksalne sojusze, osiągał niemożliwe porozumienia, sprawiał, że świat wstrzymywał oddech, jakby ten świat był grupą jego studentów z Harvardu. Ten niewiarygodny, niezrozumiały, w gruncie rzeczy absurdalny osobnik, który spotykał się z Mao Tse-tungiem, kiedy tylko chciał, wchodził do Kremla, kiedy miał na to ochotę, budził prezydenta Stanów Zjednoczonych i wkraczał do jego pokoju, kiedy uznał to za stosowne. Ten pięćdziesięciolatek w okularach z zausznikami, w porównaniu z którym James Bond był całkowicie jałowym wymysłem. On nie strzelał, nie bił się na pięści, nie wyskakiwał z rozpędzonych samochodów jak James Bond, ale doradzał wojny, kończył wojny, rościł sobie prawo do zmiany naszego losu, a nawet go zmieniał. Kim więc, koniec końców, był ten Henry Kissinger?

(…) Nie przypadkiem można go było uznawać za drugiego najpotężniejszego człowieka Ameryki. Chociaż niektórzy uważali, że był kimś więcej, o czym świadczy dowcip, który w okresie mojego wywiadu krążył po Waszyngtonie: „Pomyśl, co by się stało, gdyby umarł Kissinger, Richard Nixon zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych…”.

Nazywano go umysłową niańką Nixona. Dla niego i Nixona ukuto złośliwe i demaskatorskie nazwisko: Nixinger. Prezydent nie mógł się bez niego obyć. Chciał go mieć zawsze u boku: podczas każdej podróży, uroczystości, oficjalnej kolacji, w czasie wakacji. A przede wszystkim przy podejmowaniu każdej decyzji. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Pekinu, wprawiając w osłupienie prawicę i lewicę, to właśnie Kissinger podsunął mu wcześniej pomysł podróży do Pekinu. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Moskwy, żeby zmylić Wschód i Zachód, to Kissinger zasugerował mu, by udał się do Moskwy. Jeśli Nixon postanawiał zawrzeć ugodę z Hanoi i opuścić Thieu, to Kissinger przekonał go do tego kroku. Jego domem był Biały Dom. Kiedy nie był akurat w podróży jako ambasador, tajny agent, minister spraw zagranicznych, negocjator, wchodził do Białego Domu wczesnym rankiem, a wychodził wieczorem. (…)

Człowiek ten pozostawał zatem zagadką, tak samo jak jego nieporównywalny sukces. Jedną z przyczyn takiej tajemnicy był fakt, że zbliżyć się do niego, zrozumieć go było niezwykle trudno, nie udzielał bowiem indywidualnych wywiadów, wypowiadał się wyłącznie na konferencjach prasowych zwoływanych przez biuro prezydenta. Tak więc przysięgam, dotąd jeszcze nie zrozumiałam, dlaczego zgodził się mnie przyjąć zaledwie trzy dni po otrzymaniu mojego pozbawionego złudzeń listu. On sam mówi, że to z powodu mojego wywiadu z generałem Giapem (pokonał Francuzów pod Dien Bien Phu – przyp. W.L.), przeprowadzonego w Hanoi w lutym 1969 roku. Być może. Pozostaje jednak faktem, że po tym nadzwyczajnym „tak” zmienił zdanie i postanowił zobaczyć się ze mną pod jednym warunkiem: że mi nic nie powie. Podczas spotkania to ja miałam mówić i na podstawie tego, co powiem, on miał postanowić, czy udzieli mi wywiadu, czy też nie. Zakładając, że znajdzie czas. Co też rzeczywiście się stało w Białym Domu, w czwartek 2 listopada 1972 roku, kiedy zobaczyłam go, jak nadchodzi zaspany, bez uśmiechu, mówiąc: „Good morning, miss Fallaci”. Następnie, wciąż bez uśmiechu, wprowadził mnie do swojego eleganckiego gabinetu, pełnego książek, telefonów, papierów, abstrakcyjnych obrazów, fotografii Nixona. Tutaj zapomniał o mnie, pogrążywszy się w lekturze długiego maszynopisu. Było to trochę kłopotliwe siedzieć tam pośrodku pokoju, podczas gdy on czytał odwrócony do mnie tyłem. Z jego strony było to również głupie, prostackie. Pozwoliło mi jednak przyjrzeć mu się, zanim on przyjrzał się mnie. Nie tylko po to, żeby odkryć, że nie jest pociągający, taki niski, krępy, przygnieciony tą wielką, baranią głową, ale by odkryć, że wcale nie jest swobodny ani pewny siebie. Zanim z kimś się zmierzy, potrzebuje zyskać na czasie i osłonić się swoją władzą. Jest to zjawisko częste u osób nieśmiałych, które chcąc to ukryć, stają się w końcu niegrzeczne. Albo naprawdę takie są.

