Linia Curzona, to linia, wzdłuż której przebiega obecna wschodnia granica Polski. W pewnym sensie była to granica naturalna, oddzielająca tereny zamieszkałe przez ludność polską od tych zamieszkałych przez ludność rusińską. Napisałem była, bo już nie jest. Wobec faktu, że po II wojnie światowej przesiedlono na ziemie poniemieckie mniejszości kresowe, a po 24 lutego 2022 roku przesiedlono około 8-10 mln Ukraińców na teren całej Polski, to ta linia straciła swój naturalny charakter. Niemniej warto sobie przybliżyć jej historię. Wikipedia m.in. pisze:
Linia Curzona – proponowana linia demarkacyjna wojsk polskich i bolszewickich, opisana w nocie z dnia 11 lipca 1920 roku, wystosowanej przez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych George’a Curzona do ludowego komisarza spraw zagranicznych RFSRR Gieorgija Cziczerina. Przebieg linii oparty został na „Deklaracji Rady Najwyższej Głównych Mocarstw Sprzymierzonych i Stowarzyszonych w sprawie tymczasowej granicy wschodniej Polski” z 8 grudnia 1919 roku. W rzeczywistości lord Curzon nie był ani autorem tej koncepcji, ani jej zwolennikiem. Za faktycznego twórcę linii Curzona uważa się eksperta ds. Europy Środkowo-Wschodniej w brytyjskim ministerstwie spraw zagranicznych (Foreign Office) pochodzenia polsko-żydowskiego – Lewisa Bernsteina Namiera (właściwie Ludwik Niemirowski). Stąd niekiedy bywa ona określana jako linia Curzona-Namiera lub linia Namiera.
Linia Curzona, 1945; źródło: Wikipedia.
Dyplomacja brytyjska w nocie z 11 lipca 1920 roku, w trakcie konferencji w Spa, zaproponowała linię demarkacyjną wojsk polskich i bolszewickich w toczącej się wówczas wojnie polsko-bolszewickiej. Linia wzięła swoją nazwę od nazwiska George Curzona – szefa brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych (ang. Foreign Office). W rzeczywistości lord G. Curzon nie był ani autorem tej koncepcji, ani jej zwolennikiem. Koncepcję linii podchwycił bowiem i zarekomendował Philip Kerr, osobisty sekretarz Davida Lloyd George’a, ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii. Kerr korzystał z rad innego wysokiego rangą urzędnika Foreign Office – Lewisa Namiera (Ludwika Niemirowskiego). Namier od marca 1918 do 30 kwietnia 1920 roku pełnił rolę eksperta do spraw Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. Sam urodził się w polskiej rodzinie o korzeniach żydowskich, studiował we Lwowie, a następnie na Oksfordzie i bardzo dobrze znał realia Europy Środkowo-Wschodniej. To właśnie Lewis Namier był faktycznym autorem projektu linii znanej jako linia Curzona.
Namier od samego początku był zaciekłym wrogiem polskich aspiracji terytorialnych na Wschodzie, a zwłaszcza koncepcji inkorporacyjnej proponowanej przez Komitet Narodowy Polski, kierowany przez Romana Dmowskiego. Jak pisze historyk Bartłomiej Rusin z Uniwersytetu Jagiellońskiego, już na przełomie 1918 i 1919 roku zaczął propagować wschodnią granicę Polski na Bugu i Sanie.
(…) w swoich memoriałach z 9 grudnia 1918 r. i 7 stycznia 1919 r. wyłożył także swoje poglądy na temat granicy wschodniej odrodzonej Rzeczypospolitej. Według jego koncepcji miała ona opierać się na dwóch rzekach – Bugu i Sanie. (…) opowiadał się za budową Polski „zwartej i silnej” – pod tym określeniem rozumiał Polskę „etnograficzną”, w kształcie zbliżonym do dawnego Królestwa Kongresowego. Proponowana linia graniczna miała przebiegać od dawnego punktu granicznego między Królestwem a Prusami Wschodnimi, dalej na północny wschód od Suwałk do Grodna, na południe wzdłuż Bugu, aż do styku dawnej granicy austro-węgiersko-rosyjskiej i stąd wzdłuż Sanu „do starej granicy galicyjsko-węgierskiej.”
Mapa rozsiedlenia ludności polskiej z uwzględnieniem spisów z 1916 roku; źródło: Wikipedia.
Na paryskiej konferencji pokojowej kończącej I wojnę światową ustalono polską granicę zachodnią (z Niemcami), natomiast nie ustalono wschodniej, ponieważ Wielka Brytania i Francja liczyły na restytucję przedbolszewickiej Rosji, co stawiało zagadnienie wschodnich granic polskich na porządku dziennym i skłoniło Ententę do wysunięcia projektu tymczasowego i prowizorycznego rozgraniczenia Polski i Rosji. W swoim projekcie tymczasowej granicy oparli się oni głównie na granicach III rozbioru Polski, czyli na przebiegu zachodniej granicy Rosji z 1795 roku. Przedstawiona w „Deklaracji” z dnia 8 grudnia 1919 roku pokrywała się z linią Focha, oddzielającą polską część Suwalszczyzny od Litwy, biegła dalej do Niemna i stąd według sztucznej wschodniej granicy d. obwodu białostockiego guberni grodzieńskiej, skąd Bugiem do dawnej granicy austriackiej, tzn. do Kryłowa. Nie obejmowała Galicji, ponieważ chodziło o granicę polsko-rosyjską, a Galicja do Rosji nigdy nie należała, więc potraktowano ją odrębnie.
Podczas konferencji w Spa 10 lipca 1920 w obliczu przewidywanej klęski Polski w walce z bolszewikami Brytyjczycy wysunęli propozycję wycofania wojsk polskich na linię demarkacyjną Niemen-Bug (linia z „Deklaracji” z 8 grudnia 1919), a sprawę Galicji, Śląska Cieszyńskiego, Gdańska, Polska miała zostawić do rozstrzygnięcia mocarstwom Ententy. W Galicji Wschodniej linią demarkacyjną miała być linia frontu w momencie zawieszenia broni. Zatem w Spa nie wyznaczono linii demarkacyjnej w Galicji. Dyplomacja brytyjska podjęła jednak kroki, by i tam zgodnie z postanowieniami konferencji wyznaczyć konkretną linię demarkacyjną. Wytyczoną przez Brytyjczyków linię demarkacyjną, na którą cofnąć się miały wojska polskie, a sowieckie jej nie przekraczać ustanowiono (zgodnie z wcześniej wysuwanymi propozycjami Ententy) na Niemnie i Bugu (czyli linia z „Deklaracji” z grudnia 1919 roku), a w Galicji miała ona biec od Bugu wzdłuż linii Sokal-Busk-Kałusz i dalej do Karpat ze Lwowem po stronie polskiej. Przebieg linii demarkacyjnej miał zostać następnie przesłany w telegramie do sowieckiego komisarza spraw zagranicznych Gieorgija Cziczerina w dniu 11 lipca 1920.
Prawdopodobnie w nocy z 10 na 11 lipca 1920 roku jeden z pracowników brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych (uważa się, że był to Lewis Bernstein-Namierowski, znany również jako lord Namier) zmienił linię, wytyczając ją na zachód od Lwowa i Drohobycza i w tej postaci została ona przetelegrafowana z Londynu sowieckiemu ministrowi G. Cziczerinowi. Motywy postępowania lorda Namiera, który jest uznawany przez niektórych historyków za autora takiej modyfikacji, nie są jasne. Były one zgodne z Lloyd George’a i Curzona poglądami. Dlatego też była to weryfikacja w pełni zamierzona, a nie przypadkowa lub wynikająca z błędu technicznego.
Roman Dmowski w swej pracy Polityka polska i odbudowanie państwa wspomina Namiera jako głównego wroga sprawy polskiej i sprawcę wrogiego stosunku premiera Davida Lloyd George’a do Polski.
Linia Curzona miała być tylko linią rozejmu między walczącymi ze sobą wojskami sowieckimi i polskimi, wbrew obiegowej opinii, nie był to projekt granicy polsko-radzieckiej. Na pozycje wyznaczone przez tę linię miały się cofnąć wojska polskie po podpisaniu rozejmu w wojnie z sowiecką Rosją.
Jednakże już w trakcie trwania konferencji w Spa bolszewicy odrzucali wszelkie propozycje linii demarkacyjnych ustalanych przez mocarstwa Ententy, a następnie w dniu 17 lipca 1920 odrzucili już nie tylko propozycję linii demarkacyjnych, ale również samą możliwość pośredniczenia przez Ententę w kwestiach polsko-bolszewickich. Dowództwo bolszewickie liczyło na szybkie opanowanie Polski i wkroczenie sowieckich oddziałów na obszar Niemiec, gdzie miała wybuchnąć powszechna rewolucja.
xxxxxxxx
Tak więc z jednej strony trwa konferencja w Spa, a z drugiej – wojna polsko-bolszewicka. Co tam się działo na tym froncie, dobrze opisuje Józef Mackiewicz w swojej powieści Lewa wolna:
W dniu 4 lipca 1920 roku północny front polski znajdował się w takiej pozycji:
Na odcinku od Dźwiny do górnej Berezyny stała 1-sza armia generała Zegadłowicza. Odcinek średniej Berezyny zajmowała armia generała Szeptyckiego. Odcinek do Ptycza do Prypeci – Grupa Poleska płk. Sikorskiego. Wojska te były rozciągnięte w cienką linię osłonową. Dywizje zajmowały po kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej, bez odwodów, rezerw, i w żadnym punkcie nie były zdolne do stawienia oporu większym siłom, ani tym bardziej do przeciwnatarcia. Na to niebezpieczeństwo próbowali wielokrotnie zwracać uwagę naczelnego dowództwa zarówno wojskowi jak i wpływowe w państwie osoby cywilne. Nie odniosło to jednak skutku, gdyż Piłsudski nie znosił, by ktokolwiek wtrącał się do jego decyzji. Takie ugrupowanie wojsk utrzymywano w dalszym ciągu, pomimo niekorzystnej sytuacji po klęsce Denikina, pomimo niepokojących informacji, że sowiecka koncentracja na północy nadal trwa.
O świcie 4 lipca, Tuchaczewski, dowódca północno-zachodniego frontu, rzucił na cienki polski kordon 4 armie i jedną samodzielną grupę wojsk. Po stronie polskiej były dwie armie i Grupa Poleska. Już po paru godzinach front polski zostaje przełamany jednocześnie w kilku miejscach. Było to możliwe poprzez koncentrację na poszczególnych odcinkach grup uderzeniowych. Wojska polskie zaskoczone tak gwałtownym uderzeniem, nie rozporządzając rezerwami, nie były w stanie wykonać kontrmanewru – rozpoczęły odwrót na całej linii. Miejscami odwrót stawał się odwrotem bezładnym, czasem przeobrażał się w ucieczkę. Rozwój sytuacji zwiastował katastrofę.
xxxxxxxx
Wojna 1920 roku, jak każda wojna, była od początku do końca wyreżyserowana. Trzeba było znaleźć pretekst do zajęcia Kresów, bo Polska w granicach etnicznych nie stwarzałaby powodów do roszczeń terytorialnych czy konfliktów wyznaniowych. Granica przebiegałaby wzdłuż linii Curzona. W takiej sytuacji nie mogło by dojść do 17 września 1939 roku i zajęcia przez Związek Radziecki tych Kresów. Nie było by też Katynia i rzezi wołyńskiej. Wojna ta była doskonałym usprawiedliwieniem dla zupełnie innego kształtu terytorialnego państwa, bo niby odsuwała bolszewickie zagrożenie z racji przesunięcia granicy daleko na wschód. Gdyby rzeczywiście chciano zlikwidować to zagrożenie, to droga na Moskwę była wolna a bolszewicy rozbici. Jednak Piłsudski zatrzymał się pod Mińskiem i dalej nie ruszył. Tak miało być. Miało powstać państwo, które z każdej strony miało mieć wrogów i miało ich.
Jeśli więc Dmowski uważał Namiera za głównego wroga Polski, bo ten chciał Polski w granicach etnicznych, to kim on był ze swoją koncepcją asymilacyjną? Polska, jakiej chciał Dmowski, powstała. I jakie były tego konsekwencje? A Piłsudski – ze swoją koncepcją federacyjną, czyli Rzeczpospolitą trojga narodów czy może nawet czworga?
xxxxxxxx
Skoro to Lewis Bernstein Namier był pomysłodawcą tej linii, to może warto przyjrzeć się mu bliżej. Wikipedia m.in. pisze:
Lewis Bernstein Namier, pierwotnie Ludwik Bernstein Niemirowski (ur. 27 czerwca 1888 w Woli Okrzejskiej, zm. 19 sierpnia 1960) – brytyjski historyk, urzędnik, a także działacz syjonistyczny.
Urodzony w bogatej, zlaicyzowanej i spolonizowanej rodzinie żydowskiej jako Ludwik Bernstein, syn Józefa Bernsteina (1858–1922) i Anny z Sommersteinów (1868–1945). Rodzina zmieniła później nazwisko na Niemirowski. Studiował we Lwowie, Lozannie, gdzie wywarły na niego znaczny wpływ wykłady Vilfredo Pareto.
Wychowywany w całkowicie zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej, o swoim pochodzeniu dowiedział się dopiero w wieku 9 lat. Pod wpływem antysemickiej dyskryminacji postanowił jako dorosły powrócić do judaizmu. Przed poślubieniem drugiej żony przeszedł na anglikanizm. W 1952 otrzymał tytuł rycerski (knight), nadany przez królową Elżbietę.
Jego pierwszą żoną była poślubiona w 1917 Clara Sophie Poniatowski Edeleff (1891–1945). W 1947 poślubił Julię Kazarinę, primo voto de Beausobre (1893–1977), emigrantkę z ZSRR, więźniarkę łagrów. Miał jedną siostrę: Teodorę Modzelewską, która była matką Anny Kurskiej oraz babką Jarosława Kurskiego i Jacka Kurskiego.
xxxxxxxx
A więc Lewis Bernstein Namier to brat babki braci Kurskich. Nie sądziłem, że moje poglądy na temat kształtu terytorialnego Polski będą zgodne z poglądem Żyda Namiera. Bez względu na to jakie pobudki nim kierowały, być może był wrogiem Polaków, to w tym wypadku miał rację. Państwo polskie powinno mieć obszar taki jak widoczny na powyższej mapie rozsiedlenia ludności polskiej z uwzględnieniem spisu z 1916 roku. W trakcie konferencji jałtańskiej w lutym 1945 prezydent Roosevelt powiedział:
Polska – zauważył – była źródłem kłopotów od przeszło pięciuset lat. – Winston Churchill, Druga wojna światowa. Ktoś mądry i znający bardzo dobrze historię tego rejonu musiał mu to powiedzieć. Oznacza to, że te problemy zaczęły się od unii polsko-litewskiej. Korona Królestwa Polskiego została wciągnięta w konflikt z Moskwą, w obronę nie swoich interesów. Wielkie Księstwo Litewskie, a właściwie jej magnaci, zdominowało Koronę. Elity rusińskie i litewskie przechodziły na katolicyzm i w ten sposób stawali się “Polakami” i jako tacy zadzierali z Rosją.
Nie ma drugiego takiego miejsca w Europie, w którym wygenerowano tyle konfliktów. Już samo łączenie narodów o różnych wyznaniach tworzy problem, ale jeszcze nie tak wielki. Tak było w byłej Jugosławii. Tylko że tam Słoweńcy, Chorwaci i Serbowie żyli każdy na swojej ziemi. Nie było przesiedleń czy zmiany wyznania dla kariery politycznej, a przede wszystkim nie było wojen ze znacznie silniejszym przeciwnikiem. Unia z Wielkim Księstwem Litewskim, to nie tylko konflikt o ziemię, która wcześniej należała do Rusi Kijowskiej, to też angażowanie się w konflikt pomiędzy Kijowem i Moskwą na tle religijnym, kto ma dominować, gdzie ma być ten trzeci Rzym. To już jest ingerowanie w wewnętrzne problemy prawosławia. A jeśli robią to katolicy, to tym bardziej rodzi nienawiść. Inna sprawa, że ci „katolicy”, to zapewne w większości byli prawosławni, którzy zmienili wyznanie i w ten sposób stali się katolikami, czyli Polakami. I ci „Polacy” nienawidzą Moskwy i chcą rozczłonkowania Rosji. To zjawisko występowało kiedyś, ale i obecnie mamy w Polsce liczną mniejszość ukraińską. To są obywatele Polski i w większości wypadków to oni są tymi „Polakami”, którzy tak bardzo angażują się w pomoc dla Ukrainy i chcą udziału Polski w tej wojnie. Ale przecież świat o tym nie wie i myśli, że to Polacy i jak przyjdzie co do czego, to cała wina spadnie na Polskę i „nieodpowiedzialnych” Polaków.
Początki tego konfliktu sięgają czasów Kazimierza Wielkiego. To za jego „kadencji” przyłączono do Korony Ruś Halicką, Księstwo Chełmsko-Bełskie, Księstwo Włodzimierskie i Podole. Widać wyraźnie przesunięcie polityki z kierunku północno-zachodniego na południowo-wschodni. Śląsk też przestał go interesować. No, ale nie ma się czemu dziwić. Ten król był całkowicie uzależniony od Esterki, a to w zasadzie wszystko wyjaśnia.
Następnie doszło do unii lubelskiej, w wyniku której powstało nowe państwo – Rzeczpospolita Obojga Narodów. Wikipedia pisze:
„5 marca, przy aprobacie litewskich posłów z Podlasia, sejm koronny przegłosował powtórne przyłączenie województwa podlaskiego do Korony Królestwa Polskiego. 26 maja do Korony włączono województwo wołyńskie, a 6 czerwca województwo kijowskie i województwo bracławskie. Szlachcie ruskiej z tych województw pozwolono zachować swoje prawa i cieszyć się szerokimi wolnościami: językiem urzędowym na tych ziemiach miał być nadal język ruski, a szlachta ruska otrzymywała przywileje identyczne jak szlachta polska. Status prawny ziem ukrainnych inkorporowanych zbliżony był do autonomii, a szlachta ruska uzyskała miejsca w polskim parlamencie. Mimo szerokich swobód przyznanych Rusinom na ziemiach ukrainnych doszło do niezadowolenia społecznego, które miało pewien wpływ na późniejsze powstania kozackie przeciw Rzeczypospolitej, z których największym było Powstanie Chmielnickiego.”
Rzeczpospolita po unii lubelskiej w 1569 roku; źródło: Wikipedia.
Widać więc wyraźnie, że Korona po tej unii stała się potężniejsza od Litwy. Zlikwidowano Wielkie Księstwo Litewskie, a wielką stała się Korona. Powstało więc wspólne państwo z czymś, co dzisiaj nazywa się Ukrainą, a z Litwą utworzono unię. Zabieg ten pozwolił na stworzenie wrażenia, że to Polacy dominują w tym związku. Ziemie na Ukrainie miały status zbliżony do autonomii, a szlachta ruska uzyskała miejsca w polskim parlamencie, co oznaczało, że Polacy nie mogli wpływać na to, co działo się na Ukrainie, ale ta szlachta mogła wpływać na politykę państwa, bo w jego parlamencie ona zasiadała. Taki Jeremi Wiśniowiecki na Ukrainie był potężniejszy od króla i to on pacyfikował powstanie Chmielnickiego, bo to w jego dobrach ono wybuchło. I Rusin Wiśniowiecki, “polski” pan, ciemiężył lud ukraiński i ten lud, w odwecie za wieki upokorzeń doznanych od “polskich” panów, postanowił wymierzyć sprawiedliwość i zemścił się, ale nie na “polskich” panach, tylko na niewinnej ludności wiejskiej. Taką logikę zaszczepiono ukraińskiej czerni i ta czerń, przybywająca dziś do Polski milionami, nosi w sobie głęboką nienawiść do Polaków, którzy w przytłaczającej większości są potomkami chłopów, którzy byli tak samo gnębieni, jak ci z Ukrainy.
W wyniku unii lubelskiej powstało nowe państwo zwane Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Powołano wspólny sejm walny, który obradował w Warszawie. Izba poselska składała się z 77 posłów koronnych i 50 litewskich, a w skład Senatu weszło 113 senatorów koronnych i 27 litewskich. Ponieważ wśród posłów i senatorów koronnych byli Rusini (ilu ich było tego Wikipedia nie podaje), więc prawdopodobnie razem z litewskimi stanowili większość. Stąd moje twierdzenie, że Rzeczpospolita Obojga Narodów, to Rzeczpospolita Rusinów i Litwinów, jest chyba uzasadnione. Ten stan przetrwał do dziś. Ich potomkowie to “Polacy” i katolicy. Taki Giedroyc twierdził, że bez wolnej Ukrainy, Białorusi i Litwy nie będzie wolnej Rzeczypospolitej. Takim “Polakiem”był ten Litwin. A mnie nie interesuje los Litwy, Białorusi i Ukrainy, bo to ziemie byłej Rusi Kijowskiej, do których prawa rości Rosja. Do ziem polskich nigdy takich praw nie rościła. Nigdy! Rosja bolszewicka to inna para kaloszy.
Dwa razy w historii była okazja, by wykorzystać linię Curzona i odciąć się od tego Wschodu, który przynosił i przynosi Polakom same nieszczęścia. Pierwsza okazja, by wytyczyć polskie granice według kryteriów etnicznych, była po I wojnie światowej. Jednak ci, którzy zadecydowali inaczej, dobrze wiedzieli, co robili. Druga okazja nadarzyła się po II wojnie światowej. W tym wypadku wykorzystano linię Curzona, by wytyczyć wschodnią granicę, ale przyznanie Polsce ziem poniemieckich i przesiedlenie tam w większości ludności prawosławnej z Kresów spowodowało, że linia ta stała się zwykłą granicą, a nie granicą, która oddziela od siebie narody o różnych wyznaniach i różnych systemach wartości.
To, że przesiedlano tam ludność prawosławną, dowodzi pośrednio zamieszczona powyżej mapa, na której widać, że Polacy na południowy-zachód od Wilna zamieszkiwali w zwartej masie i stanowili tam większość. Do dziś tam mieszkają, co dowodzi, że to nie Polaków stamtąd przesiedlano. Efekt jest taki, że tak jak przed wojną, tak i teraz Polska jest krajem, w którym ludność prawosławna stanowi znaczący odsetek. A wśród tej ludności dominują Ukraińcy.
Wojna na Ukrainie, która zaczęła się rok temu, 24 lutego 2022 roku, przywróciła po części stan z 1569 roku, gdy powstało nowe państwo, które dla niepoznaki nadal nazywano Koroną, ale faktycznie było to wspólne państwo polsko-ukraińskie. Piszę po części, bo to dopiero początek tworzenia tego nowego państwa. Dwa fakty na to wskazują. Po pierwsze, brak granicy polsko-ukraińskiej; po drugie, przekazywanie za darmo sprzętu wojskowego i wszelkiej innej pomocy. Takie rzeczy mogą dziać się tylko w obrębie jednego państwa. Jest jednak jeszcze jedno podobieństwo. Wtedy Rusini zasiadali w sejmie i dziś też Rusini, zwani obecnie Ukraińcami, zasiadają w sejmie i w rządzie też. Co więcej, mówią otwarcie, że są sługami narodu ukraińskiego. I ten fakt świadczy o tym, że obecne państwo „polskie” jest bardziej ukraińskie niż polskie, a więc jest gorzej niż w 1569 roku. Gdyby więc ktoś nie wiedział, dlaczego ten kraj jest przez niektórych nazywany krajem Zulu-Gula, to już wie.