W piętnastej minucie rozmowy, kiedy plułam już sobie w brodę, że zgodziłam się na ten absurdalny wywiad ze strony kogoś, z kim sama chciałam go przeprowadzić, zapomniał trochę o Wietnamie i tonem gorliwego reportera zapytał, którzy przywódcy państwowi wywarli na mnie największe wrażenie (bardzo lubi to określenie). Zrezygnowana, sporządziłam mu taką listę. Zgodził się przede wszystkim, jeśli chodzi o Bhutto: „Bardzo inteligentny, bardzo błyskotliwy”. Zdziwiła go natomiast Indira Gandhi: „Naprawdę podobała się pani Indira Gandhi?”. Nie chciał też uzasadnić złego wyboru, jaki zasugerował Nixonowi podczas konfliktu indyjsko-pakistańskiego, kiedy stanął po stronie Pakistańczyków, którzy mieli przegrać wojnę przeciwko Hindusom, którzy mieli ją wygrać. Na temat innego przywódcy, o którym powiedziałam, że nie wydał mi się inteligentny, ale bardzo mi się spodobał, wypowiedział się następująco: „Inteligencja nie jest potrzebna, żeby być przywódcą państwa. Cechą, która liczy się u przywódców państwa, jest siła. Odwaga spryt i siła”. Uważam to zdanie za jedno z najciekawszych, jakie mi powiedział. Dobrze ilustruje jego typ, jego osobowość. Mężczyzna kocha siłę ponad wszystko. Odwaga, spryt i siła. Inteligencja interesuje go wiele mniej, choć ma jej dużo, jak wszyscy twierdzą. (Czy chodzi jednak o inteligencję, czy też o erudycję i przebiegłość? Według mnie, inteligencja, która się liczy, rodzi się ze zrozumienia ludzi. Nie powiedziałabym, że ma on taką inteligencję. Należałoby przeprowadzić na ten temat trochę głębsze badania. Założywszy, że warto).

Mniej więcej w dwudziestej piątej minucie uznał, że zdałam egzamin. (…) Tak więc o dziesiątej w sobotę 4 listopada znów znalazłam się w Białym Domu. O dziesiątej trzydzieści ponownie wchodziłam do jego gabinetu, żeby rozpocząć być może najbardziej niewygodny wywiad, jaki kiedykolwiek przeprowadziłam. Boże, co za męka! Co dziesięć minut przerywał nam dzwonek telefonu i był to Nixon, który czegoś chciał, nieznośny, dokuczliwy jak dziecko, które nie potrafi przebywać z dala od mamy. Kissinger odpowiadał z troskliwością i uniżonością, zaś rozmowa ze mną rwała się, czyniąc jeszcze trudniejszym wysiłek, by choć trochę go zrozumieć. Wreszcie, w najciekawszym momencie, kiedy zdradzał mi nieuchwytną istotę swojej osoby, znów zadźwięczał jeden z telefonów. I znów był to Nixon: czy pan Kissinger może do niego na chwilę zajrzeć? Oczywiście, panie prezydencie. Zerwał się na równe nogi, powiedział, żebym na niego zaczekała, spróbuje dać mi jeszcze trochę czasu, i wyszedł. Tak zakończyło się moje spotkanie. Dwie godziny później, kiedy wciąż jeszcze czekałam, asystent Dick Campbell przyszedł zakłopotany, żeby mi wyjaśnić, iż prezydent wylatuje do Kalifornii i pan Kissinger musi mu towarzyszyć. Nie wróci do Waszyngtonu przed wtorkowym wieczorem, kiedy rozpocznie się obliczanie głosów, ale szczerze wątpi, bym mogła dokończyć wywiad w tych dniach. Gdybym mogła poczekać do końca listopada, kiedy tak wiele spraw się wyjaśni…