Kiedyś, kiedy ukazało się monumentalne dzieło Winstona S. Churchilla Druga Wojna Światowa, a było to w latach 1994-1996, to zacząłem je czytać, ale ograniczyłem się do spraw polskich. To dzieło składa się z 6 tomów, a każdy z nich z dwóch ksiąg, co w sumie daje 12 ksiąg. Wtedy niewiele z tego rozumiałem i wydawało mi się ono nudne, bo nie miałem takiej wiedzy jak obecnie. Nie było wtedy internetu, a i dostęp do wielu książek był ograniczony, dlatego o wielu sprawach nie wiedziałem, więc tak naprawdę, to nie rozumiałem, o czym on pisał. Dziś jest już zupełnie inaczej, a przede wszystkim potrafię – jak sądzę – właściwie odczytać jego przekaz, choć być może jego zamiarem było ukrycie prawdy przed maluczkimi, a ci, którzy byli wtajemniczeni, wiedzieli jak go rozumieć.
Swoje dzieło rozpoczyna Churchill rozdziałem zatytułowanym Zwycięzcy tracą rozsądek, w którym opisuje wszelkie błędy, jakie popełnili zwycięzcy w relacjach z pokonanymi Niemcami. Pytanie tylko, czy to były błędy czy zamierzone działanie? Warto się przyjrzeć temu opisowi. Poniżej fragmenty wspomnianego rozdziału:
Klauzule terytorialne Traktatu Wersalskiego faktycznie pozostawiły Niemcy w stanie nienaruszonym – nadal tworzyły największy, jednolity rasowo blok w całej Europie. Gdy marszałek Foch dowiedział się o podpisaniu Traktatu pokojowego w Wersalu, zauważył z wyjątkową przenikliwością: „To nie jest żaden pokój. To tylko zawieszenie broni na okres 20 lat”.
Przez swoją niezaprzeczalną złośliwość i głupotę ekonomiczne klauzule Traktatu Wersalskiego w oczywisty sposób traciły swój sens. Niemcy zostały skazane na płacenie niewyobrażalnych wręcz wysokich odszkodowań. Ten dyktat wersalski świadczył o ogromnym gniewie zwycięzców, stanowiąc zarazem dowód całkowitego niezrozumienia wielce złożonego mechanizmu odszkodowań. Żaden naród ani żadna społeczność nie jest w stanie zapłacić takiego haraczu, który pokryłby koszty prowadzenia współczesnej wojny.
Prawda jednak jest taka, że klauzule te nie zostały nigdy wyegzekwowane. Wręcz przeciwnie, choć bowiem zwycięskie mocarstwa przywłaszczyły sobie niemieckie aktywa w wysokości miliarda funtów szterlingów, to w kilka lat później Niemcy otrzymały pożyczkę w wysokości półtora miliarda funtów szterlingów, głównie od Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, co umożliwiło szybkie usunięcie zniszczeń wojennych. Z uwagi zaś na to, że temu najwyraźniej wielkodusznemu postępowaniu towarzyszyły wrogie okrzyki nieszczęśliwych i zgorzkniałych społeczności w państwach zwycięskich oraz zapewnienia mężów stanu, że Niemcy zapłacą „do ostatniego grosza”, ze strony tego kraju nie można się było spodziewać ani wdzięczności, ani dobrej woli.
Niemcy zapłaciły jedynie odszkodowania wymuszone nieco później, tylko dlatego, że Stany Zjednoczone hojną ręką pożyczały pieniądze wszystkim państwom europejskim, a zwłaszcza Niemcom. W ciągu trzech lat – od 1926 do 1929 roku – Stany Zjednoczone otrzymały od wszystkich swoich dłużników, w formie ratalnych odszkodowań, jedną piątą sumy pożyczonej Niemcom bez żadnej szansy na zwrot. Jednak wyglądało na to, że wszyscy są zadowoleni i uważają, że taki stan rzeczy może trwać w nieskończoność.
Wszystkie te transakcje historia określi kiedyś mianem szaleńczych, jako że umożliwiły powstanie zarówno wojennej plagi, jak i „ekonomicznej zawieruchy”, o której będzie mowa nieco później. Niemcy zapożyczali się teraz gdzie tylko mogli, pochłaniając chciwie wszystkie kredyty, które im tak rozrzutnie oferowano. Wyznawanie niezbyt fortunnej w tym przypadku zasady udzielania pomocy pokonanemu narodowi oraz korzystne oprocentowanie pożyczek sprawiły, że brytyjscy inwestorzy również wzięli udział w tym procesie, choć na znacznie mniejszą skalę niż amerykańscy. Takim oto sposobem Niemcy zyskały w formie pożyczek blisko półtora miliarda funtów szterlingów wobec miliarda odszkodowań, które zapłaciły przez zrzeczenie się środków trwałych i waluty znajdującej się poza granicami ich kraju lub przez żonglowanie ogromnymi pożyczkami amerykańskimi. Jest to niezwykle przygnębiająca historia skomplikowanego przypadku głupoty, która pochłonęła wiele trudu i cnót.
W zamyśle zwycięzców państwo niemieckie miało stać się wcieleniem wszystkich wypracowanych przez lata liberalnych ideałów Zachodu. Niemcy zostali uwolnieni od brzemienia ciężkiego uzbrojenia. Wmuszono w nich ogromne pożyczki amerykańskie pomimo braku jakiegokolwiek zabezpieczenia. W Weimarze uchwalono demokratyczną konstytucję, zgodną ze wszystkimi najświeższymi ulepszeniami. Ponieważ przepędzono cesarzy, ich miejsce zajęły kompletne miernoty. Jednak pod tą wątłą powłoką szalały tłumione namiętności potężnego, pokonanego, lecz w swoim rdzeniu, nienaruszonego narodu niemieckiego. Widząc uprzedzenie Amerykanów do monarchii, z którym pan Lloyd George bynajmniej nie starał się walczyć, pokonane Cesarstwo zrozumiało, że jako republika może liczyć na lepsze traktowanie ze strony państw sprzymierzonych. Jedynym rozsądnym posunięciem byłoby ukoronowanie i scementowanie Republiki Weimarskiej osobą monarchy konstytucyjnego – w tym przypadku małoletniego wnuka Kaisera, który znajdowałby się pod opieką Rady Regencyjnej. Bez tego w życiu narodu niemieckiego istniała próżnia, której nie można było niczym wypełnić. Wszystkie znaczące elementy, zarówno militarne, jak i feudalne, które mogły się były zgromadzić wokół monarchii konstytucyjnej i ze względu na nią szanować i popierać nowe procesy demokratyczne i parlamentarne, pozostawały niejako w stanie zawieszenia. W odczuciu Niemców Republika Weimarska, z całą jej pompą i zdobyczami, stanowiła twór narzucony przez wroga. Coś takiego nie zachęcało do lojalności ani też nie przemawiało do wyobraźni narodu. Przez pewien czas niczym w desperacji Niemcy usiłowali się skupić wokół sędziwego marszałka Hindenburga, lecz wszystko na próżno. Ogromny potencjał pozostawał niewykorzystany. Z areny politycznej ziało pustką. Tę właśnie pustkę wykorzystał niebawem szaleniec, geniusz okrucieństwa, wcielenie najzapieklejszej nienawiści, jaka tylko może wezbrać w ludzkiej duszy – kapral Hitler.
Francja poważnie się wykrwawiła w czasie tej wojny. Pokolenie, które od 1870 roku marzyło o odwecie, teraz triumfowało, choć kosztem straszliwego nadszarpnięcia żywotnych sił narodu. Jutrzenkę zwycięstwa witał zatem kraj wymęczony i wymizerowany. Lecz głęboko zakorzeniony strach przez Niemcami nie ustąpił nawet w momencie tak oszałamiającego sukcesu. Właśnie dlatego marszałek Foch niezwłocznie zażądał granicy na Renie, gwarantującej bezpieczeństwo Francji na wypadek zakusów znacznie większego sąsiada. Jednak politycy brytyjscy i amerykańscy oponowali, twierdząc, że wchłonięcie przez Francję okręgów zamieszkałych przez Niemców jest sprzeczne z „Czternastoma Punktami” oraz zasadą samookreślenia narodów, na których miał się opierać traktat pokojowy. Z tych też względów sprzeciwili się woli Focha i Francji. Natomiast poparcie Clemeceau pozyskali składając mu trzy obietnice: po pierwsze, angielsko-amerykańskich gwarancji obrony Francji, po drugie, strefy zdemilitaryzowanej i po trzecie, trwałego i całkowitego rozbrojenia Niemiec. Clemenceau zgodził się na to pomimo protestów Focha i tego, co podpowiadał mu instynkt. Traktat gwarancyjny podpisali więc odpowiednio: Wilson, Lloyd George i Clemenceau. Jednak senat amerykański odmówił jego ratyfikowania, nie uznając podpisu prezydenta Wilsona. Nam natomiast, którzy zawsze mieliśmy wzgląd na jego zdanie i pragnienia we wszystkich sprawach dotyczących ustaleń pokojowych, powiedziano bez ceregieli, że powinniśmy lepiej znać konstytucję Stanów Zjednoczonych.
Przerażeni, rozwścieczeni i zdezorientowani Francuzi natychmiast pozbyli się szorstkiego i dominującego nad współpracownikami Clemenceau, nie zważając na jego światowy autorytet i szczególne stosunki z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi.
Poincaré, niewątpliwie najsilniejsza osobowość, która weszła na miejsce Clemenceau, podjął próbę stworzenia niezależnej Nadrenii, pod kontrolą i protektoratem Francji. Zamierzenie to nie miało jednak dużych szans powodzenia. Nie zawahał się także przed wymuszeniem odszkodowań na Niemcach poprzez zajęcie Zagłębia Ruhry. Chociaż posunięcie to nie było naganne z punktu widzenia traktatu, ponieważ zmuszało do przestrzegania jego warunków, brytyjska i amerykańska opinia publiczna zdecydowanie je potępiła. W efekcie ogólnej finansowej i politycznej dezorganizacji Niemiec oraz konieczności spłaty odszkodowań w latach 1919-1923 marka gwałtownie się załamała. Wściekłość wywołana francuską okupacją Zagłębia Ruhry doprowadziła do szaleńczego, prowadzonego na ogromną skalę drukowania banknotów, zmierzającego do zniszczenia podstaw systemu walutowego. W szczytowym okresie inflacji za 1 funta szterlinga płacono 43 biliony marek. Katastrofalne konsekwencje takiego stanu rzeczy nie dały długo na siebie czekać. Przepadły wszystkie oszczędności, a wywołany tym gniew stanowił wodę na młyn narodowego socjalizmu. Jak grzyby po deszczu rozmnożyły się spółki wypaczające całą strukturę niemieckiego przemysłu. Przepadł kapitał obrotowy państwa. Jednocześnie spłacono bądź też odrzucono dług wewnętrzny i dług przemysłu w postaci stałych kosztów kapitałowych i hipotek. Nie było to jednak w stanie zrekompensować utraty kapitału obrotowego. W tej sytuacji naród-bankrut rozpoczął zaciąganie ogromnych pożyczek za granicą i ten obrazek miał się utrwalić na kilka następnych lat. Gorycz i cierpienia Niemców kroczyły ramię w ramię naprzód – dokładnie tak samo jak dziś (Pierwszy tom, czyli ten, z którego pochodzi ten cytat, Churchill zaczął pisać w 1946 roku. Całość skończył w 1953 roku. – przyp. W.L.).
Wrogość Brytyjczyków w stosunku do Niemców, początkowo bardzo wyraźna, w krótkim czasie zmieniła się w coś zupełnie odwrotnego. Pomiędzy Lloydem George’em a Poincarém, którego drażliwość utrudniała brytyjskiemu premierowi prowadzenie zdecydowanej i dalekowzrocznej polityki, doszło do poważnego rozdźwięku. Od tej pory obydwa narody zaczęły kroczyć swoją własną droga, a brytyjska sympatia, a nawet podziw dla Niemiec poczęły się uzewnętrzniać w sposób niezwykle wyraźny.
Aż do 1934 roku potęga zwycięzców w Europie, a nawet na świecie nie była przez nikogo kwestionowana. W ciągu owych szesnastu lat ani razu nie doszło do sytuacji, w której wielka trójka byłych aliantów, a nawet sama Francja i Wielka Brytania, wspierana przez swoich europejskich sojuszników, nie byłaby w stanie kontrolować militarnej potęgi Niemiec samą tylko siłą woli, działając w imieniu Ligi Narodów. Jednak zamiast tego aż do 1931 roku wszelkie wysiłki zwycięzców, a szczególnie Stanów Zjednoczonych, koncentrowane były na wymuszaniu od Niemców odszkodowań przez dokuczliwe nadzory. Procedura taka była jednak całkowitym absurdem, ponieważ owe odszkodowania płacono ze znacznie wyższych pożyczek amerykańskich. Działania te nie przyniosły niczego z wyjątkiem wzajemnej wrogości. Z drugiej jednak strony, ścisłe egzekwowanie aż do 1934 roku klauzuli o rozbrojeniu zawartej w traktacie pokojowym niechybnie zapewniłoby, bez uciekania się do przemocy i rozlewu krwi, pokój i bezpieczeństwo całej ludzkości. Dopóki postanowienia traktatu były naruszane w nieznacznym tylko stopniu, nikomu na tym nie zależało, a gdy przybrały poważne rozmiary, wszyscy uchylili się od odpowiedzialności. W taki sposób zaprzepaszczono ostatnią szansę na trwały pokój. Zwycięzcy całkowicie stracili rozsądek, co w pewnym stopniu wyjaśnia zbrodnie, których dopuścili się pokonani, choć równocześnie absolutnie ich nie tłumaczy. Gdyby zachowano kontrolę nad sytuacją, nie zaistniałaby ani pokusa, ani sposobność do popełnienia owych zbrodni.
xxxxxxxx
Największą zaletą opisu tamtych wydarzeń nie jest to, w jaki sposób Churchill je tłumaczy, tylko sam fakt podania ich do naszej wiadomości. Chyba tylko bardzo naiwny człowiek może uwierzyć w to, że ci ludzie, którzy decydowali o powojennym porządku, stracili rozsądek. Oni po prostu wykonywali polecenia swoich nieznanych przełożonych. Ktoś przecież podjął decyzję, że postanowienia traktatu wersalskiego nie będą egzekwowane, że pożyczane Niemcom pieniądze będą przeznaczane na spłatę odszkodowań i na odbudowę gospodarki. O tym na co są przeznaczane pieniądze decyduje ten, kto pożycza, a więc bankierzy. I oni pożyczali Niemcom pieniądze wiedząc, że te pożyczki nie zostaną spłacone. Było więc to świadome działanie, zmierzające do odbudowy potencjału gospodarczego i militarnego Niemiec, bo tylko takie Niemcy mogły podbić Europę i prowadzić wojnę ze Związkiem Radzieckim jak równy z równym.
Dosyć infantylnie tłumaczy Churchill przyczyny hiperinflacji w Niemczech. Pisze on: Wściekłość wywołana francuską okupacją Zagłębia Ruhry doprowadziła do szaleńczego, prowadzonego na ogromną skalę drukowania banknotów, zmierzającego do zniszczenia podstaw systemu walutowego.
W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. W blogu „Hiperinflacja” pisałem:
W momencie, gdy kurs marki wobec dolara doszedł do biliona, zdecydowano się na wymianę waluty. Można by zapytać, dlaczego akurat wtedy? Sama wymiana waluty w trudnej sytuacji gospodarczej nie rozwiązuje żadnego gospodarczego problemu. Po co była ta hiperinflacja? Wyjaśnia to Alan Bullock w swojej pracy Hitler – studium tyranii. Pisze on:
„Okupacja Ruhry zadała ostateczny cios marce. 1 lipca 1923 roku za dolara płacono już sto sześćdziesiąt tysięcy marek; 1 sierpnia – milion; 1 listopada – sto trzydzieści miliardów. Załamanie marki nie tylko kładło na obie łopatki handel i prowadziło do bankructwa interesów, ale oznaczało również brak żywności w większych miastach i bezrobocie; pociągało za sobą klasyczny skutek wszystkich katastrof ekonomicznych, bo sięgając także w dół dotykało każdego członka społeczeństwa w sposób, w jaki nie dotyka go żadne wydarzenie polityczne. Wszystkie oszczędności klasy średniej i pracującej stopniały za jednym zamachem, tak jak nie zdołałaby ich stopić żadna rewolucja, a jednocześnie siła nabywcza płac została zredukowana do zera. Gdyby nawet ktoś pracował do upadłego, nie zdołałby zakupić odzienia dla rodziny, a w dodatku pracy nie można było znaleźć.
Inflacja ta niezależnie od przyczyn, jakie ją wywołały – a były w społeczeństwie grupy ludzi, wśród nich przemysłowcy i obszarnicy, którzy z niej korzystali i starali się ją pogłębić we własnym interesie – wstrząsnęła podwalinami niemieckiego społeczeństwa, tak jak nie wstrząsnęły nimi ani wojna, ani rewolucja listopadowa 1918 roku, ani nawet traktat wersalski. Prawdziwą rewolucją w Niemczech była inflacja, bo zniszczyła nie tylko własność i wartość pieniądza, ale także wiarę we własność i w znaczenie pieniądza. Gwałtowne ataki Hitlera na zgniły, opanowany przez Żydów system, który dopuścił do tego, zaciekłe napaści na traktat wersalski i na rząd republikański za podpisanie go, znalazły oddźwięk w doprowadzonych do nędzy i rozpaczy szerokich warstwach niemieckiego społeczeństwa.”
Co było przyczyną tej hiperinflacji? Przecież sama z siebie nie bierze się ona. Ktoś musiał drukować te pieniądze, ale wcześniej ktoś musiał podjąć decyzję, by je drukować. Nie wszyscy stracili. Bullock pisze: „a były w społeczeństwie grupy ludzi, wśród nich przemysłowcy i obszarnicy, którzy z niej korzystali i starali się ją pogłębić we własnym interesie”. Z kolei Wikipedia pisze:
„Wskutek orzeczenia sądowego o spłacie kredytów z wiosny 1923, stanowiącego, że „marka marce równa” (niem. eine Mark gleich eine Mark), przedwojenne pożyczki zaciągnięte w markach złotych były spłacane w markach papierowych w stosunku 1:1. Wielu rolników i przedsiębiorców mogło szybko spłacić zaciągnięte wcześniej kredyty. Również skarb państwa spłacił długi wojenne w ten sposób – wykupując obligacje wojenne w kwocie 154 miliardów marek, których wartość nabywcza w listopadzie 1923 stanowiła 15,4 fenigów z 1913.”
Und hier ist der Hund begraben (I tu jest pies pogrzebany). A więc skorzystali, rolnicy i przedsiębiorcy, tak pisze Wikipedia, poprawna politycznie. Bullock pisze o obszarnikach i przemysłowcach, a to zupełnie co innego. Ale warto było do niej zajrzeć, bo nie mogłem zrozumieć, z jakiego powodu inflacja w postępie arytmetycznym, przekształciła się w inflację w postępie geometrycznym, czyli w hiperinflację. Nic takiego się wtedy w Niemczech nie działo, poza tym jednym orzeczeniem sądowym. Właśnie po nim nastąpiła ta zmiana. I skorzystał skarb państwa, jak zwykle bezlitosny i bezduszny wobec swoich obywateli. Okradł tych patriotycznie nastawionych, którzy kupowali obligacje wojenne. Taka była „wdzięczność” rządu niemieckiego. Ale nie łudźmy się – inne rządy nie są lepsze. Z drugiej strony, ci obywatele sami są sobie winni, jeśli wierzą rządowi: „Karl Helfferich ówczesny sekretarz stanu w Urzędzie Skarbu Rzeszy (niem. Reichsschatzamt), popierał politykę zadłużania. Jak sugerował Helfferich w swoim przemówieniu przed Reichstagiem w 1915 r., wykup obligacji wojennych po zwycięskiej wojnie mógł być finansowany z reparacji wojennych uzyskanych przez Niemcy od przegranych.” – Wikipedia.
xxxxxxxx
W odczuciu Niemców Republika Weimarska, z całą jej pompą i zdobyczami, stanowiła twór narzucony przez wroga. Coś takiego nie zachęcało do lojalności ani też nie przemawiało do wyobraźni narodu. Przez pewien czas niczym w desperacji Niemcy usiłowali się skupić wokół sędziwego marszałka Hindenburga, lecz wszystko na próżno. Ogromny potencjał pozostawał niewykorzystany. Z areny politycznej ziało pustką. Tę właśnie pustkę wykorzystał niebawem szaleniec, geniusz okrucieństwa, wcielenie najzapieklejszej nienawiści, jaka tylko może wezbrać w ludzkiej duszy – kapral Hitler. – Tak pisał Churchill. Natomiast Alan Bullock w książce Hitler – studium tyranii pisze:
Dwa najbardziej oczywiste sposoby, które prowadzą do najwyższej władzy w państwie – prócz podboju w drodze wojny – to siła, inaczej mówiąc rewolucja, lub zgoda, to jest parlamentarna większość zdobyta w wyborach. Pierwszą Hitler wykluczył, a druga praktycznie nigdy nie wchodziła w grę. Po swoim największym triumfie w wyborach lipcowych 1932 roku, kiedy naziści zdobyli 230 mandatów na ogólną liczbę 608, nie mogli nawet marzyć o zdecydowanej większości. Już po dojściu do władzy, w marcu 1933 roku, uzyskali oni tylko 288 mandatów na 647.
Hitler miał tylko jedną drogę, która mogła uwieńczyć powodzeniem jego politykę legalności, a okazję do tego dawał mu szczególny system rządów w Niemczech. Po załamaniu się w 1930 roku koalicji, której przewodził Herman Müller, jego następca na fotelu kanclerza, Brüning, i następca Brüninga, Papen, musieli rządzić bez mocnego oparcia w parlamentarnej większości i bez widoków na wygranie wyborów. Wynikające ze stanu wyjątkowego uprawnienia prezydenta, z których korzystali, by rządzić za pomocą dekretów, dawały wielką władzę prezydentowi i jego doradcom. W rezultacie władza polityczna w Niemczech przeszła od narodu w ręce małej grupki ludzi z otoczenia prezydenta. Najważniejszymi osobami w tej grupce byli: generał von Schleicher, Oskar von Hindenburg, Otto Meissner, szef kancelarii prezydenta, Brüning i, potem, gdy wpadł w niełaskę – Papen, jego następca na fotelu kanclerza. Gdyby Hitler zdołał nakłonić tych ludzi, by go uznali za partnera i mianowali kanclerzem z prawem stosowania dekretów prezydenta – co oznaczało rząd prezydencki w przeciwieństwie do parlamentarnego – wówczas mógłby zrezygnować ze zdobycia bezwzględnej większości w wyborach, co mu się stale nie udawało, jak również z ryzykownej próby puczu.
Na pierwszy rzut oka nie było nic bardziej niemożliwego niż taki układ. Jednak ani Schleicher, ani prezydent nie byli zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. Nie wierzyli, aby nadzwyczajne uprawnienia prezydenta mogły być trwałą podstawą do rządzenia krajem. Chcieli takiego rządu, który, gotów do energicznej walki z kryzysem, mógłby również zjednać sobie poparcie szerokich mas i, gdyby to było możliwe, miał za sobą większość w Reichstagu. Brüning nie uzyskał takiej większości w wyborach, Schleicher zaczął więc gdzie indziej szukać poparcia mas, które – jak czuł było konieczne dla prezydenckiej formy rządów.
Hitler z jego sześcioma milionami wyborców wart był zastanowienia. Miał dwa atuty, oba w wysokiej cenie u generała. Sukces nazistów w wyborach obiecywał poparcie mas, którego Hitler mógłby dostarczyć, gdyby się udało go kupić. SA, stanowiąca zorganizowaną siłę i prąca do gwałtownych rozstrzygnięć, groziła rewolucją, gdyby Hitlera wciąż pomijano. W latach 1931-1932 Hitler stale wygrywał więc groźbę rewolucji, której nie chciał, i poparcie mas, którego nie potrafił przekształcić w większość parlamentarną; pierwsze – jako pogróżkę, drugie – jako obietnicę, by nakłonić prezydenta i jego doradców do uznania w nim pełnoprawnego partnera i przekazania mu władzy.
Mamy więc wytłumaczenie owych skomplikowanych i wykrętnych posunięć w wewnętrznej polityce Niemiec w okresie jesień 1931-32, styczeń 1933, kiedy gra się już udała i Hindenburg legalnie powierzył Hitlerowi urząd kanclerza. Raz po raz wznawiane rozmowy małej grupki ludzi rządzących przy pomocy dekretów prezydenta z przywódcami nazistów stanowią niejako kamienie milowe na drodze nazistów do władzy.
xxxxxxxx
Nie było więc tak, że Hitler doszedł do władzy na drodze demokratycznej, że większość Niemców go wybrała i że był to skutek spauperyzowania społeczeństwa po przebytej hiperinflacji i kryzysie z 1929 roku. Przed dojściem Hitlera do władzy najlepszy wynik NSDAP w wyborach to 37%. On sam został wybrany na kanclerza przez wąską grupę ludzi sprawujących wówczas władzę. Z przytoczonych cytatów wynika, że, w sensie gospodarczym, międzywojenne Niemcy były całkowicie zdominowane przez, jak to się ładnie mówi, międzynarodową finansjerę. A skoro tak, to nie ulega wątpliwości, że fakt ten musiał pociągnąć za sobą całkowite uzależnienie elity politycznej Niemiec od tej finansjery. I to właśnie ta finansjera, rękami niemieckich polityków, wywindowała Hitlera do władzy.
Cały ten okres to przygotowywanie Niemiec do kolejnej wojny. W obu przypadkach, I i II wojny światowej, Niemcy zostały wybrane przez międzynarodową finansjerę do ich rozpętania i prowadzenia. Po obu wojnach świat zmieniał się diametralnie. Nic już nie było jak przedtem. Wojna, a właściwie jej zakończenie, jest pretekstem do wprowadzenia wszelkich zmian, jakie tylko władzom przyjdą do głowy, a czego nie mogłyby zrobić w warunkach pokojowych. Wojna wszystko usprawiedliwia.
W wojnie na Ukrainie Rosja pełni taką rolę, jak Niemcy w obu wojnach światowych. Też została wybrana przez międzynarodową finansjerę do jej prowadzenia. Wszystko zaczęło się w 2014 roku, a więc w sto lat po wybuchu I wojny światowej. Czy to przypadek? Niektórzy twierdzą, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Sądząc po ilości i skali wszelkiego rodzaju afer finansowych, do jakich obecnie dochodzi w Polsce, należy sądzić, że po tej wojnie to państwo, zwane Polską, przestanie istnieć a razem z nim wszelkie afery, malwersacje itp. pójdą w zapomnienie.
W dniu 14 lutego pojawił się na kanale OSW (Ośrodek Studiów Wschodnich) film, w którym prowadząca, z ukraińskim akcentem, omawia rosyjski dokument o Polsce pt. „Polska hieną Europy”. Autorem tego określenia jest, według twórców tego dokumentu, Churchill. Prowadzący ten program mówi na początku:
„Wiele we współczesnej Europie przypomina, jak zachowywały się te kraje w przeddzień II wojny światowej. Chowając się za plecami innych wypychali państwo faszystowskie na wojnę z sowiecką Rosją. Gdy wojna zaczęła się, to po stronie nazistów znalazła się cała kontynentalna Europa i wszystkie jej zasoby – od kompleksu przemysłowo-zbrojeniowego do całych armii. Tak jak dziś, kluczową rolę grała Polska na czele z marszałkiem Piłsudskim. Polska jako pierwsza podpisała z Hitlerem pakt o nieagresji, do historii przeszedł on jako pakt Piłsudski-Hitler. Piłsudski marzył o sojuszniczych relacjach z Hitlerem i szybko podążał w tym kierunku. Wszystko po to, by naszczuć Niemcy na sowiecką Rosję. Nie liczyli się z całą Europą. Polska z Niemcami u boku to siła. Będziemy dzielić Rosję. Piłsudski nie dożył do realizacji swojego największego marzenia. Umarł na raka wątroby w 1935 roku. Pogrzeb w Krakowie był iście carski. Wiele o tym powiedziano w filmie dokumentalnym Hiena Europy, jak Churchill zwykł określać Polskę.”
Rosyjska propaganda, jak każda, miesza prawdę z kłamstwami. I nie ma się czemu dziwić. Jednak czemuś ona służy. A służy przede wszystkim oczernianiu Polski na arenie międzynarodowej i wśród swoich obywateli. Choć trzeba przyznać, że jest w tym dokumencie wzmianka o tym, że w Polsce wystąpiło w styczniu masowe zwalnianie się żołnierzy zawodowych z wojska i stwierdzenie, że Polacy nie chcą walczyć na Ukrainie. Oznacza to, że dobrze orientują się w nastrojach Polaków.
Skoro już jednak padło to określenie „hiena Europy” i jego autorstwo przypisano Churchillowi, to może warto zapoznać się z tym, jak on pisał o Polsce i o Polakach. W swoim monumentalnym dziele Druga Wojna Światowa, Phantom Press International, Gdańsk 1994 w rozdziale Monachijska zima w podtytule „Polska i Węgry: drapieżne bestie” pisze:
30 września (1938 – przyp. W.L.) Czechosłowacy przyjęli decyzje podjęte w Monachium. „Pragnęli – jak powiadają – zaprotestować w obliczu całego świata przeciwko decyzji, w której podjęciu nie dano im wziąć udziału.” Prezydent Benesz ustąpił, ponieważ „mógł stanowić czynnik utrudniający Czechosłowacji przystosowanie się do nowej sytuacji”. Benesz opuścił Czechosłowację i znalazł schronienie w Anglii. Rozbiór państwa czechosłowackiego postępował zgodnie z zasadami przyjętymi w porozumieniu. Lecz Niemcy nie byli jedynymi szakalami, które zgromadziły się wokół padliny. Jeszcze 30 września, natychmiast po podpisaniu porozumienia w Monachium, rząd polski wysłał Czechom dwudziestoczterogodzinne ultimatum, w którym domagał się bezzwłocznego zwrotu nadgranicznego okręgu Cieszyńskiego.
W tym miejscu dodano uwagę: Autor pomija niezwykle istotny moment – genezę konfliktu polsko-czeskiego o Zaolzie. W styczniu 1919 r. Czesi zajęli Zaolzie, zrywając tym samym lokalną umowę polsko-czeską z 5 listopada 1918 r. Akcja polska w sprawie Zaolzia jesienią 1938 r. miała charakter rewindykacyjny.
W ówczesnej sytuacji rząd w Pradze nie był w stanie przeciwstawić się tym twardym żądaniom.
Choć przyznać trzeba, że Polacy są narodem bohaterskim, to jednak trudno nie zauważyć popełnianych przez nich błędów, które przez stulecia przysparzały im rozlicznych cierpień. Zwycięstwo zachodnich sprzymierzeńców w roku 1919 sprawiło, że po latach rozbiorów i niewoli Polska odżyła jako niezależna republika i jedno z większych państw europejskich. Teraz w roku 1938 w związku ze sprawą tak błahą jak Cieszyn, Polacy oderwali się od wszystkich swoich przyjaciół we Francji, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, którzy raz jeszcze umożliwili im powrót do normalnego życia narodowego i których niebawem tak bardzo mieli potrzebować. Oto widzimy ich, jak śpieszą, obserwowani groźnym okiem przez Niemcy, by zagarnąć swoją część plądrowanej i niszczonej Czechosłowacji. W okresie kryzysu wszystkie drzwi były zamknięte dla ambasadorów Wielkiej Brytanii i Francji, których nie dopuszczono nawet do ministra spraw zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej. Zagadką, a zarazem tragedią europejskiej historii jest fakt, ze naród zdolny do bohaterskich wyczynów, obdarzony licznymi przymiotami, składający się z dzielnych i czarujących jednostek, raz za razem popełnia te same błędy i to w sprawach absolutnie najwyższej wagi. Całym sercem jesteśmy z narodem polskim w jego nowym uciemiężeniu i pewni jesteśmy, iż nie na próżno wyglądać będziemy owego odwiecznego porywu, każącego walczyć im z każdą tyranią, a zarazem znosić z podziwu godną wytrwałością wszystkie spadające na nich cierpienia. Z ogromną niecierpliwością wyczekujemy na pierwszy promień jutrzenki.
Także i Węgrzy zainteresowani byli rozmowami w Monachium. Horthy odwiedził Niemcy pod koniec sierpnia 1938 roku, lecz Hitler przyjął go z ogromną rezerwą. Choć jego rozmowa z węgierskim regentem, która odbyła się 23 sierpnia po południu, trwała raczej długo, w czasie jej trwania nie padło ani słowo na temat daty planowanych działań przeciwko Czechosłowacji. „On sam nie znał wówczas daty. Jeżeli jednak ktokolwiek pragnął wziąć udział w uczcie, musiał włączyć się do przygotowań.” Lecz godzina rozpoczęcia uczty nie została jeszcze ogłoszona. Mimo to pojawili się Węgrzy ze swymi żądaniami.
xxxxxxxx
Dalej, w rozdziale Praga, Albania i gwarancje dla Polski, Churchill pisze:
Tak oto dochodzimy do kulminacyjnego punktu owej smutnej historii ludzi zdolnych i pełnych dobrych chęci, którzy tak bardzo mylili się w ocenie wydarzeń. Jednakże bez względu na to, jak wzniosłe kierowały nimi motywy, w oczach historii ponoszą oni odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzyło. Wystarczy tylko spojrzeć wstecz i zobaczyć, z czym byliśmy się w stanie pogodzić, a z czego zrezygnowaliśmy: Niemcy rozbrojone na mocy uroczystego Traktatu; Niemcy zmilitaryzowane w wyniku pogwałcenia uroczystego Traktatu; przewaga w powietrzu lub choćby tylko równowaga – zaprzepaszczona; Nadrenia zajęta siłą i wzniesiona i wznoszona Linia Zygfryda; powstanie osi Berlin-Rzym; Austria pożarta i wchłonięta przez Rzeszę; Czechosłowacja opuszczona i zagrożona po porozumieniu monachijskim, linia jej fortec i potężna fabryka Skody produkująca odtąd broń dla potrzeb armii niemieckiej w rękach Niemców; z jednej strony odrzucenie propozycji prezydenta Roosevelta, który w pewien sposób pragnął ustabilizować sytuację w Europie poprzez interwencję Stanów Zjednoczonych, z drugiej zaś ignorowanie niewątpliwie szczerej chęci Rosji Sowieckiej przyłączenia się do państw zachodnich w celu obrony Czechosłowacji, zlekceważenie usług, jakie mogło nam oddać 35 dywizji czechosłowackich na wypadek konfliktu z wciąż jeszcze niegotową armią niemiecką, a to wszystko w sytuacji, kiedy Wielka Brytania była w stanie dostarczyć tylko 2 dywizje dla wzmocnienia frontu we Francji; wszystko przeminęło z wiatrem.
Teraz zaś, gdy owe szanse zostały bezpowrotnie stracone, Wielka Brytania, prowadząc za rękę Francję, decyduje się udzielić gwarancji integralności terytorialnej Polsce – tej samej Polsce, która zaledwie 6 miesięcy wcześniej niczym hiena wzięła udział w zniszczeniu i rozczłonkowaniu państwa czechosłowackiego.
W tym miejscu dodano uwagę: Stwierdzenie autora jest błędne – Wielka Brytania nie gwarantowała „integralności Polsce”. W oświadczeniu premiera Chamberlaina z 31 marca Zjednoczone Królestwo zobowiązywało się do udzielenia wszelkiej natychmiastowej pomocy, gdyby zagrożona została niepodległość Drugiej Rzeczypospolitej, a nie „integralność” jej terytorium. Tak sformułowana gwarancja nie musiałby zobowiązywać rządu brytyjskiego do pomocy Polsce, gdyby Hitler ograniczył agresję np. do tzw. Korytarza i W. M. Gdańska.
W 1938 roku walka o Czechosłowację byłaby czymś jak najbardziej rozsądnym: armia niemiecka mogła wystawić zaledwie pół tuzina wyszkolonych dywizji na froncie zachodnim, podczas gdy Francja ze swoimi niemal 60 czy 70 dywizjami bez trudu mogła przekroczyć Ren i zająć Ruhrę. Lecz posunięcie takie uznano by wówczas za nierozsądne, pochopne i nie licujące z moralnością, jak również z osiągnięciami współczesnej myśli. Teraz jednakże dwa państwa zachodnie ogłosiły swoją gotowość rzucenia na szalę swojego własnego życia w imię ocalenia terytorialnej integralności Polski. Bardzo długo można by przetrząsać archiwa historii, która – jak powiadają – jest rejestrem szaleństw, zbrodni i nieszczęść ludzkości, aby znaleźć coś równie bezprecedensowego, jak owa nagła zmiana kontynuowanej przez 6 lat polityki uspokajania, która niemal w ciągu jednej nocy zmieniła się w gotowość do przyjęcia nieuniknionej wojny w znacznie bardziej niekorzystnych warunkach i na nieporównanie większą skalę.
Ponadto powstaje pytanie, w jaki sposób mogliśmy chronić Polskę i dotrzymać swojej obietnicy. Chyba jedynie poprzez wypowiedzenie wojny Niemcom i uderzenie na Wał Zachodni i armię niemiecką, które były znacznie silniejsze niż te, przed którymi cofnęliśmy się w roku 1938 we wrześniu. Oto ciąg kamieni milowych na drodze do katastrofy, oto katalog ustępstw wobec nieustannie rosnącej potęgi niemieckiej, od czasów, kiedy wszystko było jeszcze stosunkowo proste, aż do chwili, gdy sytuacja ogromnie się skomplikowała. Ale był to przynajmniej koniec brytyjskiej i francuskiej uległości. Oto wreszcie decyzja, podjęta w najgorszym, jaki tylko można sobie wyobrazić, momencie, oparta na chyba najbardziej błędnych założeniach, która niewątpliwie doprowadzi do rzezi – przyczyny śmierci dziesiątek milionów ludzi. Oto słuszna sprawa, z całym rozmysłem i pełnym wyszukania, spaczonym artyzmem zaangażowana w śmiertelne zapasy, po tym jak wszystko to co w owych zmaganiach mogło być jej wsparciem, zostało beztrosko zaprzepaszczone. Jednakże jeżeli nie walczy się o słuszną sprawę w chwili, gdy zwycięstwo jest łatwe i nie wymaga rozlewu krwi, jeżeli nie walczy się, gdy zwycięstwo jest pewne i niezbyt kosztowne, może nadejść taki moment, że trzeba walczyć, mimo iż sytuacja jest bardzo niekorzystna, a szanse na przetrwanie są niewielkie. Możliwe jest nawet gorsze rozwiązanie. Czasem trzeba walczyć w sytuacji, gdy nie ma żadnych szans na zwycięstwo, ponieważ lepiej zginąć, aniżeli pędzić żywot niewolnika.
xxxxxxxx
Nie jest więc tak, jak chcą Rosjanie, że Churchill zwykł nazywać Polskę hieną Europy, tylko napisał „niczym hiena” przy okazji aneksji przez Polskę Zaolzia w momencie, gdy Niemcy zaanektowały Czechy w marcu 1939 roku. Sytuacja ta powtórzyła się 17 września tego roku, gdy Rosjanie zachowali się dokładnie tak, jak rząd sanacyjny pół roku wcześniej. Świadomie piszę Rosjanie, choć wiem, że to byli bolszewicy, ale skoro oni dziś mówią „Polska hieną Europy”, nie chcąc przyznać, że Związek Radziecki 17 września też zachował się jak hiena, to po prostu odpłacam pięknym za nadobne. Nie tędy droga, ale to jest polityka i tu wszelkie chwyty są dozwolone. W dokumencie tym Rosjanie nie wspominają o tym, że pakt o nieagresji pomiędzy Polską a ZSRR został podpisany 25 lipca 1932 roku w Moskwie. Umowę zawarto na 3 lata, a następnie 5 maja 1934 roku przedłużono ją do 31 grudnia 1945 roku, z pozostawieniem zasady automatycznego przedłużania, rozszerzoną na nieograniczoną ilość razy. Natomiast polsko-niemiecka deklaracja o niestosowaniu przemocy, a nie żaden pakt, została podpisana 26 stycznia 1934 roku w Berlinie przez Józefa Lipskiego – ambasadora RP w Niemczech i Konstantina von Neuratha – ministra spraw zagranicznych III Rzeszy.
W blogu „17 września” pisałem: 4 października 1938 roku, po podpisaniu układu monachijskiego, wiceminister spraw zagranicznych ZSRR Władimir Potiomkin powiedział ambasadorowi francuskiemu w Moskwie Robertowi Coulondre: „Nie widzę dla nas innego wyjścia, aniżeli czwarty rozbiór Polski.” Postanowienia układu monachijskiego prowadziły prostą drogą do rozbioru Czechosłowacji, bo czymże była aneksja Czech i Moraw oraz utworzenie podporządkowanej Niemcom Słowacji? Więc Potiomkin mówił francuskiemu ambasadorowi: Skoro zgodziliście się na rozbiór Czechosłowacji, to zgodzicie się też na rozbiór Polski.
Rosjanie oczywiście nie powiedzą, jak się zachowali Anglicy w stosunku do Czechosłowacji i jak wytłumaczyli, dlaczego nie zareagowali, ale Churchill w cytowanym przeze mnie dziele pisał:
12 marca pan Chamberlain powiedział Izbie: „Okupacja Czechosłowacji przez niemieckie siły wojskowe rozpoczęła się dziś o godzinie 6 rano. Rząd czechosłowacki nakazał swemu narodowi całkowitą uległość” (A polski rząd nawoływał polski naród do walki. Oba rządy, polski i czeski, były rządami masońskimi. – przyp. W.L.). Następnie stwierdził, że gwarancje, jakich udzielił Czechosłowacji, już dłużej, jego zdaniem, nie obowiązują. Tuż po porozumieniu monachijskim, pięć miesięcy wcześniej, minister do spraw dominiów, sir Thomas Inskip, w następujący sposób wyraził się na temat owych gwarancji:
„Rząd JKMości czuje się moralnie zobowiązanym wobec Czechosłowacji, aby dotrzymać obiecanych gwarancji (jak gdyby było to technicznie wykonalne). […] Przeto w wypadku jakiejkolwiek niczym nie sprowokowanej agresji na Czechosłowację, rząd JKMości niewątpliwie poczyni wszelkie możliwe kroki mające na celu zachowanie integralności Czechosłowacji”. „Tak właśnie – powiedział premier – sytuacja przedstawiała się do wczoraj. Lecz od momentu, gdy parlament słowacki ogłosił niepodległość swojego kraju, sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Owa deklaracja kładzie kres istnieniu państwa, któremu zagwarantowaliśmy nienaruszalność granic. W związku z powyższym rząd JKMości czuje się zwolniony od obowiązku dotrzymania danego słowa”.
To rozstrzygało o wszystkim. „Rzecz jasna – powiedział na zakończenie – z ogromnym żalem obserwuję bieg wydarzeń, lecz jednocześnie nie uważam, iżby był to powód, dla którego mieliśmy zbaczać z przyjętego kursu. Nie wolno nam zapominać, że wszystkie narody świata skupione są tylko na jednym pragnieniu: pragnieniu pokoju”.
xxxxxxxx
Dzieło Churchilla, uhonorowane zresztą literacką Nagrodą Nobla w 1953 roku, jest podszyte fałszem i obłudą. Warto jednak je czytać, tylko należy je odpowiednio interpretować. Gdy pisze on o tym, że popełniono szereg błędów, pozwalając Niemcom na zbrojenia i gwałcenie postanowień traktatu wersalskiego, to należy to rozumieć nie jako błędy, tylko wprost przeciwnie. Cynicznie dążono do wojny, udając, że broni się pokoju. Rozbioru Czechosłowacji dokonano drogą pokojową, a rozbioru II RP dokonano w wyniku wojny. To nie był przypadek. Wszyscy oni chcieli, by Hitler zdobył zakłady Skody i mógł je wykorzystać do produkcji broni. Po to był układ monachijski. Gdyby była wojna i zakłady te zostałyby zniszczone, to nie mogłoby dojść do ich przejęcia i wykorzystania w wojnie na wschodzie. Polska była krajem zacofanym, rolniczym, bez znaczącego przemysłu, więc można było ją zniszczyć. Dlatego właśnie rządy masońskie w Czechach nakazały społeczeństwu czeskiemu poddanie się bez walki, a masońskie rządy II RP deklarowały, że „nie oddamy nawet guzika”. Natomiast masońskie rządy na Słowacji ogłosiły niepodległość, likwidując w ten sposób państwo czechosłowackie, umożliwiając tym samym Anglikom wywiniecie się ze zobowiązań wobec Czechosłowacji. Tak więc nie było tak, że Czesi nie chcieli walczyć, a Polacy chcieli. Jednym zakazano walczyć, a drugim – kazano.
Jak to wyglądało w przypadku Czechosłowacji? O tym też Churchill pisze:
Ostatecznie jednak, jakkolwiek by na to patrzeć, Wielka Brytania nie była zmuszona do obrony Czechosłowacji żadnymi zobowiązaniami traktatowymi ani też żadną nieoficjalną drogą nie była o to proszona. Natomiast Francja wyraźnie miała obowiązek przystąpić do wojny z Niemcami, gdyby te zaatakowały Czechosłowację. Prezydent Benesz był przez ostatnie dwadzieścia lat wiernym sprzymierzeńcem, a nawet wasalem Francji, popierając francuską politykę i francuskie interesy na forum Ligi Narodów i poza nim. W uszach każdego z nas rozbrzmiewały jeszcze deklaracje messieurs Bluma i Daladiera. Niedotrzymanie słowa przez Francję było zapowiedzią katastrofy. Zawsze byłem zdania, że Benesz popełnił błąd, uginając się pod naciskiem. Powinien był bronić swojej linii fortec.
W tym miejscu dodano uwagę: Integralności terytorialnej Czechosłowacji zdecydowana była bronić armia. Takie stanowisko zajmowali m.in. gen. Sergiusz Ingr (jako zwolennik obrony czynnej został aresztowany na polecenie prezydenta Benesza) oraz szef sztabu armii czechosłowackiej gen. Krejfi. Prezydent Benesz przeciwstawiał się jakimkolwiek zamiarom podjęcia zbrojnego oporu. 15 września 1938 r. Benesz z własnej inicjatywy polecił ministrowi opieki społecznej Jaromirowi Nefasowi przekazanie drogą dyplomatyczną rządom W. Brytanii i Francji gotowości odstąpienia Niemcom pogranicznych obszarów (rejon Sudetów) o powierzchni 4-6 tys. km2. Plan ten zatwierdził 20 września 1938 r. rząd Czechosłowacji bez zgody parlamentu. Benesz łudził się, że w ten sposób powstrzyma dalszą ekspansję Hitlera. Dyktator Trzeciej Rzeszy miał własne plany. Jesienią 1938 r. Czechosłowacja zmuszona została do przyjęcia ustaleń układu monachijskiego i tym samym odstąpienia Niemcom obszaru około 29 tys. km2 (czyli ponad jedną piątą obszaru państwa) wraz z zamieszkałą tam ludnością – 3,6 mln, w tym około 0,8 mln Czechów.