Nie mogłam i nie było warto. Czemu miałaby służyć próba potwierdzenia portretu, który miałam już w ręku? Portretu, który rodzi się z chaosu myśli, barw, wymijających odpowiedzi, wyważonych zdań, irytującego milczenia. (…)

x

Wypada tu jeszcze przytoczyć ten fragment wywiadu, „kiedy zdradzał mi nieuchwytną istotę swojej osoby”, czyli gdy Fallaci miała go już prawie na widelcu. Są to ostatnie dwa pytania tego wywiadu:

Czy jest pan przeciwko małżeństwu?

Nie. Małżeństwo czy też jego brak to dylemat, którego nie można rozwiązać jako kwestię zasady. Mogłoby się zdarzyć, że ponownie się ożenię… tak, mogłoby się tak zdarzyć. Ale wie pani, kiedy jest się poważnym człowiekiem jak ja, to koniec końców, koegzystować z drugą osobą i przetrwać taką koegzystencję jest bardzo trudno. Związek między kobietą a takim jak ja typem jest nieuchronnie bardzo skomplikowany… Trzeba być rozważnym. Och, trudno mi to wyjaśnić. Nie jestem osobą, która zwierza się dziennikarzom.

Zauważyłam, doktorze Kissinger. Nigdy nie przeprowadzałam wywiadu z kimś, kto tak bardzo uchylałby się przed pytaniami i precyzyjnymi określeniami, z nikim, kto tak jak pan broniłby się przed czyjąś próbą przeniknięcia swojej osobowości. Czy jest pan nieśmiały, panie Kissinger?

Tak. Dosyć. Sądzę natomiast, że jestem bardzo zrównoważony. Widzi pani, niektórzy przedstawiają mnie jako osobę niespokojną, tajemniczą, inni zaś pokazują mnie jako człowieka niemal wesołego, który ciągle się uśmiecha, wciąż się śmieje. Obydwa wizerunki są nie do końca prawdziwe. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Jestem… Nie powiem pani, kim jestem. Nigdy nikomu tego nie powiem.

xxx

Podobno Kissinger żałował w życiu tylko jednej rzeczy, właśnie tego, że udzielił wywiadu Orianie Fallaci. W tym wstępie, do tego wywiadu, napisała ona też, że w 1938 roku wraz z ojcem, matką i bratem Walterem uciekł do Londynu, a potem do Nowego Jorku, że miał wtedy piętnaście lat, a na imię Heinz, a nie żaden Henry, i nie znał słowa po angielsku. Nauczył się go bardzo szybko. Natomiast Antony C. Sutton w swojej książce Skull and bones; Tajemna elita Ameryki (1983) zamieścił taką uwagę: „Pozwolimy sobie w tym miejscu na pewną plotkę: otóż kilku przedstawicieli establishmentu stwierdziło, że David Rockefeller jest zwyczajnie niezbyt bystry, a Nelson Rockefeller był jedynym człowiekiem w Ameryce, który potrafił do tego stopnia kaleczyć język angielski, by w jednym zdaniu pomieścić aż dwa błędy formalne”. Tak więc demonizować Żydów nie należy, co nie zmienia faktu, że Kissinger był ponadprzeciętnie uzdolniony. Tylko czy ta ponadprzeciętność dawała prawo, usprawiedliwiała, poprzez podejmowane decyzje, wymordowanie milionów ludzi?