Zdawało mi się wtedy, gdyby tylko walki się rozpoczęły, Francuzi ruszyliby w sukurs Beneszowi, a Anglia natychmiast stanęłaby u boku Francji.
Na swoja obronę Francuzi przedstawili następujący argument, który, prawdę mówiąc, niełatwo jest zlekceważyć: gdyby Czechosłowacja się wówczas nie ugięła i gdyby doszło do wybuchu wojny, Francja wypełniłaby swoje zobowiązania, lecz skoro Czesi ulegli wobec nacisków, honor Francji był uratowany. Tutaj ostatecznym sędzią będzie historia.
xxxxxxxx
O tym wszystkim doskonale wiedziały masońskie rządy II RP. Wiedziały, że gwarancje angielskie i francuskie były tylko po to, by Polska przystąpiła do wojny z Niemcami. Wojna z nimi w pojedynkę byłaby szaleństwem i o tym wiedział rząd sanacyjny, a i pewnie społeczeństwo inaczej zareagowałoby. Ale gdy padły takie zapewnienia wsparcia ze strony Anglii i Francji, to całkowicie zmieniało to układ sił. To nadawało tej walce obronnej sens. Taka to perfidia masońska.
Tamta wojenna propaganda II RP i antyniemieckie nastroje bardzo przypominają obecną propagandę wojenną i antyrosyjskie nastroje. Jest to dokładnie takie samo rzucanie się z motyką na Księżyc. A Anglosasi judzą tak samo, jak w 1939 roku. Czy to oznacza, że sytuacja może się powtórzyć? Że III RP może być zniszczona i podzielona, a w najlepszym wypadku tylko podzielona?
W poprzednim blogu opisywałem działalność Ligi Morskiej i Kolonialnej w Brazylii. Wybór tego kraju był poniekąd związany z liczną tam emigracją polską z drugiej połowy XIX wieku. To była masowa emigracja chłopska. To jednak nie chłopi byli pierwszymi Polakami, którzy pojawili się w Brazylii. O Polakach w Brazylii pisze dość obszernie Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (1963):
Pierwszym znanym Polakiem na terytorium Brazylii był Krzysztof Arciszewski, admirał wojsk holenderskich. Odznaczył się on w walkach wojsk holenderskich toczonych w Ameryce Południowej z wojskami portugalskimi i hiszpańskimi o Brazylię (1629—39). W uznaniu zasług Holendrzy wznieśli mu pomnik w Recife (Pernambuco).
To tyle o nim napisała encyklopedia. Znacznie więcej informacji podaje Wikipedia. Pisze ona m.in.:
Krzysztof Arciszewski herbu Prawdzic (ur. 9 grudnia 1592 w Rogalinie, zm. 7 kwietnia 1656 w Buszkowy) – generał artylerii wojsk holenderskich i wojsk Rzeczypospolitej, poeta i pisarz.
Urodzony w 1592 roku w Rogalinie, w Wielkopolsce, w szlacheckiej rodzinie braci polskich Eliasza Arciszewskiego herbu Prawdzic i Heleny z Zakrzewskich. Rodzina Arciszewskich była bardzo zaangażowana w życie swojego kościoła – jego ojciec był pastorem w Śmiglu, pastorem Braci Polskich był także jego kuzyn Jonasz Szlichtyng.
Edukację odebrał w szkole braci polskich w Śmiglu i później (od roku 1608) we Frankfurcie nad Odrą. W latach 1621–1622 brał udział w wyprawie inflanckiej hetmana polnego litewskiego Krzysztofa Radziwiłła, na którego dworze służył od roku 1619. Za zabójstwo dokonane wraz z bratem Eliaszem Młodszym na Kasprze Jaruzelu Brzeźnickim, (palestrancie, którego rzekome machinacje doprowadziły rodzinę Arciszewskich do ruiny) został skazany na infamię oraz banicję i wygnany z kraju.
W 1623 przybył do Holandii i osiadł w Hadze. Zapewne wtedy przeszedł na kalwinizm, którego wyznawcą został już do końca życia. Dzięki poparciu i pomocy finansowej hetmana Krzysztofa Radziwiłła podjął studia w dziedzinie inżynierii wojskowej i artylerii. Studiował również nawigację na uniwersytecie w Lejdzie. Brał udział w wojnie trzydziestoletniej po obu stronach konfliktu. W końcu 1623, jako ochotnik, walczył w odsieczy Bredy, pod dowództwem księcia Maurycego Orańskiego.
Po kilkumiesięcznym pobycie w Polsce (zima 1625/1626) udał się do Francji i kształcił się w Paryżu w zakresie artylerii. Pełnił funkcję tajnego wysłannika hetmana Radziwiłła na dworze francuskim, czym naraził się królowi Zygmuntowi III Wazie, co ponownie uniemożliwiło Arciszewskiemu powrót do Polski. W roku 1629, pod sztandarem francuskim, w oddziałach kardynała Richelieu, zdobywał protestancką twierdzę La Rochelle.
W listopadzie 1629 zaciągnął się do służby holenderskiej w Kompanii Zachodnioindyjskiej w stopniu kapitana. Dotarł do Brazylii razem z 7-tysięczną ekspedycją wysłaną przeciw Hiszpanii i Portugalii. 13 lutego 1630 wraz z desantem wojsk Kompanii wylądował w Pernambuco. Brał udział w wielu bitwach i potyczkach. Szturmował twierdze Olinda i Recife. Pod jego dowództwem holenderski desant zajął wysepkę Itamaracá. Dzięki odwadze i waleczności, którą wykazywał się w boju, szybko awansował do rangi majora. W 1633 powrócił do Niderlandów, gdzie ponownie zawierzono jego doświadczeniu i po awansowaniu do stopnia pułkownika jeszcze raz wysłano do Brazylii. Był tam zastępcą naczelnego wodza Sigismunda von Schkoppego.
W 1646 powrócił do Polski i przyjął ponowioną przez króla Władysława IV Wazę propozycję objęcia dowództwa artylerii koronnej. Wyznaczony do rady wojennej w 1648 roku.
Pod panowaniem Jana II Kazimierza Wazy uczestniczył w wojnach z kozaczyzną i Tatarami. We wrześniu 1648 podczas powstania Chmielnickiego dowodził obroną Lwowa, brał udział w odsieczy Zbaraża, walczył w bitwach pod Zborowem i Piławcami. Wykorzystując swoje doświadczenia wyniesione ze służby w Brazylii, wprowadził wiele reform i udoskonaleń w dziedzinie artylerii i budowy fortyfikacji.
Ambicja Arciszewskiego po raz kolejny wzięła jednak górę. Na skutek otwartego konfliktu z kanclerzem wielkim koronnym Jerzym Ossolińskim, podówczas mianowanym generalissimusem, w 1650 złożył dymisję z zajmowanych stanowisk i odsunął się w zacisze rodzinne.
Zmarł w 1656 we wsi Buszkowy k. Gdańska i wedle jego życzenia został pochowany w kościele braci czeskich w Lesznie, ale wkrótce po jego śmierci, gdy miasto, w odwecie za pomoc wojskom szwedzkim podczas potopu, zostało podpalone, spłonął również kościół braci czeskich, a wraz z nim trumna z ciałem Arciszewskiego.
xxxxxxxx
Przytoczyłem tutaj dość obszerne fragmenty jego życiorysu, by pokazać, czyim dziełem była w większości poreformacyjna kolonizacja i jacy ludzie brali w niej udział i jakie kariery robili dzięki temu, że wybrali odpowiednie wyznanie. Arciszewski przeszedł w pewnym momencie na kalwinizm, który jest najbliżej judaizmu, co nie przeszkodziło mu w późniejszym zdobywaniu protestanckiej twierdzy La Rochelle a następnie służyć Janowi Kazimierzowi.
W dalszym ciągu Wielka Encyklopedia Powszechna pisze:
Początki polskiej emigracji do Brazylii przypadają na I połowę XIX wieku. W tym czasie przybyli tu pierwsi polscy uchodźcy polityczni, uczestnicy powstania listopadowego, a następnie uczestnicy walk Wiosny Ludów i powstania styczniowego. Emigracja tego okresu, chociaż nieliczna, przyczyniła się do umacniania państwowości (Brazylia zdobyła niepodległość w 1822 roku – przyp. W.L.), rozwoju życia gospodarczego i kulturalnego Brazylii. Pierwsza polska osada powstała w 1853 roku pod Kurytybą. Przybyły w 1839 roku inż. Andrzej Przewodowski zasłużył się jako wybitny architekt i twórca wielu budowli. Florestan Rozwadowski, uczestnik powstania węgierskiego w 1848 roku, później major inżynierii wojska brazylijskiego, opracował pierwszy plan topograficzny niedostępnych puszcz dorzecza Amazonki. Po upadku powstania styczniowego stało się znane nazwisko Tromkowskich, których potomkowie zajmowali wysokie stanowiska w armii brazylijskiej. Inżynierowie Bronisław Rymkiewicz i Brodowski byli konstruktorami linii kolejowej łączącej Sao Paulo z portem Santos. Inż. Henryk Babiński był autorem pierwszej mapy geologicznej Brazylii (a mapy geologiczne Królestwa Polskiego kreślili w tym czasie Niemcy – przyp. W.L.). W 1869 roku przybyła do Brazylii pierwsza partia polskiej emigracji zarobkowej, 16 rodzin z Górnego Śląska, które osiedlono w miejscowości Brusque w stanie Santa Catarina. Losem emigrantów polskich zainteresował się osiadły w 1867 roku w Brazylii geometra Edmund Woś-Saporski, zwany ojcem emigracji polskiej w Paranie. Dzięki jego staraniom uzyskano od władz zgodę na przesiedlenie osadników polskich z Brusque do stanu Parana, gdzie był znośniejszy klimat. Na terenach przydzielonych tu emigrantom powstała pierwsza polska osada w Brazylii, nazwana Pilarzinho (pielgrzymka), drogę bowiem z Brusque do Kurytyby Polacy odbyli pieszo, przedzierając się przez puszczę dziewiczą i góry.
xxxxxxxx
A więc od wieków schemat jest ten sam. Do łatwego przesiedlenia do innego kraju potrzebny był jakiś wiarygodny pretekst. Wcześniej było nim prześladowanie religijne, czego najlepszym przykładem jest „wygnanie” Żydów z Hiszpanii i Portugalii. Później takim „wygnańcem” stawał się uchodźca polityczny. Zanim jednak ci „uchodźcy” trafili, w tym przypadku, do Brazylii, to odbierali staranne wykształcenie na Zachodzie. Przecież na ziemiach polskich nie było wtedy szkół technicznych. Pierwsza tego typu szkoła, która z czasem stała się Politechniką Warszawską, powstała pod koniec XIX wieku. Byli to przeważnie masoni lub neofici. Wskazują na to nazwiska. Przewodowski – czyżby od miejscowości Przewodowo? Rozwadowski, Babiński. Tego typu ludzie zajmowali wysokie stanowiska w państwie brazylijskim. Czy ich obecność, a właściwie obecność ich potomków, w Brazylii nie ułatwiła w pewnym momencie przekrętów LMiK w tym kraju? Wszak oni doskonale znali ówczesne realia brazylijskie.
WEP pisze też o tym, że pierwszych osadników polskich przesiedlono z miejscowości Brusque do Parany ze względu na uciążliwy klimat. Ale miasto to leży w stanie Santa Catarina, który sąsiaduje z stanem Parana i ma taki sam klimat. Tu prawdopodobnie chodziło o to, że miasto to założyli w 1860 roku Niemcy i oni je głównie zamieszkiwali.
Dalej WEP pisze:
Największe nasilenie emigracji polskiej do Brazylii nastąpiło w czasie tzw. gorączki brazylijskiej (1890-94); przybyło wówczas do Brazylii około 63 tysiące Polaków. Ogółem od 1869 do I wojny światowej napłynęło do Brazylii, głównie do stanów południowych, około 105 tysięcy Polaków, przy czym największa fala emigracji przypadła na okres 1911-13. W tym czasie powstała najliczniejsza polska osada rolna w Brazylii, kolonia Erechim w stanie Rio Grande do Sul, licząca około 30 tysięcy osób.
Wikipedia podaje, że miasto Erechim powstało w 1906 roku, a założycielami byli włoscy emigranci. W 1926 roku 90% mieszkańców stanowili Włosi pochodzący z Wenecji. Pozostałe europejskie narodowości w mieście to Niemcy i Polacy.
Z napływem emigracji polskiej do Brazylii rozwijało się życie organizacyjne i społeczne; powstawały szkoły, organizacje i prasa polonijna. Pierwsza polska szkoła w Brazylii powstała w 1876 roku z inicjatywy H. Durskiego, późniejszego nauczyciela tej szkoły, autora polsko-portugalskiego elementarza. Dalszy rozwój szkolnictwa polskiego w Brazylii nastąpił pod koniec XIX wieku i na początku XX wieku. W 1914 roku było około 80 szkół, rozproszonych po wszystkich zamieszkałych przez Polaków stanach Brazylii. Pierwsza organizacja polonijna, Towarzystwo im. Tadeusza Kościuszki, powstała w Paranie w 1890 roku; w tymże roku zorganizowało się w Rio de Janeiro towarzystwo „Zgoda”; w 1914 roku działało już około 90 różnych towarzystw i organizacji polonijnych, przeważnie kulturalno-oświatowych. Prasę polską w Brazylii zapoczątkował K. Szulc wydając w 1892 w Kurytybie „Gazetę Polską w Brazylii”. Do 1914 roku w Paranie, Rio Grande do Sul, Sao Paulo i Rio de Janeiro ukazywało się około 20 pism polonijnych ( przeważnie krótkotrwałe).
Masowa w pewnych okresach emigracja i powstanie licznej społeczności polskiej w Brazylii wywołały w Polsce duże zainteresowanie. Znalazło to swe odbicie, szczególnie przed I wojną światową, w prasie i literaturze polskiej (M. Konopnicka Pan Balcer w Brazylii), w wyprawach badawczych, w podróżach dziennikarzy i literatów. Wrażenia z pobytu w Brazylii publikował A. Dygasiński, J. Siemiradzki, A. Hempel, w późniejszych latach m.in. A. Fiedler i M. Lepecki.
W okresie międzywojennym odbywał się nadal, choć w wolniejszym już tempie, napływ emigracji polskiej do Brazylii; w latach 1919-39 przybyło około 40 tysięcy Polaków. Rozwinęła się wówczas prasa, szkolnictwo i organizacje polonijne; w 1935 roku wychodziło około 11 pism polskich, było przeszło 300 szkół i około 350 organizacji polonijnych. Wszystko to uległo likwidacji po wydanym w 1938 roku przez władze brazylijskie dekrecie o tzw. nacjonalizacji kultury (zmierzającym w zasadzie do ograniczenia działalności organizacji niemieckich w Brazylii).
W czasie II wojny światowej i w pierwszych latach powojennych do Brazylii przybyło około 8 tysięcy Polaków (wielu pisarzy i artystów znalazło tu podczas wojny schronienie, m.in. J. Tuwim tu rozpoczął pisanie Kwiatów polskich, J. Lechoń. M. Choromański, M. Lepecki, R. Malczewski, I. Eichlerówna). Obecnie zamieszkuje Brazylię około 400 tysięcy Polaków. Najwięcej ich zgromadziło się w stanie Parana, Rio Grande do Sul, Santa Catarina oraz w okolicy i mieście Rio de Janeiro. Około 80% Polaków zatrudnionych jest w rolnictwie. Życie organizacyjne Polonii skupia się w około 10 organizacjach. Szkół polskich w Brazylii nie ma, są natomiast kursy języka polskiego (w 1958 roku było ich 50). Z pism polonijnych ukazuje się w Kurytybie dwutygodnik „Lud”. W Kurytybie, Ponta Grosa i Porto Alegre powstały komitety obchodów 1000-lecia państwa polskiego.
Emigracja polska w Brazylii ma charakter emigracji stałej, osiedleńczej. Dzięki rolniczemu charakterowi zajęć ludności proces wynaradawiania przebiega tu wolniej niż w innych krajach.
xxxxxxxx
Z tego końcowego cytatu z WEP wynika, że brazylijska Polonia była doskonale zorganizowana i posiadała mnóstwo instytucji, które ułatwiały jej zachowanie swojej tożsamości. Czy rzeczywiście tak było, że rząd brazylijski, uderzając w Niemców, chciał również zniszczyć instytucje Polonii? Czy gdyby nie prowokacyjne zachowanie LMiK na terenie Brazylii i jej jawne głoszenie chęci utworzenia kolonii, to czy faktycznie ten rząd postąpiłby tak, jak postąpił? Czy zatem ktoś upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu? – Nabył setki tysięcy hektarów brazylijskiej ziemi za pieniądze państwa polskiego i jednocześnie osłabił brazylijską Polonię?
W latach 1919-1939 przybyło do Brazylii 40 tysięcy Polaków. W 1935 roku było przeszło 300 szkół i około 350 organizacji polonijnych. Po 1938 roku wszystko uległo likwidacji. Czy z powodu działalności LMiK?
Wydawnictwa ligowe podają, że pod koniec 1937 roku mieszkało w „Morskiej Woli” 113 rodzin zajmujących 149 działek wiejskich i 16 miejskich. A więc w latach 1933-1937 w wyniku działalności LMiK w Brazylii osiedliło się kilkaset osób. Te liczby mówią same za siebie. Komentarz jest chyba zbyteczny.
Żeby lepiej zrozumieć to, co stało się w Liberii, to warto też prześledzić podobną akcję w Brazylii. Podobną, bo tych podobieństw czy analogii można się doszukać. Pierwszym pomysłem już w 1928 roku była Angola. Potem w 1932 roku przyszedł czas na Madagaskar. Z obu nic nie wyszło i pojawiła się Brazylia. Zaczęło się w 1933 roku, podobnie jak w przypadku Liberii. Tadeusz Białas w swojej książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1938 (1983) pisze o tym w rozdziale pt. Brazylia. Poniżej wybrane fragmenty:
W momencie rozpoczęcia przez Ligę akcji osadniczej w Brazylii istniały już tam stosunkowo duże skupiska Polaków, w zdecydowanej większości zajmujących się rolnictwem. Początek polskiej emigracji osadniczej w Brazylii, która była przede wszystkim emigracją chłopską, sięga roku 1871. Pod koniec lat dwudziestych i na początku lat trzydziestych XX wieku wychodźstwo polskie w Brazylii liczyło przeszło 200 tys. osób. Polacy byli głównie zgrupowani na południu tego kraju, w stanach: Parana, Santa Catarina i Rio Grande do Sul. W samym stanie Parana, w którym LMiK podjęło akcję osadniczą, mieszkało około 100 tys. Polaków (przy ludności stanu około miliona). A w niektórych municypiach wokół Kurytyby (stolica stanu Parana) Polacy stanowili nawet 30% ogółu mieszkańców. Liczby te – o czym trzeba pamiętać – mają charakter szacunkowy. Dokładne wyliczenia nie są zresztą ważne, ważne jest to, że większość wychodźstwa zaaklimatyzowała się tam dobrze i zdobyła pewną pozycję społeczną, a co najważniejsze nie uległa wynarodowieniu, zachowując poczucie swojej odrębności narodowej. Taka sytuacja polskiej emigracji w Brazylii nie mogła nie wpłynąć na decyzję Ligi o wyborze Parany jako terenu, na którym przeprowadzi się wzorową akcję osadniczą.
Mapa administracyjna Brazylii; źródło: Wikipedia.
Właściwa akcja osadnicza Ligi w Brazylii – poprzedzona kilkuletnią dyskusją oraz analizą polskich przedsięwzięć kolonizacyjnych na tym terenie – rozpoczęła się w 1933 r. W połowie kwietnia tego roku wyjechał do Brazylii przedstawicie ZG LMiK, emerytowany gen. bryg. Stefan Strzemieński. Towarzyszył mu Wolfram Jaroszyński jako specjalista w sprawach rolnych. Głównym celem jego misji było zbadanie możliwości osadniczych, szczególnie w stanie Parana. Po kilkumiesięcznym pobycie w Paranie gen. Strzemieński przedłożył ZG LMiK dwa projekty przeprowadzenia tam akcji osadniczej. Pierwszy, to tak zwany „wielki plan” kolonizacji Parany, połączony z budową kolei. Generał w czasie rekonesansu Parany miał możliwość zapoznania się z przerwaną budową linii kolejowej Riozinho-Guarapuava w środkowej Paranie (138 km). Jej uruchomienie połączyłoby stare polskie osiedla podkurytybskie z terenami przyszłej kolonizacji. Koszty związane z ukończeniem tej budowy obliczano na około 11 mln zł. Delegat Ligi uznał, że warto, aby w tej sytuacji strona polska zrealizowała do końca tę inwestycję i w rozmowach z rządem stanowym wysunął następującą propozycję: w zamian za uruchomienie linii kolejowej rząd przyzna LMiK na cele osadnicze 2 mln ha ziemi oraz prawo do eksploatowania tej linii kolejowej przez okres 60 lat. Rząd stanowy w Paranie tę propozycję zaakceptował.
Drugi projekt – to tzw. „mały plan” – przewidujący przeprowadzenie niewielkiej akcji osadniczej opartej na środkach finansowych posiadanych przez LMiK. W połowie 1933 r. Gen. Strzemieński uzyskał wstępne zapewnienie o przyznaniu LMiK pod kolonizację terenów tzw. rezerwatu indiańskiego, o powierzchni około 7 tys. ha.
LMiK, nie dysponując większymi środkami finansowymi, przystąpiła w rezultacie tylko do realizacji „małego planu”. W dniu 7 czerwca 1934 r. delegat Ligi w Brazylii, gen. S. Strzemieński, sfinalizował ostatecznie umowę z rządem parańskim o zakupie przez Ligę 7 tys.ha ziemi z przeznaczeniem na polską akcję osadniczą, którą miała samodzielnie przeprowadzić organizacja.
A więc mamy tu analogię do sytuacji w Liberii. Tam gen. Orlicz-Dreszer opracował dwuetapowy plan kolonizacji Liberii, a tu były dwa plany: „mały plan” i „wielki plan” gen. Strzemieńskiego.
Zakupione przez Ligę tereny położone były w dorzeczu rzeki Ivai, pomiędzy Apucaraną, Tres Bichos a Candido de Abreu, gdzie znajdowały się zwarte osiedla polskie. Tereny te stanowiły do niedawna część rezerwatu indiańskiego, którego obszar ze względu na zmniejszenie się liczby Indian został przez rząd brazylijski poważnie ograniczony. Część ziemi odebranej Indianom przyznano Lidze. Tworzącą się na tym terenie osadę nazwano „Morska Wola”. Teren ten w latach 1935-1936 został powiększony przez zakupienie sąsiedniego obszaru, wielkości ca 2 tys. ha. Ponadto w tym okresie Liga zakupiła jeszcze drugi teren, także w Paranie (nad rzeką Piquiri na północny zachód od Guarapuavy) o powierzchni około 11 tys. ha, projektując tam założenie osady o nazwie „Orlicz-Dreszer”. Teren ten również powiększono przez dokupienie przylegającego obszaru o wielkości około 10 tys. ha. Pod koniec 1936 r. LMiK posiadała więc w Brazylii blisko 30 tys. ha. Zakup tego drugiego terenu nad rzeką Piquiri i jego kolonizacja miały stanowić etap końcowy bezpośredniej akcji kolonizacyjnej Ligi w Paranie.
Bliższego wyjaśnienia wymaga cel tej akcji, ponieważ ułatwi to ocenę całokształtu działalności Ligi w Brazylii. W intencjach ZG miała ona jedynie na celu „dać inicjatywę do zorganizowania przez powołane czynniki akcji emigracyjno-osadniczej na wielką skalę, która rozmiarami swoimi odpowiadałaby istotnym potrzebom ludnościowym naszego państwa (…) być niejako wstępem, próbą i wzorem dla dalszej systematycznej akcji emigracyjno-osadniczej, do której praktycznego prowadzenia LMiK , jako organizacja społeczna, nie jest powołana”. – Sprawozdanie z działalności LMiK 1 I 1935 – 1 I 1937, Warszawa 1937, s. 34.
Była to więc akcja na skalę eksperymentalną. Upoważniała do takiego stwierdzenia szczególnie wielkość obszaru, jaki zamierzała skolonizować Liga. 30 tys. ha – to niedużo, jak na warunki brazylijskie. Wystarczy wskazać, że np. takie Towarzystwo Kolonizacyjne określane jako „Polskie” lub „Warszawskie”, powstałe w 1928 r., dysponowało 170 tys. ha w stanie Espirito Santo, a w Paranie – 50 tys. ha.
Już jednak w pierwszym okresie gen. Strzemiński popełnił szereg błędów, które w poważnym stopniu zaważyły na ostatecznych rezultatach ligowej akcji osadniczej. Pod koniec 1934 r. MSZ opierając się na raportach Konsula Generalnego RP w Kurytybie, opracowało obszerną notatkę do rozmowy z gen. Orliczem-Dreszerem, zawierającą ocenę dotychczasowej działalności gen. S. Strzemieńskiego. Dopiero wówczas uznano, że przedstawione przez niego plany kolonizacyjne, choć zawierały „śmiałe koncepcje”, nie uwzględniały jednak ani realiów polityczno-spolecznych Parany, a nawet wywołały antypolską kampanię prasową, ani też rzeczywistych możliwości finansowych i organizacyjnych Ligi. Krytycznie także oceniano zakup przez niego terenów osadniczych od rządu parańskiego, przede wszystkim ze względu na ich koncesyjny charakter i położenie z dala od centrów gospodarczych i tras komunikacyjnych, co poważnie utrudni osadnikom zbyt wyprodukowanych towarów. Winą za to MSZ obarczało wyłącznie gen. S. Strzemieńskiego, który wbrew instrukcjom działał zupełnie samodzielnie, nie konsultując swoich poczynań z polskimi pracownikami w Kurytybie. Sugerowano nawet konieczność jego odwołania z Brazylii. MSZ zwróciło się również do Ligi, aby ze względów politycznych nie prowadziła bezpośredniej działalności osadniczej w terenie, ale wykorzystała do tego celu Parańską Spółkę Kolonizacyjną, założoną przez Polaków w Kurytybie.
LMiK nie uwzględniła jednak zaleceń MSZ i w dalszym ciągu akcja osadnicza była prowadzona przez jej przedstawicielstwo w Paranie, którym kierował gen. Strzemieński. Pod koniec 1936 r. cały obszar „Morskiej Woli” został zmierzony i podzielony na dwie części: wiejską i miejską. Część wiejska obejmowała 286 działek 25-hektarowych, część miejska 62 działki 100×60 metrów każda. Postawiono niezbędne zabudowania oraz założono dla przybywających osadników hodowlę trzody chlewnej, ptactwa domowego itp.
Pierwsza grupa osadników, w składzie 5 rodzin, wyjechała z Gdyni do Parany 31 sierpnia 1935 r. Do końca 1936 r. wysłano do „Morskiej Woli” z polski razem 41 rodzin osadniczych, w sumie 184 osoby. Łącznie z osadnikami pochodzącymi z wtórnej kolonizacji mieszkało pod koniec 1936 r. w „Morskiej Woli” 75 rodzin. Przewidywano, że w ciągu 1937 r. kolonizacja „Morskiej Woli” zostanie zakończona i będzie można rozpocząć kolonizację terenu o nazwie „Orlicz-Dreszer”.
Według obliczeń M. Pankiewicza całość wydatków, jakie musiała ponieść trzyosobowa rodzina emigrantów decydująca się na osiedlenie w „Morskiej Woli”, sięgała sumy 3 tys. zł, w tym największą pozycję bo 2/3 stanowiły koszty podróży statkiem. Zdaniem Ligi była to najtańsza, po prowadzonej przez rząd brazylijski, kolonizacja w Paranie.
Dalsze jednak losy akcji kolonizacyjnej LMiK – mimo tak optymistycznych prognoz prowadzonej przez nią propagandy – potoczyły się już znacznie mniej pomyślnie. W październiku 1930 r., w drodze zamachu stanu, władzę w Brazylii przejął Getulio Vargas i sprawował ją nieprzerwanie do 1945 r. Głównym jego hasłem politycznym było dążenie do modernizacji i unifikacji kraju. Czynnikiem, który miał skonsolidować rozpolitykowany i rozbity wewnętrznie naród wokół programu modernizacji Brazylii, stał się dla Vargasa nacjonalizm. Siłą rzeczy jego ostrze zostało wymierzone przeciwko dobrze zorganizowanym skupiskom imigracji włoskiej, niemieckiej, a także i polskiej, które okazały się wyjątkowo odporne na procesy asymilacyjne, a nawet manifestacyjnie kultywowały swoją odrębność.
Akcja nacjonalizacyjna, jak ją wówczas nazywano, uderzyła w Polaków rykoszetem. Jej ostrze skierowane było głównie przeciw Niemcom, którzy podjudzani przez Berlin, od 1933 r. zachowywali się coraz butniej, podkreślając swoje związki z hitlerowską Rzeszą. Podnosiły się coraz silniejsze głosy domagające się uznania ich za mniejszość narodową. Akcja ta uderzyła jednak bardzo dotkliwie, a niesprawiedliwie również Polaków, dalekich od jakichkolwiek wrogich tendencji politycznych i zachowujących w stosunku do państwa niezmienną lojalność.
Jest to jednak tylko część prawdy, strona polska bowiem nie była bez winy. Hałaśliwa propaganda mocarstwowo-kolonialna, nieukrywane poczucie wyższości kulturalnej w stosunku do Brazylijczyków, organizowanie i prowadzenie działalności kulturalno-społecznej wśród Polonii przez specjalnie delegowanych z kraju instruktorów, z których część była oficerami rezerwy, a nawet pracownikami MSZ itp. musiało w konsekwencji wytworzyć sytuację, w której – jak wyraził się poseł RP w Rio de Janeiro Tadeusz Skowroński – „powstało w Brazylii podejrzenie, że wraz z Niemcami i Włochami Polska również dąży do wykrojenia sobie z terytorium brazylijskiego posiadłości kolonialnej”.
Do połowy 1938 r. w dokumentach ligowych nie znajduje odbicia zmieniająca się sytuacja polityczna w Brazylii. Dopiero w połowie 1938 r., kiedy na dobre trwała już akcja nacjonalistyczna, Liga w pełni uświadomiła sobie niebezpieczeństwa, jakie wynikają z niej dla polskiej działalności w Paranie.
MSZ nie podjęło jednak żadnych poważniejszych działań w obronie interesów polskich w Brazylii i to przede wszystkim dlatego, że w gruncie rzeczy zdawało sobie sprawę z niewłaściwości poczynań zarówno swoich, jak i „Światpolu” i LMiK w tym kraju.
W notatce ”pro domo” z 18 czerwca 1938 r., którą sporządził pracownik MSZ Romuald Nowicki – zdecydowanie negatywnie oceniono dotychczasową działalność LMiK w Brazylii. Nowicki proponował przede wszystkim przystąpienie do likwidacji działalności LMiK na terenie Brazylii, ponieważ działalność ta jest „niepożądana i może wywołać słuszne obawy u Brazylijczyków. Liga jest instytucją głoszącą hasło: kolonie dla Polski! Hasło to jest zapewne znane czynnikom brazylijskim, które, rzecz zrozumiała, muszą się przeciwstawić budowie imperium kolonialnego na ich terenie państwowym”. Zdaniem Nowickiego, Lenartowicz (delegat LMiK w Paranie – przyp. W.L.) powinien zostać likwidatorem akcji LMiK w Paranie , przekazując interesy LMiK spółce parańskiej lub miejscowej organizacji polskiej, która w ten sposób straciłaby charakter stowarzyszenia społecznego, przeciwko któremu kierują się postanowienia dekretu o cudzoziemcach. Niepożądane natomiast byłoby przekazanie kierownictwa w Paranie konsulowi polskiemu – „Trudno bowiem, by konsul RP na terenie państwa obcego kierował akcją Ligi kolonialnej”.
W połowie czerwca 1939 r. LMiK, za pośrednictwem MSZ przesłała do konsula Józefa Gieburowskiego w Kurytybie instrukcję w sprawie likwidacji akcji osadniczej. Proszono przede wszystkim konsula o rozwiązanie stosunku służbowego z dotychczasowym administratorem „Morskiej Woli” i okresowe zatrudnienie na to miejsce pracownika , którego głównym zadaniem byłaby likwidacja majątku LMiK w kolonii.
Był to już finał kilkuletniej działalności LMiK w Brazylii. Jakie więc były jej efekty? Wydawnictwa ligowe podają, że pod koniec 1937 r. mieszkało w „Morskiej Woli” 113 rodzin zajmujących 149 działek wiejskich i 16 miejskich. Przyjmując za punkt wyjścia liczbę 286 działek wiejskich i 62 miejskich, na jakie w 1936 r. podzielony został teren „Morskiej Woli”, można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że na przełomie1937/1938 r. została ona skolonizowana w około 50%. Na akcję osadniczą w latach 1933-1938 Liga wydała około 493 tys. zł, a dochody wyniosły niecałe 47 tys. zł (spłaty kolonistów).
Akcji osadniczej Ligi nie można jednak oceniać tylko w kategoriach finansowych. Ewentualne zyski nie były tym czynnikiem, który zadecydował o jej rozpoczęciu. Zasadniczą bowiem przyczyną, która skłoniła organizację do realizacji takiego przedsięwzięcia, było istnienie w Polsce masowej emigracji za chlebem, wynikającej z obiektywnej sytuacji społeczno-gospodarczej kraju. Działacze ligowi, kierując się interesem narodowym (ochrona jego substancji biologicznej), próbują temu zjawisku nadać charakter zorganizowany i wykorzystać je z pożytkiem dla kraju. Wzorcowa kolonizacja terenu o nazwie „Morska Wola”, a później także „Orlicz-Dreszer” miała stanowić jedynie zaczątek znacznie szerszej akcji osadniczej, opartej już na kapitale prywatnym i państwowym. Skoncentrowanie wychodźstwa polskiego tylko w niektórych krajach, w tym przypadku w Brazylii, miało być pierwszym etapem do realizacji dalszych koncepcji Ligi. Wychodźstwo polskie, przy czym zakładano a priori, że musi ono posiadać szeroką autonomię jeśli chodzi o rozwój życia narodowego i gospodarczego – miało utrzymywać ścisłe kontakty kulturalno-oświatowe, a zwłaszcza – tak jak to widział gen. Orlicz-Dreszer – być czynnikiem stymulującym rozwój polskiego handlu zamorskiego i producentem potrzebnych krajowi surowców.
Tak rozumiana przez działaczy ligowych akcja osadnicza w Paranie nie spełniła żadnego ze stawianych przed nią celów, przede wszystkim dlatego, iż już w swych założeniach miała charakter utopijny. Utopijność tych koncepcji wynikała nie tylko z braku w kraju znacznych kapitałów na ich realizację, ale głównie tkwiła w błędnym przekonaniu działaczy ligowych, iż na terenie suwerennego państwa, którego większość obywateli posiadało poczucie swojej odrębności narodowej, może powstać enklawa polska, której mieszkańcy będą utrzymywali ścisłe kontakty z Macierzą. Koncepcje takie, mające z natury rzeczy aspekt polityczny, musiały budzić słuszne obawy Brazylijczyków o integralność swojego państwa, zwłaszcza iż zbiegły się one z tendencjami separatystycznymi wśród nieporównywalnie silniejszego ekonomicznie wychodźstwa niemieckiego i włoskiego. Z tej racji wydaje się być zrozumiałe stosowanie przez władze brazylijskie (z ich punktu widzenia) dekretów nacjonalistycznych także przeciwko wychodźstwu polskiemu, które ostatecznie zadecydowały o fiasku akcji osadniczej Ligi w Paranie i związanych z nią koncepcji.
xxxxxxxx
Pierwsza, z pozoru absurdalna decyzja, to zamiar kolonizowania państw, które były niepodległe. Brazylia od ponad 100 lat nie była już portugalską kolonią, a Liberia nigdy nie była kolonią, tylko krajem zależnym od Stanów Zjednoczonych. Jeśli tak, to dlaczego oba państwa i ich rządy pozwoliły na działalność, a nawet sprzedały lub wydzierżawiły ziemię, organizacji, która miała w swojej nazwie wyraz „Kolonialna”. Co więcej, Liga nigdy nie kryła się ze swoimi zamiarami. Najprostsze wytłumaczenie jest więc takie, że rządy tych krajów świadomie uczestniczyły w tej hucpie.
W obu przypadkach akcja rozpoczęła się w 1933 roku. Czy to przypadek? W styczniu 1933 roku Hitler doszedł do władzy. A więc w tym momencie niektórzy wiedzieli, że będzie wojna. Nie wiedzieli jeszcze, kiedy ona się zacznie. Ale w momencie likwidowania obu prowokacji w drugiej połowie 1938 roku czy na przełomie 1938 i 1939 roku już wiedzieli, że w 1939 roku będzie wojna.
W obu przypadkach mamy świadome i prowokacyjne działanie przedstawicieli Ligi na terenie obu państw i podsycanie nastrojów mocarstwowo-kolonialnych przez prasę krajową, co wywołuje nagonkę prasową i antypolskie nastroje. W konsekwencji prowadzi to wycofania się Ligi z obu państw. No właśnie! Liga się wycofuje, ale zakupiona ziemia zostaje. Co się z nią dzieje? Ani Tadeusz Białas, ani Marek Arpad Kowalski nie wspomnieli o tym w swoich książkach.
W 1936 roku powstała spółka akcyjna Międzynarodowe Towarzystwo Osadnicze (MTO), które w chwili założenia dysponowało kapitałem 500 tys. zł, wpłaconych przez Państwowy Bank Rolny (250 tys. zł) i MSZ (250 tys. zł). W połowie 1938 roku MTO posiadało 51 tys. ha w argentyńskim stanie Misiones oraz 63 tys. ha w stanie Parana. Pod koniec 1936 roku LMiK posiadała w Brazylii około 30 tys. ha. Towarzystwo Kolonizacyjne określane jako „Polskie” lub „Warszawskie”, powstałe w 1928 roku dysponowało 170 tys. ha w stanie Espirito Santo, a w Paranie – 50 tys. ha. W sumie więc mamy:
MTO – 51 + 63 = 114
LMiK – 30
Towarzystwo Kolonizacyjne – 170 + 50 = 220
Razem – 364
A więc 364 tys. ha w Brazylii i Argentynie. Towarzystwo Kolonizacyjne powstało w 1928 roku, a więc w tym samym, w którym zmieniono statut Ligi Morskiej i Rzecznej. Nowy statut określał bowiem, że LMiR ma na celu nie tylko propagowanie wśród społeczeństwa „idei morskiej oraz korzyści wynikających z eksploatacji morza, popieranie rozwoju polskich dróg wodnych, portów, polskiej żeglugi, budowy okrętów polskiej floty handlowej, rozwoju rybactwa morskiego i handlu zamorskiego, współdziałanie w tworzeniu siły zbrojnej na morzach i rzekach” – co było powtórzeniem założeń programowych z 1924 r. – ale dąży również „do pozyskania kolonii dla Polski, względnie terenów dla nieskrępowanej ekspansji narodu polskiego”.
„Pod koniec 1936 r. cały obszar „Morskiej Woli” został zmierzony i podzielony na dwie części: wiejską i miejską. Część wiejska obejmowała 286 działek 25-hektarowych, część miejska 62 działki 100×60 metrów każda.”
„Był to już finał kilkuletniej działalności LMiK w Brazylii. Jakie więc były jej efekty? Wydawnictwa ligowe podają, że pod koniec 1937 r. mieszkało w „Morskiej Woli” 113 rodzin zajmujących 149 działek wiejskich i 16 miejskich.”
286 działek 25-hektarowych i 62 działki 100×60 metrów każda i 364 tys. ha. Niezła hucpa. MTO było spółką akcyjną. A jaki status miało Towarzystwo Kolonizacyjne? Bardzo możliwe, że też było spółką akcyjną i prawdopodobnie z udziałem firm państwowych, tak jak MTO. Czy pojawili się tam później prywatni akcjonariusze z symbolicznym wkładem? Możliwe, że tak. A jakie treści zawierały statuty tych spółek? Co się z nimi działo, gdy większościowy właściciel, czyli państwo, przestał istnieć np. wskutek wojny? – Na te pytania nigdy nie znajdziemy odpowiedzi, ale ja jakoś tak dziwnie domyślam się, jakie mogłyby być te odpowiedzi.
Lata 30-te to wielki kryzys zapoczątkowany w 1929 roku. Brazylia, jak większość państw, również odczuła go bardzo boleśnie. Brazylijski polityk i dyplomata Osvaldo Aranha tak scharakteryzował ten okres:
„Kraj był bez pieniędzy, bez wymiany, faktycznie i prawnie z moratorium, z obietnicami pomocy z zagranicy, z których nic nie wyszło; płynny dług federalny, stanowy i lokalny, którego dokładnej wielkości nie znano; kawa w trzech kryzysach: cen, nadprodukcji i dużych zapasów w magazynach; brazylijska gospodarka, przemysł i praca w ruinie; i kryzys bezrobocia.”
Skoro kraj był bez pieniędzy, to zapewne władze chwytały się wszelkich środków, by je zdobyć i może nawet skłonne były do sprzedaży ziemi po atrakcyjnych cenach, żeby tylko załagodzić kryzys.
Wygląda na to, że liberyjska hucpa była tylko po to, by odwrócić uwagę od faktycznej akcji, czyli zakupu ogromnych połaci ziemi w Brazylii za państwowe pieniądze i przejąć te grunty w odpowiednim momencie tj. w momencie wybuchu wojny. Po to też było potrzebne przejęcie Ligi Morskiej i Rzecznej i zmiana jej nazwy na Ligę Morską i Kolonialną, by pod pozorem zakupu ziemi dla emigrantów i tworzenia kolonii skupować ziemię w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach. Żeby to robić po cichu i skutecznie, wymyślono hasło o mocarstwowej Polsce z koloniami. Każdy więc zakup ziemi w Brazylii był usprawiedliwiony, że to na cele kolonialne. Również usprawiedliwione było tworzenie spółek, które zajmowały się zakupem ziemi w Brazylii. A dlaczego Brazylia? No bo tam już było duże skupisko ludności polskiej. Żeby jednak w pewnym momencie wygasić tę akcję, potrzebne były te prowokacje albo ustawki. Ci, którzy to robili, wiedzieli, że będzie wojna, a po niej pojawi się potężna fala emigrantów, że powstaną jakieś programy rządowe, inwestycje i cena ziemi wzrośnie. Ale nawet nie to było istotne. Ważne było to, że ktoś inny zapłacił, a oni stali się właścicielami.
Prawdopodobnie była to największa afera finansowa II RP. Problem tylko polega na tym, że nikt o niej nie wie. Wojna zatarła wszelkie ślady. Pozostało tylko przekonanie, że to z jakichś irracjonalnych powodów Polacy zapragnęli mieć kolonie i mocarstwową Polskę. Zrzucono to na karb polskiego romantyzmu i nieliczenia się z realiami. A że było zupełnie inaczej… Któż to wie? I szczytna idea przybliżenia Polakom problemów morza i gospodarki morskiej i wykorzystania jej dla wspólnego dobra została wykorzystana przeciwko nim, a oni sami ośmieszeni.
Wątek liberyjski w historii Polski wydaje się dosyć zagadkowy i zmuszający do snucia pewnych spekulacji. Jak to było możliwe, że państwo bez tradycji morskich i kolonialnych „zapragnęło” mieć kolonię w Liberii, w państwie, które zostało stworzone przez Stany Zjednoczone i całkowicie od niego zależne? I dlaczego te Stany Zjednoczone do pewnego momentu zachowywały się tak, jakby nie widziały, że jakieś inne państwo szarogęsi się na ich terenie? I czy to było możliwe, by rząd liberyjski prowadził rozmowy i zawierał umowy z jakąś Ligą Morską i Kolonialną bez wiedzy i zgody swego suwerena, czyli Stanów Zjednoczonych? – To są właśnie te pytania, które skłaniają do podejrzeń, że była to akcja nie tyle kolonialna, co raczej rodzaj prowokacji czy awantury, mającej na celu skompromitowanie II RP na arenie międzynarodowej, a przynajmniej w krajach, w których tę akcję podjęto. Tylko jaki był powód? Dla samego skompromitowania? Raczej dla odwrócenia uwagi od prawdziwego celu tej hucpy.
Tadeusz Białas w książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 (1983) poświęca temu wątkowi jeden rozdział pt. Liberia. Poniżej jego fragmenty:
Na jesieni 1933 r. przyjechał do Warszawy nieoficjalny przedstawiciel Liberii, dr Leo Sajous, który zwrócił się do LMiK z propozycją nawiązania bezpośrednich stosunków gospodarczych i kulturalnych pomiędzy Polską a niepodległymi państwami murzyńskimi: Liberią i Haiti. Propozycja ta została przez Ligę potraktowana przychylnie i po szeregu konferencji z przedstawicielami „czynników zainteresowanych” (jedna z nich odbyła się w lutym 1934 r. pod przewodnictwem ministra przemysłu i handlu Ferdynanda Zarzyckiego) podjęto decyzję o wysłaniu do Liberii specjalnej delegacji.
Delegacja LMiK, której przewodniczył znany pisarz i podróżnik Janusz Makarczyk, wypłynęła 3 kwietnia 1934 r. z Bordeaux statkiem holenderskim „Amstelkerk” i w trakcie tej podróży zwiedziła kolejno: Sierra Leone, Gwineę Francuską, Liberię, Wybrzeże Złote, Togo, i Dahomej. Do Warszawy delegacja wróciła w końcu czerwca tego roku.
Głównym rezultatem rekonesansowej podróży delegacji było zawarcie 28 kwietnia 1934 r. umowy gospodarczej między rządem liberyjskim a LMiK. Wokół tej właśnie umowy – zwracał uwagę J. Makarczyk już w 1936 r. – „krążyły i po dziś dzień krążą pogłoski fantastyczne”. Umowa – twierdził autor – została zawarta pomiędzy pełnomocnikami prezydenta Liberii i prezesa ZG LMiK na zasadzie równości stron i była ratyfikowana przez parlament liberyjski. Wynika z tego, że rząd polski miał wobec niej całkowicie wolną rękę i ograniczył swój wpływ do rozciągania opieki konsularnej nad poczynaniami kupców i plantatorów polskich.
Taka ocena tej umowy, akcentująca désintéressement rządu polskiego wobec poczynań Ligi, uległa u J. Makarczyka w miarę upływu lat zasadniczej zmianie. Makarczyk we wspomnieniach pt. Widziałem i słyszałem, wydanych w 1957 r., stwierdzał jednoznacznie, że rządowi polskiemu nie chodziło wcale o nawiązanie stosunków gospodarczych z Liberią, lecz o jej przekształcenie w swoją kolonię.