Przypadek Kissingera skłania do refleksji nad naturą władzy. Czym ona jest? Skąd ona się bierze? Kto tak naprawdę rządzi? Antoni Mączak w książce Rządzący i rządzeni (1986) we wstępie do niej pisze:

„W każdej rzeczypospolitej – jakakolwiek byłaby wielka, w każdym państwie – jakkolwiek byłoby ludne, rzadko zdarza się, by więcej niż pięćdziesięciu obywateli w jednym czasie wstępowało na szczeble władzy. Ani w starożytności w Atenach czy w Rzymie, ani obecnie w Wenecji czy Lukce nie ma wielu obywateli rządzących państwem, choć rządy w tych krajach nazywa się republikańskimi.”

Tak rozumował współczesny Makiawelowi kronikarz sieneński, a w jego krótkich zdaniach mieści się jeden z wielkich problemów, przed którymi staje – świadomie lub nie – każdy, kto bada systemy władzy. Autor ów, Claudio Tolomei, miał przed oczami scenę swej znacznej, ale bardzo przez możniejsze organizmy polityczne zagrożonej republiki miejskiej, obserwował mechanizmy polityczne w środowiskach mieszczańskich, ale znał także ówczesnych „tyranów”, przekształcających się właśnie we Włoszech w książąt terytorialnych. Za jego dorosłego życia rozegrał się w środkowych i północnych Włoszech dramat zakończenia wojen o ten kraj, uwieńczony zwycięstwem imperium habsburskiego nad Francją Franciszka I. Wreszcie jak każdy intelektualista włoski tych lat sięgał Tolomei do dostępnych wówczas autorów antycznych, czerpiąc od nich odwagę do ujmowania rzeczywistości w zwięzłe jednoznaczne tezy, do przerzucania mostów nad różnicami kultur, przestrzeni i czasu.

x

W tych wszystkich komentarzach, artykułach, które pojawiły się po śmierci Kissingera, nie ma zapewne tej jednej, ale najważniejszej informacji, a mianowicie tej, że Kissinger swoją nadzwyczajną władzę osiągnął, nie w wyniku demokratycznych wyborów, tylko w wyniku nominacji. A kto go nominował na stanowisko sekretarza stanu czy doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego? Chyba raczej nie Nixon. Nixon, który ustąpił ze stanowiska w 1974 roku po Aferze Watergate, a Kissingerowi włos z głowy nie spadł. Nixon usilnie starał się o reelekcję, ale w wyniku słabnącego poparcia ze względu na przedłużającą się wojnę w Wietnamie, posunął się do nielegalnych sposobów walki ze swoimi przeciwnikami politycznymi. A przecież to działania Kissingera doprowadziły do przedłużenia tej wojny. Jak mówi przysłowie: cygan zawinił, a kowala powiesili.

Był więc Kissinger takim niezatapialnym statkiem na amerykańskiej scenie politycznej. Prawdopodobnie przez całe swoje aktywne życie polityczne miał wpływ na większość, jeśli nie na wszystkich, prezydentów Stanów Zjednoczonych. I bardzo możliwe, że to on wykreował swoich następców, którzy, tak jak on, kierują amerykańską, a więc i światową sceną polityczną z tylnego siedzenia. Tak więc Kissinger i jego działalność to dowód na to, że demokracja jest fikcją, że wyborcy nie mają na nic wpływu. Tylko czy oni zdają sobie z tego sprawę? Prawdopodobnie w zdecydowanej większości – nie. I na tym polega ten myk z demokracją.