Liberia – zdaniem J. Makarczyka – wystąpiła z inicjatywą nawiązania rozmów z Polską, znajdując się w trudnej sytuacji politycznej i finansowej. Groziło jej ograniczenie suwerenności na rzecz Ligi Narodów. Wtedy dr Leon Sajous, reprezentujący ideę współpracy pomiędzy państwami murzyńskimi, podsunął rządowi Liberii myśl zaproszenia poza Ligą Narodów rzeczoznawców europejskich, których zadaniem byłaby sanacja gospodarki kraju. W tym celu dr L. Sajous przyjechał do Warszawy w przekonaniu, że Polska musi prowadzić politykę surowcową, co nie znaczyło, żeby przez to chciała lub miała warunki anektowania Liberii. L. Sajous nie wiedział wtedy jednak nic (ale wiedział Makarczyk), że kilka stolic europejskich namawiało polskie MSZ do „zaanektowania Liberii, która przez sam fakt swego istnienia przeszkadzała i przeszkadzała państwom prowadzącym politykę kolonialną”.
Nasuwa się pytanie, dlaczego Liberia zwróciła się o pomoc do Polski. Wyjaśnienie J. Makarczyka, że dlatego, iż L. Sajous nie posądzał Polski o ambicje kolonialne, jest nieco naiwne. Przecież Sajous prowadził rozmowy z organizacją, która w swojej nazwie miała przymiotnik „kolonialna” i nie kryła wcale, że jednym z jej celów było uzyskanie kolonii dla Polski. Być może, że Liberia pierwsze kontakty z Polską nawiązała na gruncie genewskim, choćby z tej racji, że Polska była sprawozdawcą spraw liberyjskich w Radzie Ligi Narodów i jej życzliwe nastawienie było szczególnie cenne. Polskie MSZ nie chciało jednak oficjalnie angażować się w żadne rozmowy z przedstawicielami Liberii i ich prowadzenie przekazało LMiK.
Zachowana kopia umowy między LMiK a Liberią składała się z czterech rozdziałów i nie zwierała żadnych tajnych klauzul, które według J. Makarczyka miały precyzować zagadnienie „sklepów wymiennych” i współpracy wojskowej.
W rozdziale pierwszym szczegółowo sprecyzowano warunki przyszłego „Traktatu Przyjaźni” między Polską a Liberią. Nie wnikając w jego szczegółowe postanowienia, należy stwierdzić, że nie przyznawał on stronie polskiej żadnych daleko idących uprzywilejowań, które w jakimś stopniu naruszyłyby suwerenność Liberii. Projektowany traktat przyznawał Polsce tylko klauzulę największego uprzywilejowania oraz klauzulę narodową.
Rozdziały II-IV dotyczyły już bezpośrednio umowy, jaką LMiK podpisała z rządem liberyjskim. Zwrócę uwagę tylko na jej zasadnicze postanowienia. Liberia zobowiązała się do wydzierżawienia na okres 50 lat 50 polskim plantatorom minimum 150 akrów ziemi każdemu z domen publicznych. Obszar plantacji mógł być zwiększony na podstawie dodatkowej umowy. Plantacje miały być wykorzystane do uprawy kauczuku, bawełny, kawy, ryżu, koli i kakao. Przyznano LMiK prawo do utworzenia specjalnego towarzystwa do eksploatowania bogactw naturalnych oraz gwarantowano handlowi i przemysłowi polskiemu klauzulę największego uprzywilejowania. LMiK ze swej strony zobowiązała się do wysłania rzeczoznawców polskich według zapotrzebowania zgłoszonego przez rząd liberyjski i na jego koszt. Ponadto Liga miała zapewnić zawodowe wykształcenie 20 młodym Liberyjczykom.
ZG LMiK prawie natychmiast po powrocie delegacji z Afryki Zachodniej, prawdopodobnie nie konsultując szerzej swoich projektów z MSZ, zdecydował się na samodzielną realizację akcji liberyjskiej. Już w lipcu 1934 r. wyjechali do Liberii z ramienia Ligi pierwsi Polacy: inż. Tadeusz Brudziński, w charakterze rzeczoznawcy rządu liberyjskiego do spraw ekonomicznych (funkcję tę pełnił do końca 1936r.) i płk lekarz Jerzy Babecki – rzeczoznawca do spraw higieny (od września 1935 r. funkcję tę pełnił dr Ludwik Anigstein). W sierpniu z kolei – pięciu kandydatów na plantatorów: Zygmunt Brudziński (brat Tadeusza), Kamil Giżycki (późniejszy pisarz), K. Armin, L. Kopytyński i Stanisław Szabłowski, a w grudniu – trzech dalszych: Jerzy Chmielewski, Edward Januszewicz i S. Golewski.
Gen. G. Orlicz-Dreszer – jak się można zorientować z fragmentarycznych informacji – nakreślił bardzo ambitny i szeroki program gospodarczej penetracji Liberii podzielony na dwa etapy: pierwszy etap miał być realizowany w zasadzie w oparciu o środki finansowe Ligi i przewidywał założenie kilku plantacji, na których miały powstać faktorie handlowe prowadzone przez samych plantatorów. Nieco później planowano utworzenie dalszych faktorii handlowych zlokalizowanych już w różnych częściach Liberii i prowadzonych niezależnie od gospodarki plantacyjnej. Faktorie miały się zajmować skupem od tubylców artykułów rolnych (kawa, olej palmowy, ziarno kakaowe itp.) oraz sprzedażą artykułów polskiej produkcji. W pierwszym etapie całością poczynań gospodarczych miał kierować Syndykat Handlowy, który miał również uruchomić pierwsze małe zakłady przemysłowe (tartak, łuszczarnia kawy). W drugim etapie przewidywano realizację szeregu dużych inwestycji, jak budowa dróg, kolei, portu, kopalni oraz uruchomienie linii żeglugowej Gdynia-Monrovia. Ten etap miał być urzeczywistniony już przez polski kapitał prywatny i państwowy.
Sądzić bowiem należy, że generał liczył na możliwość zaangażowania w tę sprawę kapitału prywatnego lub też na uzyskanie specjalnej subwencji państwowej. Być może otrzymał nawet w tym zakresie wstępne deklaracje od kompetentnych czynników. Kiedy te rachuby już w połowie 1935 r. okazały się nierealne, Liga próbowała realizować część tych projektów w oparciu o własne środki finansowe, które okazały się daleko niewystarczające dla prowadzenia nawet ograniczonej działalności plantacyjnej i handlowej.
Podjęta przez LMiK próba penetracji gospodarczo-handlowej Liberii załamała się już po kilku miesiącach z powodu braku nawet minimalnych funduszów na jej prowadzenie. A przecież istniały pewne możliwości zwiększenia polskiego eksportu do Liberii. Świadczy o tym najlepiej fakt, że na rynku liberyjskim znajdowały się w sprzedaży niewielkie ilości towarów pochodzenia polskiego (szynka w puszkach, smalec, meble, naczynia emaliowane i blaszane, artykuły galanteryjne) sprowadzane przez centrale europejskich domów towarowych, posiadających oddziały w Liberii.
Analizując przyczyny załamania się akcji liberyjskiej LMiK, nie można jednak zapominać, że zdecydowały o tym nie tylko czynniki organizacyjne i finansowe, ale w równym stopniu także rozwój sytuacji politycznej w tym kraju.
Już z pierwszych raportów T. Brudzińskiego skierowanych do ZG LMiK i MSZ wyraźnie wynikało, że podpisanie przez Liberię umowy z LMiK wywołało poważne zaniepokojenie wśród państw zaangażowanych politycznie i gospodarczo w tym kraju, które podejrzewały, iż za Ligą kryje się rząd polski. Państwa te rozpoczęły zakulisową działalność, zamierzając skompromitować w oczach rządu liberyjskiego akcję Ligi.
Pierwszym tego symptomem była nota dyplomatyczna złożona przez rząd liberyjski konsulowi RP w Monrovii w sprawie artykułu w „IKC” (nr 34 z 8 lutego 1935 r.) informującego o odczycie M. Pankiewicza na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie pt. Czy Polska może zdobyć kolonie? Inkryminowany artykuł nie powinien jednak – moim zdaniem – spowodować tak ostrej reakcji rządu liberyjskiego, gdyż M. Pankiewicz, mówiąc o koloniach dla Polski, wymienił Togo i Kamerun. Liberię M. Pankiewicz wymienił tylko jako przykład istniejących możliwości dla zwiększenia polskiej ekspansji kolonialnej. Sądzę dlatego, że artykuł ten był tylko pretekstem do wykazania nielojalności LMiK, która dąży do przekształcenia Liberii w kolonię, zwłaszcza że został on udostępniony rządowi liberyjskiemu przez któregoś z przedstawicieli „życzliwych” Polsce państw.
Dotychczasowy przyjazny rozwój stosunków polsko-liberyjskich (pomijając incydent z „IKC”) został gwałtownie przerwany antypolską kampanią prasową w Liberii, którą zapoczątkował artykuł w „The Weekly Mirror” z 28 sierpnia 1936 r., będący przedrukiem z gazety „African Morning Post” wychodzący w Akrze. Autor tego artykułu, Nn-Amdi Azikiwe, m.in. napisał: „I teraz ta Polska, która do 1914 r. była kolonialnym terytorium trzech różnych krajów i której zostało zezwolone wykonanie prawa Wilsona o samostanowieniu, potrzebuje kolonii, nie w Europie, lecz w Afryce. To jest jeden z intrygujących okresów studiów nad międzynarodową polityką. Poprzedni sługa cesarzowej Austrii, Marii Teresy, cesarzowej Rosji Katarzyny II i Fryderyka Wielkiego w Prusach, teraz chce być panem w afrykańskim kraju”.
Gdyby ukazał się tylko jeden artykuł tej treści, można by sądzić, że była to jedynie jakaś odosobniona opinia działacza panmurzyńskiego, jakim był Azikiwe. Jednak artykuł ten zapoczątkował kampanię antypolską w prasie liberyjskiej, co świadczyło wyraźnie, że było to posunięcie mające na celu zdyskredytowanie akcji LMiK w Liberii. Tym bardziej, że kampania odbywała się niewątpliwie za aprobatą rządu liberyjskiego.
W pierwszej połowie października 1936 r. poseł liberyjski w Paryżu Othon de Bogaerde złożył wizytę w Ambasadzie RP w Paryżu i oświadczył Wieruszowi Kowalskiemu, sekretarzowi ambasady, że „opinia publiczna liberyjska zaniepokojona jest rzekomymi zamiarami zajęcia Liberii przez Polskę i zrobienia z niej swojej kolonii, że sfery rządowe nie mają obaw pod tym względem uważając, iż nic się nie zmieniło w dziedzinie przyjaznych stosunków politycznych polsko-liberyjskich, że byłoby jednak pożądane, by kompetentne czynniki polskie oficjalnie zdementowały podobne pogłoski”.
Rząd polski nie zamierzał jednak dementować tych pogłosek, uważając je za niepoważne. Za to radca Ambasady RP w Paryżu z polecenia MSZ złożył 3 listopada 1936 r. démarche posłowi liberyjskiemu, kategorycznie domagając się przerwania antypolskiej kampanii prasowej i grożąc, że w przeciwnym razie polski rząd wyciągnie konsekwencje „choćby na terenie Ligi Narodów, gdzie Liberia ma dużo spraw”.
W końcu grudnia 1936 r. rząd liberyjski za pośrednictwem swego posła w Paryżu wyraził „ubolewanie z powodu incydentu”, ale – jak wyjaśniono – „nie może zadość uczynić żądaniom rządu polskiego przez odpowiednie dementi, gdyż dziennik, w którym ukazały się napaści na Polskę, jest pismem nie rządowym, odzwierciedlającym opinie prywatne, w Liberii zaś panuje wolność słowa”. Ambasador J. Łukasiewicz uznał to wyjaśnienie za niewystarczające.
Wydaje się jednak, iż było ono wystarczające, jeśli się zważy równie nieodpowiedzialne opinie niektórych polskich publikacji prasowych o Liberii.
Sprawa się jednak na tym nie skończyła i miała dalsze, znacznie już poważniejsze reperkusje. W ciągu 1937 r. Departament Stanu USA kilkakrotnie podejmował z Ambasadą RP w Waszyngtonie rozmowy na temat charakteru działalności LMiK w Liberii, podkreślając przy tym, że rząd Stanów Zjednoczonych jest zainteresowany w swobodnym rozwoju i niezależności tego kraju. W gazecie „Pittsburg Courier” ukazał się 15 lipca 1937 r. artykuł pt. Liberia może być pochłonięta przez żarłoczną Polskę, w którym sugerowano, że delegat Polski w Lidze Narodów wystąpił z propozycją przekształcenia Liberii w teren mandatowy Ligi Narodów, aby Polska mogła uzyskać dostęp do surowców.
Rząd polski zmuszony był złożyć w Departamencie Stanu USA wyjaśnienia w tej sprawie, m.in. zwracając uwagę, że delegat Polski w Genewie nie poruszał w ogóle sprawy Liberii. Gazeta „Pittsburg Courier” opierając się na wyjaśnieniach konsula RP zamieściła odpowiednie sprostowanie.
Zaniepokojenie rządu USA działalnością LMiK w Liberii było jednak przejawem hipokryzji, ponieważ to właśnie Stany Zjednoczone dążyły do przekształcenia tego kraju w strefę swoich wyłącznych wpływów, zresztą już wkrótce ten zamiar realizując (w 1938 r. Liberia po podpisaniu szeregu traktatów z USA przekształciła się w faktyczną kolonię USA). Konsekwencją tego zamiaru było dążenie USA do wyeliminowania z Liberii interesów innych państw. Co więcej, konsul RP w Monrovii S. Paprzycki był przekonany, że to właśnie Amerykanie związani z koncernem Firestone’a byli inspiratorami różnych plotek mających skompromitować akcję LMiK.
Szczególny rozgłos, jaki uzyskała w 1937 r. akcja LMiK w Liberii, przyspieszył niewątpliwie podjęcie przez MSZ decyzji o jej ostatecznym zakończeniu. Formalne uchwały w tej sprawie zapadły na zebraniu połączonych prezydiów ZG i Rady Głównej LMiK, które odbyło się w grudniu 1937 r. W ciągu 1938 r. zlikwidowano delegaturę LMiK w Monrovii oraz stopniowo rozwiązywano stosunki z plantatorami. Uzgodniono, że Liga przekaże swoje plantacje Międzynarodowemu Towarzystwu Osadniczemu. Dla sfinalizowania akcji wyjechał w sierpniu 1938 r. do Liberii specjalny przedstawiciel ZG LMiK inż. M. Świrski.
Wyrazem wzrastającego zainteresowania czynników rządzących problemem planowej emigracji osadniczej z Polski, jako jednego ze sposobów rozładowania napięć społecznych, było założenie 30 kwietnia 1936 r. spółki akcyjnej pod nazwą Międzynarodowe Towarzystwo Osadnicze (MTO), której zadaniem było „zdobycie odpowiednich terenów dla osadnictwa rolniczego polskiej emigracji w Południowej Ameryce”. W chwili założenia MTO dysponowało kapitałem w wysokości 500 tys. zł wpłaconych przez Państwowy Bank Rolny (250 tys. zł) i MSZ (250 tys. zł). W połowie 1938 r. MTO posiadało przeszło 51 tys. ha w argentyńskim stanie Misiones oraz 63 tys. ha w stanie Parana (Brazylia) i próbowało na tych terenach prowadzić – z różnym zresztą skutkiem – akcję osadniczą.
W listopadzie1938 r. Józef Zieliński, kierownik referatu kolonialnego w MSZ, przygotował projekt oświadczenia, które Liga miała wręczyć prezydentowi Liberii w celu „wyjścia z twarzą”. W oświadczeniu obciążono wyłączną winą stronę liberyjską za niezrealizowanie umowy z LMiK, argumentując, że od dłuższego już czasu prowadzona jest na terenie Liberii nieprzebierająca w środkach ostra kampania przeciwko działalności gospodarczej LMiK, którą toleruje rząd liberyjski.
Powyższe oświadczenie nie zostało nigdy złożone rządowi liberyjskiemu, ponieważ już pod koniec 1938 r. zaczęły wychodzić na jaw różne nadużycia popełnione przez plantatorów. Okazało się zwłaszcza, że plantatorzy sprzedali lub rozdali tubylcom kilkanaście sztuk broni myśliwskiej, wbrew kategorycznym zakazom władz liberyjskich. Wszczęte w tej sprawie dochodzenie doprowadziło do aresztowania nabywców broni – Murzynów spośród służby i robotników plantacyjnych. Po rozprawie sądowej, która odbyła się w lutym 1939 r. zwolniono co prawda aresztowanych, ograniczając się jedynie do konfiskaty broni, ale zapowiedziano wszczęcie dochodzenia przeciwko plantatorom, przebywającym zresztą już w Polsce.
Biorąc pod uwagę niewielką ilość broni myśliwskiej, sprzedanej czy darowanej tubylcom z interioru, należy tę sprawę traktować jako kolejny pretekst dla kapitału amerykańskiego do pozbycia się niewygodnego konkurenta. Był to jednak pretekst wystarczający, aby uniemożliwić Lidze „wyjście z twarzą” z Liberii.
Kolejna więc akcja LMiK, tym razem zmierzająca do uzyskania dla Polski bezpośredniego dostępu do surowców kolonialnych, zakończyła się znowu całkowitą porażką. Liberia nie stała się – jak planowano – punktem wyjścia dla polskiej ekspansji gospodarczej w Afryce. Zdecydowały o tym zarówno przyczyny organizacyjno-finansowe, jak i zdecydowane stanowisko USA, które nie zamierzały tolerować w swojej strefie wpływów jeszcze jednego konkurenta, zwłaszcza o ambicjach kolonialnych.
xxxxxxxx
Książka Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 powstała na podstawie rozprawy doktorskiej obronionej w grudniu 1976 roku w Instytucie Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Jest to więc poważne opracowanie. To, co zwróciło moją uwagę i zarazem zdziwienie, to to, że nie ma w niej nic na temat skali tego przedsięwzięcia. Chodzi mi konkretnie o to, ilu ludzi było w to zaangażowanych i co tam konkretnie zrobiono, ile ziemi wykupiono itd. Z książki możemy się dowiedzieć, że LMiK podpisała umowę z rządem liberyjskim na wydzierżawienie na okres 50 lat 50 polskim plantatorom 150 akrów ziemi każdemu z nich. 150 akrów to 60 ha. A więc wydzierżawiono, a nie – sprzedano! Wiemy też, że w pierwszym rzucie wyjechało… 5 plantatorów, a w drugim – 3. No to ja się pytam: to ma być kolonizacja?! To jakaś kpina. W przypadku akcji osadniczej w Brazylii, o czym może w następnym blogu, autor podaje konkretne liczby. Jeśli więc było 8 plantatorów, bo o tym, by było ich więcej autor nie wspomina, to już sam ten fakt skłania do podejrzeń, że coś tu śmierdzi. A jeszcze do tego ci „plantatorzy” to jacyś inteligenci, a nie ludzie związani z rolnictwem. I nic nie wspomina o wcześniejszej historii Liberii, bo to nie pasowało by do koncepcji, że to Stany Zjednoczone wypchnęły Polskę z Liberii i same uczyniły z niej swoją kolonię. Owszem, uczyniły z niej swoją kolonię, ale ponad 100 lat wcześniej.
Ciekawą postacią jest dr Leo Sajous. Wikipedia pisze o nim tak:
Léo Sajous – haitański lekarz z tytułem doktora, pisarz, dyplomata. Jako lekarz pracował w Paryżu. Tamże współpracował przy tworzeniu periodyku „Le Cri des nègres”, w 1930 założył Uniwersalny Komitet Instytutu Czarnego, a następnie był twórcą i od 1931 do 1932 prowadził wielojęzykowe czasopismo o charakterze panafrykańskim pt. „La Revue du Monde Noir”.
W drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy składając Lidze Morskiej i Kolonialnej ofertę podjęcia relacji o charakterze gospodarczo-kulturalnych pomiędzy Liberią a Polską. W kwietniu 1935 uzyskał exequatur (zgoda państwa przyjmującego na wykonywanie przez określoną osobę funkcji kierownika urzędu konsularnego państwa wysyłającego) jako konsul generalny Republiki Liberyjskiej na obszar RP z siedzibą w Warszawie (pod koniec tego miesiąca konsulat został otwarty w stolicy Polski).
Jeżeli dopiero w 1935 roku stał się konsulem Republiki Liberyjskiej na obszar RP, to jako kto występował wcześniej, gdy w drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy?
Nie mniej ciekawą jest również Janusz Makarczyk (1901-1960). O nim Wikipedia m.in. pisze:
We wrześniu 1923 rozpoczął pracę jako urzędnik Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Chicago (a więc w wieku 22 lat – przyp. W.L.), jednocześnie podjął studia na Wydziale Filozofii na Sorbonie w Paryżu. Był równocześnie korespondentem „Kuriera Warszawskiego”, a także prasy polonijnej („Rekord Codzienny” w Detroit oraz „Nowiny Polskie” w Milwaukee). W 1924 zdał egzamin dyplomatyczno-konsularny, na wiosnę 1926 natomiast – egzaminy na Sorbonie.
Od maja 1926 był urzędnikiem Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Jerozolimie. W tym czasie rozpoczął również badania historyczne nad epoką Harun al-Raszyda i dziejami powstania Sandżów, zwiedzając m.in. zwiedził Turcję, Syrię i Arabię Saudyjską.
W styczniu 1927 powrócił do kraju, pracował jako urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był sekretarzem Sekcji Badań Tropikalnych Ligi Morskiej i Rzecznej, a od 1934 – wiceprzewodniczącym Wydziału Morskiego Ligi Morskiej i Kolonialnej oraz sekretarzem generalnym Polskiego Komitetu „Pro Palestina”. W latach 1927-1928 brał udział w międzynarodowych zjazdach i kongresach poświęconych problemom ekonomicznym emigracji zarobkowej, uczestniczył jako sekretarz delegacji polskiej w komisjach emigracyjnych w Rio de Janeiro, Paryżu, Brukseli i Berlinie.
W czerwcu 1945 został oficerem łącznikowym Misji Wojskowej Wojska Polskiego w Paryżu kierowanej przez gen. bryg. Mariana Naszkowskiego; działał m.in. we Frankfurcie nad Menem. W sierpniu 1945 został oddelegowany do służby w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na stanowisko radcy. Od stycznia do lipca 1946 był chargé d’affaires Poselstwa Polskiego w Kairze, gdzie zapadł na paratyfus. Po powrocie ze szpitala powierzono mu funkcję naczelnika Wydziału Wschodniego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Odznaczenia: Złoty Krzyż Zasługi (1937), Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1946).
xxxxxxxx
Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który doskonale sobie radził za rządów sanacyjnych i w PRL-u, co nie pozostawia złudzeń co do jego pochodzenia. Ludzie z takim pochodzeniem, którzy zajmowali wysokie stanowiska w II RP, zajmowali je również w PRL-u i wielu z nich często ostro krytykowało rządy sanacyjne.
Autor książki Tadeusz Białas ze szczególną atencją odnosi się do Orlicz-Dreszera. Gdy o nim pisze, to zawsze: „gen. Orlicz-Dreszer”, „gen, Gustaw Orlicz-Dreszer”, „gen. Dreszer” albo „generał”. Może to zdradzać szczególną do niego sympatię lub też pośrednio do rządów sanacyjnych. Jego ocena tej liberyjskiej prowokacji jest łagodna i jakby unikająca drążenia tematu w obawie przed napisaniem czegoś, co by poddało w wątpliwość jego oficjalną narrację. Czyżby więc autocenzura, a może cenzura PRL-owska? Czy zatem PRL, niby antysanacyjny, to jednak dbał o to, by pewne brudne sprawy II RP nie ujrzały światła dziennego? A więc dalej ci sami ludzie? A może raczej ta sama nacja? – Dużo się zmieniło, by nic się nie zmieniło.
Marek Arpad Kowalski w książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) pisze:
„Dokładna treść umowy nie jest znana. (…) Możemy jedynie zastanawiać się nad brzmieniem umowy, bo jej treść nigdy nie została w pełni ogłoszona! Pytanie dlaczego? – zostawmy na boku, by nie gmatwać się w spekulacje. Wiadomo o niej, że była to umowa handlowa.”
Wygląda na to, że autor coś jednak wiedział, ale nie chciał powiedzieć. Nic dziwnego! On z tej samej nacji co Makarczyk i prawdopodobnie dobrze wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. W dalszej części pisze:
„Była jednak podobno i tajna część umowy. Oto Polska miała zmodernizować liberyjskie wojska graniczne. W razie zaś konfliktu w Europie Polska miała prawo przeprowadzić w Liberii rekrutację 100 tysięcy ludzi do swojej armii pomocniczej!”
Kolejna ściema, czyli odwrócenie uwagi od prawdziwego celu tej hucpy. W tekście tym wyszczególniłem kursywą informację na temat Międzynarodowego Towarzystwa Osadniczego (MTO), któremu Liga przekazała swoje plantacje. Tak napisał Tadeusz Białas. Czyli co? Darowizna? Rodzina? MTO posiadało plantacje w argentyńskim stanie Misiones oraz w brazylijskim stanie Parana. A więc trop prowadzi do Ameryki Południowej i tam należy szukać „ostatecznego rozwiązania” tej kolonialnej zagadki.
W poprzednim blogu napisałem, że w tym wyjaśnię dlaczego uważam próbę skolonizowania Liberii za próbę skompromitowania II RP na arenie międzynarodowej i nie wyjaśniłem, bo już w międzyczasie zacząłem pisać blog o akcji kolonizacyjnej w Brazylii i wygląda na to, że skompromitowanie II RP było tylko środkiem do celu, próbą ukrycia prawdziwych zamiarów. Zresztą cała ta hucpa z koloniami dla Polski była taką próbą. I o tym, będzie w następnym blogu i wszystko się wyjaśni.
Jak wiadomo, przynajmniej niektórym, rządy sanacyjne miały ambicję stworzenia z państwa, którym rządziły, potęgi morskiej i kolonialnej. Czy rzeczywiście takie były intencje, czy tylko chodziło o skompromitowanie tego państwa, jego ośmieszenie na arenie międzynarodowej? Tego pewnie nigdy nie dowiemy się. Jednak sposób w jaki to robiono, szczególnie w przypadku Liberii, skłania do takich podejrzeń. Liga Morska i Kolonialna była tą instytucją, którą Sanacja posłużyła się do realizacji swoich planów. Tadeusz Białas w swojej książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 (1983) szczegółowo opisuje genezę tej Ligi i jej ewolucję w kierunku instytucji kolonialnej. Poniżej wybrane fragmenty:
Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska” 1918-1919
Na krótko przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę, wskutek rozwoju wydarzeń wojennych, zaczęli przybywać do Warszawy Polacy, którzy służyli poprzednio we flotach państw zaborczych. W sierpniu 1918 r. przyjechał do Warszawy kontradmirał byłej floty rosyjskiej Kazimierz Porębski – „wybitna osobowość o szerokim horyzoncie myślenia i zdolnościach organizacyjnych”, i wokół niego zaczęli się skupiać marynarze oraz niektórzy pracownicy żeglugi wiślanej.
W końcu września 1918 r. z inicjatywy K. Porębskiego odbyło się spotkanie jego byłych podkomendnych, znajomych inżynierów i pracowników żeglugi. Tematem spotkania było „szerzenie idei morskiej w społeczeństwie”. Odtąd spotkania takie odbywały się co tydzień. Na jednym z nich zrodził się projekt utworzenia stowarzyszenia skupiającego ludzi znających problematykę morską i żeglugi śródlądowej. Miało ono także wydawać własne pismo poświęcone popularyzacji tych zagadnień.
Dnia 1 października 1918 r. w lokalu Warszawskiego Towarzystwa Handlu i Żeglugi na Wiśle odbyło się pod przewodnictwem K. Porębskiego pierwsze zebranie organizacyjne, na którym ustalono nazwę organizacji: Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska” oraz określono główne kierunki działalności Stowarzyszenia.
Stowarzyszenie zamierzało uwzględnić w swojej działalności następujące problemy: opracowanie zasad organizacji żeglugi i portów, kierunków rozwoju żeglugi śródlądowej, prowadzenie szkolenia zawodowego wśród pracowników żeglugi, ustalenie polskiej terminologii morskiej, opracowanie danych statystycznych dotyczących transportu wodnego oraz popularyzacja idei żeglugi i sportów wodnych.
Przewodniczącym Stowarzyszenia został Kazimierz Porębski, a pierwszymi członkami byli m.in.: Edmund Krzyżanowski – dyplomowany oficer marynarki handlowej, Tadeusz Wenda – inżynier komunikacji, Antoni Garnuszewski – inżynier morski, Tadeusz Maliszewski – kapitan żeglugi rzecznej, Aleksander de Luhe – inżynier mechanik marynarki wojennej, Witold Hubert – inżynier morski, kontradmirał Michał Borowski, Bogusław Nowotny – pułkownik marynarki wojennej, Ludgard Krzycki – kapitan żeglugi wielkiej, inżynier Kazimierz Piotrowski.
Towarzystwo „Liga Żeglugi Polskiej” 1919-1924
W końcu maja 1919 r. Stowarzyszenie „Bandera Polska”, liczące w tym okresie około 100 członków, przekształca się w Towarzystwo „Liga Żeglugi Polskiej”. Przyjęcie nowej nazwy i jednoczesne zmiany w założeniach organizacyjno-programowych wynikały z konieczności dostosowania dotychczasowej działalności Stowarzyszenia „Bandera Polska” do nowych warunków stworzonych przez bliską perspektywę objęcia przez Polskę wybrzeża morskiego. Zarówno Zarząd Stowarzyszenia, jak i zwołanie w terminie późniejszym walne zebranie, uznały za konieczne skoncentrowanie się w tej sytuacji „przede wszystkim na propagandzie wśród społeczeństwa konieczności stworzenia własnej marynarki handlowej i wojennej oraz na zwracaniu sferom rządzącym i prawodawczym uwagi na konieczność większego niż dotychczas zainteresowania sprawami morskimi”.
Liga Morska i Rzeczna 1924-1930
Statut LMiR zatwierdzony przez ministerstwo Spraw Wewnętrznych 19 sierpnia 1924 r. stwierdzał, że „Towarzystwo ma na celu popieranie rozwoju dróg wodnych, portów i polskiej żeglugi” – co było powtórzeniem założeń statutowych LŻP – oraz „współdziałanie w tworzeniu siły zbrojnej na morzu i rzekach”. Działalność Towarzystwa miała obejmować nie tylko „ziemie polskie”, jak to było w statucie LŻP, ale i „wychodźstwo polskie”. Są to zasadnicze różnice między statutem LMiR a statutem LŻP. Pozostałe postanowienia statutu LMiR, dotyczące sposobów działania Towarzystwa i jego struktury organizacyjnej, są prawie takie same jak w statucie LŻP.
I Walny Zjazd Delegatów LMiR odbył się w dniach 20-21 października 1928 r. w Katowicach. Dokonał on najistotniejszych zmian głównie w założeniach programowych Ligi. Nowy statut określał bowiem, że LMiR ma na celu nie tylko propagowanie wśród społeczeństwa „idei morskiej oraz korzyści wynikających z eksploatacji morza, popieranie rozwoju polskich dróg wodnych, portów, polskiej żeglugi, budowy okrętów polskiej floty handlowej, rozwoju rybactwa morskiego i handlu zamorskiego, współdziałanie w tworzeniu siły zbrojnej na morzach i rzekach” – co było powtórzeniem założeń programowych z 1924 r. – ale dąży również „do pozyskania kolonii dla Polski, względnie terenów dla nieskrępowanej ekspansji narodu polskiego”.
To właśnie uzupełnienie decyduje o przełomowym charakterze tego zjazdu dla dalszej działalności Ligi. Nowy statut wprowadzając zagadnienia emigracyjno-kolonialne do programu Ligi, w sposób zasadniczy rozszerzył przedmiot jej dotychczasowych zainteresowań. Można nawet postawić tezę, że rozszerzenie celów Ligi o zagadnienia kolonialne, zakończyło w zasadzie proces kształtowania się jej programu, który nie uległ zmianie w głównych założeniach do 1939 r. Kolejne zjazdy Ligi ograniczały się jedynie do modyfikacji, czy raczej rozszerzenia tego programu o zagadnienia, których uwzględnienia wymagał rozwój organizacyjno-programowy Stowarzyszenia. Mieściły się one jednak w założeniach programowych, uchwalonych na zjeździe katowickim.
Utworzenie Ligi Morskiej i Kolonialnej
III Walny Zjazd Delegatów LMiR obradował w dniach 25-27 października 1930 r. ze względów propagandowych w Gdyni, ponieważ „rozbujała wówczas akcja rewizjonistyczna wrogich Polsce sąsiadów przeciw tzw. korytarzowi pomorskiemu wywołała konieczność szybkiego mobilizowania całego społeczeństwa dla obrony zagrożonej pozycji na wybrzeżu, oraz gromadzenia wszelkich środków dla tej obrony”.
Najistotniejszym rezultatem zjazdu gdyńskiego było uchwalenie nowego statutu, który jednocześnie zmieniał nazwę Stowarzyszenia na Liga Morska i Kolonialna. Wydawnictwa Ligowe omawiając przyczyny, które doprowadziły do zmiany nazwy organizacji, ograniczają się do stwierdzenia, że była to tylko konsekwencja zmian, jakie dokonały się w statucie jeszcze w 1928 r. lub ich formalne zaakcentowanie. Natomiast Bronisław Miazgowski, działacz LMiK w latach późniejszych, twierdzi, że Liga Morska i Rzeczna została „w roku 1930 pod naciskiem sanacyjnych sfer rządowych przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną”. Nowa nazwa niewątpliwie odpowiadała mocarstwowym ambicjom panującym w niektórych kołach związanych z obozem rządzącym, ale ambicje te nie miały zasadniczego wpływu w tym przypadku, jak twierdzą inicjatorzy rozszerzenia zainteresowań Ligi.
Na inną przyczynę zmiany nazwy zwraca uwagę Witold Bublewski, który był członkiem Rady Głównej LMiK i w prywatnej rozmowie z gen. Dreszerem miał okazję zapytać go o „prawdziwe, nie opublikowane powody tej decyzji”. Gen. Dreszer wyjaśnił, iż „jest to sprawa polityczna wielkiej wagi. Polska nie będzie uprawiała kolonializmu, natomiast nie może zgodzić się z tym, aby Niemcy otrzymali swe tereny sprzed I wojny światowej, które na mocy traktatu wersalskiego utracili. Nazwa kolonialna i różnego rodzaju związane z tym deklaracje są manewrem politycznym, pozwalającym odpowiednim czynnikom na torpedowanie ekspansywnych roszczeń rodzącego się hitleryzmu. Przez zgłaszanie pretensji Polski do byłych kolonii niemieckich LMiK bardzo utrudnia działalność na polu międzynarodowym Niemieckiego Związku Kolonialnego.”
12 maja 1926, marszałek Józef Piłsudski przed spotkaniem z prezydentem RP Stanisławem Wojciechowskim na moście Poniatowskiego; trzeci od lewej Gustaw Orlicz-Dreszer. Źródło: Wikipedia.
Drugim ważnym wydarzeniem na zjeździe w Gdyni był wybór gen. Orlicz-Dreszera, jednego z prominentów obozu piłsudczykowskiego, na prezesa Zarządu Głównego Ligi.
Prezes ZG LMiK i jej główny ideolog gen. Orlicz-Dreszer, dając w „Programie LMiK” z 1931 r. oficjalną wykładnię założeń statutowych organizacji stwierdził, że jej celem strategicznym będzie dążenie „do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski, która dzisiaj przekracza znacznie ramy własnego państwa i posiada prawo dzięki wielomilionowej ekspansji ludnościowej i jej pracy na terenach innych państw i kolonii do przetworzenia się z państwa europejskiego w państwo światowe – wzorem innych wielkich narodów”.
Warto pamiętać, że gen. Orlicz-Dreszer to nie tylko gorący patriota, ale i nacjonalista – rzecznik mocarstwowej wizji Polski, współdecydującej o sytuacji politycznej w Europie Środkowej. To on właśnie z racji silnej indywidualności potrafił wzbudzić w działaczach Ligi entuzjazm dla ideologii mocarstwowej, która w Lidze przybrała charakter morsko-kolonialny. Ideologia ta była w jego przekonaniu jedynym programem pozwalającym rozwiązać problemy społeczno-gospodarcze, z jakimi borykała się II Rzeczpospolita, miała być programem dla jutra, dla przyszłych pokoleń Polaków.
Program ten wyrastał nie tylko z oceny ówczesnej trudnej sytuacji społeczno-politycznej Polski – której gen. Orlicz-Dreszer był w pełni świadomy – ale także z poczucia politycznego osamotnienia Polski w Europie. Realizacja tych idei miała zagwarantować Polsce uzyskanie statusu państwa, będącego w pełni uprawnionym podmiotem w układzie sił europejskich.
Poglądy gen. G. Orlicz-Dreszera – dotyczące zwłaszcza w przekroju dziejowym stosunków polsko-niemiecko-rosyjskich i w tym kontekście twierdzenie, że jedynym rozwiązaniem politycznym dla Polski jest „splendid isolation” – były typowe dla większości piłsudczyków. Trafnie charakteryzował ich ukryty sens Andrzej Micewski – były one „wyrazem woli – a nie siły. Największa wola, nie wyposażona w odpowiednią siłę, ma znaczenie iluzoryczne. Naprzeciw sanacyjnej koncepcji mocarstwowej stały realne, wielkie siły”.
Zjazd gdyński – formułując w ten sposób w nowym statucie podstawowe cele Stowarzyszenia oraz zmieniając jego nazwę – zakończył ostatecznie proces kształtowania się programu Ligi, którego zasadnicze kierunki zostały już wcześniej określone na zjeździe w Katowicach. Organizacja wkroczyła jednocześnie w 1930 r. w nową fazę działalności, której przyświecała wizja mocarstwowej Polski.
xxxxxxxx
W 1930 roku Dreszer mówił: Polska nie będzie uprawiała kolonializmu… (…) Nazwa kolonialna i różnego rodzaju związane z tym deklaracje są manewrem politycznym, pozwalającym odpowiednim czynnikom na torpedowanie ekspansywnych roszczeń rodzącego się hitleryzmu.
A w 1931 roku powiedział: …jej celem (Ligi) strategicznym będzie dążenie „do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski, która dzisiaj przekracza znacznie ramy własnego państwa i posiada prawo dzięki wielomilionowej ekspansji ludnościowej i jej pracy na terenach innych państw i kolonii do przetworzenia się z państwa europejskiego w państwo światowe – wzorem innych wielkich narodów”.
Wygląda na to, że rządy sanacyjne przejęły podstępnie Ligę Morską i Rzeczną i uczyniły z niej instrument do realizacji swojej polityki, polegającej na skompromitowaniu Polski na arenie międzynarodowej. Ktoś powie, że to niemożliwe. Dlaczego? Obecny „polski” rząd robi to samo. Już dziś na Zachodzie Polska jest często postrzegana, poprzez swoje zaangażowanie w wojnie na Ukrainie, jako państwo awanturnicze, a Polacy – podobnie. To, że nie ma to nic wspólnego z prawdziwym nastawieniem Polaków do tej wojny, to nie ma znaczenia. Przeciętny człowiek na Zachodzie tego nie wie. Nie wie, że to rząd, a nie – Polacy. Jeśli jednak ta opinia państwa awanturniczego utrwali się, to później łatwiej opinia publiczna na Zachodzie zaakceptuje wszystko, co zechcą zrobić z tym państwem ci, którzy zadecydują o zakończeniu tej wojny.
Wmawianie, że jak Polska będzie miała kolonie, to będzie mocarstwem, z którym inne państwa będą musiały się liczyć było totalną bzdurą. Portugalia miała kolonie i żadne mocarstwo nie liczyło się z nią, a jej samej nie uznawano za mocarstwo. W mniejszym stopniu dotyczyło to Hiszpanii, ale ona również nie liczyła się i nie postrzegano jej jako mocarstwo. A Belgia? – Mocarstwo? Do bycia mocarstwem kolonie to za mało, a poza tym, to mocarstwem można być bez nich.
Tworzenie kolonii w takiej formie, w jakiej to robiono, czyli zakup działek i transport ludzi z kraju, to kosztowne przedsięwzięcie, na które nie było stać państwa, któremu ciągle brakowało kapitału. Zamiast takich zabiegów prościej było wdrożyć reformę rolną i prowadzić inną politykę finansową, która zlikwidowałaby problem braku kapitałów i umożliwiła rozwój przemysłu. O tym pisałem w poprzednim blogu. Jeśli jednak tego nie zrobiono, to znaczy, że ktoś z góry zadecydował, że to państwo było przeznaczone do kasacji, a najlepiej wykonają to zadanie masońskie rządy sanacyjne i to wszelkimi dostępnymi środkami.
Ten blog jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego próbę skolonizowania Liberii uważam raczej za próbę, chyba udaną, skompromitowania II RP na arenie międzynarodowej, niż jej faktyczne kolonizowanie. W nim chodziło o pokazanie, jak Sanacja przejęła Ligę. O tym, co działo się w Liberii w następnym blogu.
Liberia to mało znany kraj. Nawet jeśli ktoś wie, że jest taki kraj, to pewnie nic o nim nie wie, może tylko niektórzy wiedzą, że wiele statków pływało pod liberyjską banderą, może też jeszcze pamiętają przebój Michaela Jacksona Liberian Girl z 1987 roku. Państwo to ma ciekawą historię, w której w pewnym momencie pojawia się wątek polski. Ale o tym, to może w następnym blogu. I taka ciekawostka o religii w Liberii: protestantyzm – 76%, islam – 12%, katolicyzm – 7%, reszta – inne. Można więc powiedzieć, że jest to kraj protestancki. Dlaczego więc nie należy do najbogatszych krajów na świecie, jak pozostałe kraje protestanckie? Przykład Liberii przeczy twierdzeniom tych, którzy uważają, że kraje protestancie są bogatsze od katolickich dlatego, że są protestanckie. Ja natomiast twierdzę, że kraje protestanckie są bogatsze od pozostałych dlatego, że Żydzi traktują je przychylniej ze względu na duże podobieństwo protestantyzmu i kalwinizmu do judaizmu. Wikipedia o Liberii pisze m.in. tak:
Liberia (Republika Liberii – Republic of Liberia) – państwo położone w Afryce Zachodniej. Sąsiaduje z Gwineą, Wybrzeżem Kości Słoniowej oraz Sierra Leone. Pod koniec lat 80. XX wieku sytuacja gospodarcza i polityczna tego kraju stała się niestabilna, co było skutkiem przewrotów wojskowych i dwóch wojen domowych (1989–1996 i 1999–2003). Członek Unii Afrykańskiej i ECOWAS.
Mapa Liberii; źródło: Wikipedia.
Jest to najstarsza republika w Afryce. Powstała w wyniku umowy między Amerykańskim Towarzystwem Kolonizacyjnym a autochtonami, podpisanej w 1821 roku. Dzięki niej wyzwoleni niewolnicy ze Stanów Zjednoczonych mieli osiedlić się w tej części kontynentu, na wykupionych przez Towarzystwo terenach, i żyć w zgodzie z 18 plemionami tubylczymi. Początkowo Liberia była zależna od Stanów Zjednoczonych. 26 lipca 1847 roku Amerykano-Liberyjczycy uchwalili konstytucję, jednocześnie deklarując własną niepodległość. Nazwa kraju pochodzi od łacińskiego słowa liber – „wolny”.
Historia Liberii zdominowana była przez konflikty pomiędzy kolonią wyzwolonych niewolników, a rdzenną ludnością (zapoczątkowane rozszerzaniem terytorium kolonii poza wykupione wcześniej ziemie) oraz przez spory terytorialne z sąsiadującymi koloniami europejskimi. Do 1945 rdzenna ludność nie posiadała reprezentacji w parlamencie. Prawo do głosowania – ograniczone cenzusem majątkowym – uzyskała w 1947 roku, za rządów prezydenta Williama Tubmana, który dążył do zmniejszenia nierówności społecznej między potomkami wyzwoleńców, a rdzenną ludnością. Dominacja Amerykano-Liberyjczyków zakończyła się w 1980 roku.
W 1980 Samuel K. Doe przeprowadził przewrót wojskowy, w którym zabito urzędującego prezydenta Williama Tolberta, a władzę przejęła Ludowa Rada Ocalenia (pod przywództwem S.K. Doe). Pogłębiający się kryzys gospodarczy doprowadził do wybuchu wojny domowej w 1989, podczas której S.K. Doe poniósł śmierć. W 1997 Charles Taylor, jeden z przeciwników Doe’a, został wybrany na prezydenta Liberii. W czasie jego rządów Liberia z jednego z najzamożniejszych krajów afrykańskich stała się krajem biednym. W 1999 roku wybuchła druga wojna domowa. Na Liberię pod rządami Taylora zostały nałożone międzynarodowe sankcje, a sam dyktator został oskarżony przez Sąd Specjalny dla Sierra Leone o handel bronią i podsycanie wojny domowej w sąsiednich krajach. W 2003 roku pod naciskiem społeczności międzynarodowej i pokojowego ruchu kobiet (Masowa Akcja Kobiet Liberii na rzecz Pokoju wspierana przez organizację Women in Peacebuilding Network Africa) Taylor zdecydował się na rozmowy pokojowe z pozostałymi stronami konfliktu i jeszcze przed ich zakończeniem zrzekł się władzy. Udał się do Nigerii, gdzie otrzymał azyl polityczny (cofnięty w 2006 roku). Pokój kończący krwawą wojnę domową w Liberii został zawarty 18 sierpnia 2003 roku w stolicy Ghany Akrze.
Między sierpniem a październikiem 2003 prezydentem był Moses Blah. 14 października 2003 sformowano rząd przejściowy pod przewodnictwem Gyude Bryanta. W wyborach prezydenckich na jesieni 2005 zwyciężyła Ellen Johnson-Sirleaf, pokonując w drugiej turze znanego piłkarza George’a Weah. W 2011 Johnson-Sirleaf została wybrana na kolejną, 6-letnią kadencję. 22 stycznia 2018 prezydentem został George Weah – liberyjski piłkarz, działacz humanitarny i polityk.
xxxxxxxx
Ryszard Kapuściński w swoim zbiorze reportaży o Afryce Heban (1998) pisze m.in.:
W 1821 roku do miejsca, które znajduje się niedaleko mojego hotelu (Monrowia leży nad Atlantykiem, na półwyspie o kształcie podobnym do Helu), dopłynął statek, którym przybył z Ameryki agent American Colonisation Society, Robert Stockton. Stockton, przykładając miejscowe wodzowi plemiennemu, królowi Peterowi, pistolet do skroni, wymusił na nim sprzedaż – za sześć muszkietów i skrzynkę paciorków – ziemi, na której owo towarzystwo amerykańskie zamierzało osiedlić tych niewolników z plantacji bawełny (głównie ze stanów Wirginia, Georgia, Maryland), którzy uzyskali status wolnych ludzi. Towarzystwo Stocktona miało charakter liberalny i charytatywny. Jego działacze sądzili, że najlepszym zadośćuczynieniem, za krzywdy niewolnictwa będzie odesłanie byłych niewolników do ziemi, skąd pochodzili ich przodkowie – do Afryki.
Od tego czasu, co roku, statki przywoziły z USA grupy kolejnych wyzwolonych niewolników, którzy zaczęli osiedlać się w rejonie dzisiejszej Monrowii. Nie stanowili dużej społeczności. Kiedy w 1847 roku ogłosili utworzenie Republiki Liberii, było ich sześć tysięcy. Możliwe, że liczba ich nigdy nie przekroczyła kilkunastu tysięcy: mniej niż jeden procent ludności kraju.
Pasjonujące są losy i zachowanie tych osadników (nazywali oni siebie Americo-Liberians, Amerykano-Liberyjczykami). Jeszcze wczoraj byli czarnymi pariasami, wyzutymi z prawa niewolnikami z plantacji w południowych stanach Ameryki. W większości nie umieli czytać ni pisać, nie mieli też żadnego zawodu. Ich ojcowie zostali przed laty porwani w Afryce, przewiezieni w kajdanach do Ameryki i sprzedani na targach niewolniczych. A teraz oni, potomkowie tamtych nieszczęśników, sami do niedawna czarni niewolnicy, znaleźli się znowu w Afryce, na ziemi przodków, w ich świecie, wśród pobratymców o wspólnych korzeniach i tym samym kolorze skóry. Z woli liberalnych białych Amerykanów zostali tu teraz przywiezieni i zdani na siebie, pozostawieni własnemu losowi. Jak się teraz zachowają? Co zrobią? Otóż wbrew oczekiwaniu swoich dobroczyńców przybysze nie całują odzyskanej ziemi i nie rzucają się w ramiona mieszających tu Afrykańczyków.
Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.
Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.
Znaczną część obszaru Liberii pokrywa dżungla. Gęsta, tropikalna, wilgotna, malaryczna. Mieszkają w niej niewielkie, biedne i słabo zorganizowane plemiona (ludy potężne, o silnych strukturach militarnych i państwowych, żyły najczęściej na szerokich, otwartych przestrzeniach sawanny. Ciężkie warunki zdrowotne i komunikacyjne dżungli afrykańskiej sprawiały, że takie organizmy nie mogły tam powstać). Teraz na te tereny, zajmowane tradycyjnie przez miejscową, rodzimą ludność, zaczynają się wprowadzać przybysze zza oceanu. Stosunki od początku układają się fatalnie, wrogo. Przede wszystkim Amerykano-Liberyjczycy ogłaszają, że tylko oni są obywatelami kraju. Reszcie – to jest dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom ludności – odmawiają tego statutu, tego prawa. Według przyjętych ustaw ta reszta to tylko tribesmen (członkowie plemion), ludzie bez kultury, dzikusi i poganie.
Najczęściej zresztą dwie społeczności żyją z dala od siebie, mając rzadki, sporadyczny kontakt. Nowi panowie trzymają się brzegu morskiego i osad, które tam zbudowali (największą jest Monrowia)). Dopiero w sto lat od powstania Liberii jej prezydent (był nim wówczas William Tubman) wyjechał po raz pierwszy w głąb kraju. Przybysze z Ameryki, nie mogąc odróżnić się od miejscowych kolorem skóry i typem fizycznym, starają się w jakiś inny sposób podkreślić swoją inność i wyższość. W straszliwie upalnym i parnym klimacie, jaki panuje w Liberii, mężczyźni, nawet w zwykły dzień, chodzą we frakach i spencerach, noszą meloniki i zakładają białe rękawiczki. Panie na ogół przebywają w domach, ale jeżeli wychodzą na ulicę (do polowy XX wieku w Monrowii nie ma asfaltu ani chodników), to w sztywnych krynolinach, gęstych perukach i zdobnych sztucznymi kwiatami kapeluszach. Całe to wyższe, ekskluzywne towarzystwo mieszka w domach, które są wierną kopia dworków i pałacyków, jakie budowali sobie biali właściciele plantacji na południu Ameryki. Amerykano-Liberyjczycy zamykają się również we własnym świecie religijnym niedostępnym dla dla miejscowych Afrykańczyków. Ci przybysze to gorliwi baptyści i metodyści. Na nowej ziemi budują swoje proste kościoły. Spędzają w nich cały wolny czas na śpiewaniu nabożnych hymnów i słuchaniu okolicznościowych kazań. Z czasem świątynie te staną się także miejscem spotkań towarzyskich, rodzajem zamkniętych klubów.
Na długo przed tym, nim biali Afrykanerzy wprowadzili apartheid (tj. system segregacji w imię dominacji) w południowej Afryce, system ten już w połowie XIX wieku wymyślili i wcielili w życie potomkowie czarnych niewolników – władcy Liberii. Już sama przyroda i gęstwina dżungli sprawiały, że między tubylcami a przybyszami istniała naturalna, oddzielająca ich, sprzyjająca segregacji granica, nie zamieszkana, niczyja przestrzeń. Ale to nie wystarczy. W małym, bigoteryjnym światku Monrowii rządzi zakaz bliskich kontaktów z miejscową ludnością, przede wszystkim zakaz małżeństw. Robi się wszystko, aby „dzikusi znali swoje miejsce”. W tym celu rząd w Monrowii wyznacza każdemu z plemion (jest ich szesnaście) terytorium, na którym wolno mu przebywać – typowe homelands utworzone dla Afrykańczyków dopiero kilkadziesiąt lat później przez białych rasistów z Pretorii. Wszyscy, którzy przeciw temu występują, są surowo karani. Do miejsc rebelii i oporu Monrowia wysyła wojskowe i policyjne ekspedycje karne. Szefowie niepokornych ludów są ścinani na miejscu, zbuntowana ludność mordowana lub więziona, jej wioski niszczone, a zbiory puszczane z dymem. Starym światowym zwyczajem i tu te ekspedycje, wyprawy i wojny lokalne służą jednemu celowi: chwytaniu niewolników. Bo Amerykano-Liberyjczycy potrzebują rąk do pracy. I rzeczywiście, już w drugiej połowie XIX weku zaczną w swoich gospodarstwach i warsztatach zatrudniać własnych niewolników. A także sprzedawać ich do innych kolonii, przede wszystkim do Fernando Po i Gujany. W końcu lat dwudziestych XX wieku prasa światowa ujawnia ten proceder uprawiany oficjalnie przez rząd Liberii. Interweniuje Liga Narodów. Pod jej naciskiem ówczesny prezydent Charles King musi ustąpić. Ale praktyka, tyle że już po cichu, będzie trwać nadal.
Od pierwszych dni swojego osiedlenia w Liberii czarni przybysze z Ameryki myśleli, jak zachować i umocnić swoją dominującą pozycję w nowym kraju. Najpierw nie dopuścili jego rodowitych mieszkańców do udziału w rządach, odmawiając im praw obywatelskich. Pozwalali im żyć, ale tylko na wyznaczonych terenach plemiennych. Potem poszli dalej – wymyślili jednopartyjny system władzy. Na rok przed urodzeniem Lenina , a mianowicie w 1869 roku powstała w Monrowii True Whig Party, która będzie miała w Liberii monopol władzy przez sto jedenaście lat, to jest do 1980 roku. Kierownictwo tej partii, jej biuro polityczne – A National Executive – od początku decyduje o wszystkim: kto będzie prezydentem, kto zasiądzie w rządzie, jaką ten rząd będzie prowadzić politykę, jaka firma zagraniczna dostanie koncesję, kogo mianują szefem policji, kogo naczelnikiem poczty itd. – drobiazgowo, do najniższych szczebli. Szefowie tej partii byli prezydentami republiki albo odwrotnie – bo te stanowiska traktowano wymiennie. Tylko będąc w tej partii, można było coś osiągnąć. Jej przeciwnicy przebywali albo w więzieniu, albo na emigracji.
xxxxxxxx
O tym, jakie były początki tego państwa i dlaczego ono powstało, pisze też w swojej książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) Marek Arpad Kowalski:
Długo utrzymujący się proceder handlu niewolnikami zaczął być likwidowany od początku XIX wieku. Wielka Brytania w 1807 roku pierwsza ogłosiła oficjalnie zniesienie niewolnictwa i handlu niewolnikami (acz we własnych koloniach zlikwidowała niewolnictwo dopiero w 1833 roku). W Stanach Zjednoczonych w tym samym 1807 roku zakazano dowozu niewolników. Kongres wiedeński w 1815 roku potępił niewolnictwo (mimo że to potępienie miało deklaratywny charakter, ważne jednak, że nastąpiło). Ruch abolicjonistyczny z biegiem czasu obejmował inne państwa i do końca XIX wieku niewolnictwo i handel niewolnikami zostały zniesione, chociaż jeszcze 25 listopada 1926 roku trzeba było zawrzeć w tej sprawie konwencję z inicjatywy Ligi Narodów.
Na tej właśnie fali w 1816 roku w Stanach Zjednoczonych powstało w Amerykańskie Towarzystwo Kolonizacyjne, by oswobodzonych niewolników amerykańskich przewozić z powrotem do Afryki. Mieli się tam osiedlać i rozpoczynać nowe życie.
Po kilku latach starań Towarzystwo nabyło w końcu 1822 roku na Wybrzeżu Pieprzowym nieco ponad 400 kilometrów kwadratowych ziemi na przylądku Mesurado. Kraj ten nazwano Liberią, a wybudowana nad morzem osada (niebawem stolica kraju) zyskała nazwę Monrovia, na cześć ówczesnego prezydenta USA Jamesa Monroe, który swój urząd sprawował w latach 1817-1825. Ziemię tę od miejscowych plemion zakupiono – jak pisze John Gunther w książce Afryka od wewnątrz (Książka i Wiedza, Warszawa 1958) – za sześć strzelb, jedną skrzynkę paciorków, dwie beczki tytoniu, jedną baryłkę prochu, sześć sztab żelaza, sześć sztuk niebieskiej tkaniny bawełnianej, trzy pary butów, jedną skrzynkę mydła, tuzin noży, widelców i łyżek, dziesięć żelaznych garnków.
Nie bardzo wiadomo, ile w tym prawdy. Pisał to przecież reporter. Reporterzy, jak i pisarze, miewają tendencje do usensacyjniania i udziwniania spraw („dziennikarz, to i musi naplątać”). Dosyć, że powstało państwo o nazwie Liberia. Początkowo jako protektorat Stanów Zjednoczonych. Ale w 1847 roku USA zniosły protektorat i Liberia ogłosiła się niepodległą republiką. Przez wiele lat było to jedyne, obok Etiopii zwanej wtedy Abisynią, niepodległe państwo afrykańskie, a na pewno jedyne „czarne” państwo Afryki. Paradoksem jest to, że Liberia była „wewnętrzną kolonią”. Władze w niej sprawowali osadzeni tam czarnoskórzy przybysze ze Stanów Zjednoczonych i ich potomkowie, traktujący rdzennych mieszkańców Liberii jako swoich poddanych nie posiadających praw politycznych. Tak, jakby byli mieszkańcami kolonii – kolonii osiadłych tu Murzynów amerykańskich.
xxxxxxxx
Wikipedia pisze, że początkowo Liberia była uzależniona od Stanów Zjednoczonych, a Kowalski, że była protektoratem tego kraju, co w sumie na jedno wychodzi. Natomiast nie wspomina o tym Kapuściński. Pisze on:
»Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.
Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.«
A więc według niego to wszystko wina Murzynów i ich mentalności, bo tak być może kazali mu pisać jego nieznani przełożeni. On, podobnie jak Kowalski i Wikipedia, nie wspomina o pewnym fakcie, który całkowicie zburzyłby tę narrację, zapewne bardzo niewygodnym dla tych, którzy kreują obraz świata wedle własnego uznania. Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość Kowalskiemu, że wspomniał o tym, że prezydentem Stanów Zjednoczonych był James Monroe i to na jego cześć stolicę Liberii nazwano Monrowią. A stąd już blisko do… doktryny Monroe, która głosiła, że kontynent amerykański nie może podlegać dalszej kolonizacji ani ekspansji politycznej ze strony Europy, w zamian zaś zapowiadała, że Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii. Doktryna ta stała się fundamentem amerykańskiej polityki izolacjonizmu (hasło „Ameryka dla Amerykanów”).
Można więc powiedzieć, że Stany Zjednoczone postąpiły zgodnie z wyartykułowaną wiele lat później zasadą pewnego polityka, który powiedział, że jest za, a nawet przeciw. Stany Zjednoczone odizolowały się od reszty świata, ale tak nie do końca, bo Liberia leży w Afryce, a nie w Ameryce Północnej czy Południowej. Nie mogli więc Amerykanie w sposób oficjalny wkroczyć do Afryki. Zrobili to drogą okrężną. Wymyślili sobie jakieś towarzystwo kolonizacyjne i dorobili do tego idiotyczną ideologię, że niby w ramach rekompensaty ci wolni, już byli niewolnicy, mogą wrócić do Afryki. Idiotyczne, bo doskonale wiedzieli, że nie da się przenieść wszystkich Murzynów, bo niby gdzie? A poza tym, dla tych, którzy żyli w Ameryce od pokoleń, Afryka była obcym kontynentem.
Cele tego zabiegu były dwa. Po pierwsze Liberia stała się ich bazą w Afryce, z której z bliska mogli przypatrywać się temu, co się działo w pozostałej części kontynentu. Ponadto dokonali pewnego eksperymentu socjotechnicznego, który polegał na uczynieniu niewielkiej grupy obcych warstwą uprzywilejowaną i dominującą nad tubylcami. Mogli w ten sposób obserwować zachowania obu grup i co z tego wyniknie. Przez pierwsze 20 lat robili to bezpośrednio, a kiedy już wychowali sobie następców, to usunęli się w cień, by dalej rządzić z tylnego siedzenia. Grupa, którą uprzywilejowali, wiernie im służyła, co jest chyba naturalne.
Liberię, jako państwo, stworzyli Amerykanie. Od podstaw je tworzyli. Trudno sobie wyobrazić, że mogli to zrobić, jak pisał Kapuściński, ludzie niepiśmienni i bez zawodu, ludzie, którzy dopiero co stali się wolnymi, a wcześniej byli niewolnikami. Tym, których wybrali do rządzenia dali wszystko: zorganizowali im państwo, system partyjny, stworzyli całą infrastrukturę i dali pieniądze. Trudno zatem się dziwić, że wywołało to niezadowolenie wśród tubylców i prowadziło często do gwałtownych starć, bo ci tubylcy nie mieli żadnych praw i stali się praktycznie niewolnikami tych, których ściągnęli Amerykanie. Ściągnęli ich, by zrekompensować im krzywdy doznane w Ameryce w czasach niewolnictwa. Tak im rekompensowali te krzywdy, że tubylców, którzy byli wolnymi, uczynili niewolnikami.. Ale w świat poszła informacja, że to Murzyni Murzynów niewolą.
Trudno zrozumieć, dlaczego w Afryce tak się działo i dzieje. Wydaje się, że odpowiedź na to daje angielski historyk, którego cytuje Kapuściński:
„W czasach przedkolonialnych – a więc nie tak dawno – w Afryce istniało ponad dziesięć tysięcy państewek, królestw, związków etnicznych, federacji. Historyk z Uniwersytetu Londyńskiego Ronald Oliver w swojej książce The African Experience (Nowy Jork 1991) zwraca uwagę na upowszechniony paradoks: przyjęło się bowiem mówić, że koloniści europejscy dokonali podziału Afryki. – Podziału? – zdumiewa się Oliver. – To było brutalne, ogniem i mieczem przeprowadzone zjednoczenie! Liczba dziesięciu tysięcy została zredukowana do pięćdziesięciu.”
Czy była zatem Afryka wielkim masońskim eksperymentem? Wszak to na masońskiej konferencji w Berlinie (1884-85) dokonano podziałów terytorialnych przyszłych aneksji terytorialnych w Afryce. Państwa europejskie podzieliły pomiędzy siebie Afrykę, ale w obrębie własnych terytoriów dokonywały zjednoczenia. I to zapewne miał na myśli angielski historyk. Jaki jest skutek tego jednoczenia w Afryce, to widzimy. Czy o to samo chodzi w jednoczeniu Europy?
Od jakiegoś czasu pojawiają się różnego rodzaju komentatorzy, blogerzy, dziennikarze, geopolitycy, naukowcy, którzy zachwycają się chińskim modelem gospodarczym i dają delikatnie do zrozumienia, że Polska również powinna skorzystać z doświadczenia Chin i sukcesu gospodarczego tego państwa. Jakkolwiek nikt tego tak nie sformułował, ale oni wszyscy mówią o „drugich Chinach”. Cóż, ja już miałem okazję obserwować budowę „drugiej Polski” za Gierka, „drugiej Japonii” za Wałęsy, „drugiej Irlandii” za Tuska. Nic z tego nie wyszło. Czy są zatem szanse na przeszczepienie chińskich rozwiązań w Polsce? Przede wszystkim warto sobie zadać pytanie, jak do tego doszło, że Chiny stały się taką potęgą? Poniższe informacje zaczerpnąłem z angielskiej Wikipedii. Śródtytuły są mojego autorstwa.
Początek reform
Na trzecim plenum Komitetu Centralnego XI Kongresu Partii Narodowej Deng wytyczył Chinom drogę „reform i otwarcia”, polityki, która rozpoczęła się od dekolektywizacji wsi, po której nastąpiły reformy mające na celu decentralizację w sektorze przemysłowym. W 1979 roku Deng sformułował cel „czterech modernizacji”, a następnie zaproponował ideę „xiaokang”, czyli „społeczeństwa umiarkowanie zamożnego”. Położył on nacisk na przemysł lekki jako odskocznię do rozwoju przemysłu ciężkiego. Osiągnięcia Lee Kuan Yew w stworzeniu supermocarstwa gospodarczego w Singapurze (w Singapurze 80% populacji to Chińczycy – przyp. W.L.) wywarły głęboki wpływ na komunistyczne przywództwo w Chinach. Podjęło ono poważne wyzwanie, zwłaszcza pod rządami Deng Xiaopinga, aby wzorować się na jego polityce wzrostu gospodarczego, rozwoju przedsiębiorczości i subtelnego tłumienia sprzeciwu. Ponad 22 000 chińskich urzędników zostało wysłanych do Singapuru w celu zbadania jego metod działania.
Singapur
Jednym z najpilniejszych zadań Lee po uzyskaniu niepodległości przez Singapur było rozwiązanie problemu wysokiego bezrobocia. Wraz ze swoim doradcą ekonomicznym, przewodniczącym Rady ds. Rozwoju Gospodarczego Hon Sui Senem, w porozumieniu z holenderskim ekonomistą Albertem Winsemiusem, Lee zbudował fabryki i początkowo skupił się na produkcji. Zanim Brytyjczycy całkowicie wycofali się z Singapuru w 1971 roku, Lee przekonał ich również, aby nie niszczyli swoich doków, i kazał później przekształcić stocznię brytyjskiej marynarki wojennej tak, by nadawała się do użytku cywilnego.
Ostatecznie Lee i jego gabinet zdecydowali, że najlepszym sposobem ożywienia gospodarki Singapuru będzie przyciągnięcie zagranicznych inwestycji z międzynarodowych korporacji (MNC). Modernizując infrastrukturę zgodnie z zachodnimi standardami, nowe państwo przyciągnęło amerykańskich, japońskich i europejskich przedsiębiorców i wysoko wykwalifikowany personel. Na początku lat siedemdziesiątych pojawienie się korporacji międzynarodowych, takich jak Texas Instruments, Hewlett-Packard i General Electric, zmieniło w następnej dekadzie Singapur w eksportera. Pracownicy byli często przekwalifikowywani, aby zapoznać się z systemami pracy i kulturą firm zagranicznych. Rząd uruchomił również kilka nowych gałęzi przemysłu, takich jak huty stali w ramach „National Iron and Steel Mills”, branże usługowe, takie jak Neptune Orient Lines i Singapore Airlines.
Lee i jego gabinet pracowali również nad przekształceniem Singapuru w międzynarodowe centrum finansowe. Zagranicznych bankierów zapewniono o wysokim standardzie warunków socjalnych Singapuru, z najwyższej klasy infrastrukturą i wykwalifikowanymi specjalistami, a inwestorom dano do zrozumienia, że rząd Singapuru będzie prowadził rozsądną politykę makroekonomiczną, z nadwyżkami budżetowymi, prowadzącymi do stabilnej wartości dolara singapurskiego.
Przez całą swoją kadencję Lee przywiązywał dużą wagę do rozwoju gospodarki, a jego dbałość o szczegóły w tym aspekcie posunęła się nawet do kojarzenia jej z innymi zaletami Singapuru, w tym z rozległą i skrupulatną pielęgnacją jego międzynarodowego wizerunku jako „miasta-ogrodu”, czegoś, co przetrwało do dziś.
Chińskie reformy
Przed reformami chińska gospodarka była zdominowana przez własność państwową i centralne planowanie. Od 1950 do 1973 roku chiński realny PKB na mieszkańca rósł średnio w tempie 2,9% rocznie, aczkolwiek z dużymi wahaniami wynikającymi z Wielkiego Skoku i Rewolucji Kulturalnej. Począwszy od 1970 roku gospodarka weszła w okres stagnacji, a po śmierci Mao Zedonga kierownictwo partii komunistycznej postanowiło porzucić maoizm i zwrócić się ku reformom rynkowym, aby przezwyciężyć stagnację gospodarczą.
Władze partii komunistycznej przeprowadziły reformy rynkowe w dwóch etapach. Pierwszy etap, na przełomie lat 70. i 80., polegał na dekolektywizacji rolnictwa, otwarciu kraju na inwestycje zagraniczne i zezwoleniu przedsiębiorcom na zakładanie działalności gospodarczej. Jednak duży procent przemysłu pozostał własnością państwa. Drugi etap reformy, pod koniec lat 80. i 90., obejmował prywatyzację znacznej części przemysłu państwowego. Zniesienie kontroli cen w 1985 roku było wielką reformą, a wkrótce potem nastąpiło zniesienie protekcjonistycznej polityki i przepisów, chociaż monopole państwowe na szczytach gospodarki, takich jak bankowość i ropa naftowa, pozostały.
W 2001 roku Chiny przystąpiły do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Niedługo potem sektor prywatny znacznie się rozwinął, wytwarzając do 2005 roku aż 70 procent produktu krajowego brutto (PKB) Chin. Od 1978 do 2013 roku nastąpił bezprecedensowy wzrost, a gospodarka rosła o 9,5% rocznie.
Powodzenie chińskiej polityki gospodarczej i sposób jej realizacji spowodowały ogromne zmiany w chińskim społeczeństwie w ciągu ostatnich 40 lat, w tym znaczne zmniejszenie ubóstwa przy jednoczesnym wzroście zarówno średnich dochodów, jak i wzroście różnicy pomiędzy największymi i najmniejszymi wynagrodzeniami, co doprowadziło do ostrej reakcji Nowej Lewicy. Na scenie akademickiej uczeni debatowali nad przyczynami sukcesu chińskiej „dwutorowej” gospodarki i porównywali ją z próbami zreformowania socjalizmu w bloku wschodnim i Związku Radzieckim, jak również do wzrostu innych gospodarek rozwijających się. Dodatkowo, ta seria reform doprowadziła do przekształcenia się Chin w wielkie mocarstwo i przesunięcia międzynarodowych interesów geopolitycznych w kierunku tego państwa. Niemniej jednak sprawy takie jak korupcja, zanieczyszczenie i szybko starzejące się społeczeństwo pozostają poważnymi problemami, z którymi chiński rząd musi się uporać. Niektórzy analitycy dodali również, że era reform została znacznie ograniczona za przywództwa obecnego sekretarza generalnego KPCh Xi Jinpinga, argumentując to tym, że Xi odzyskał kontrolę państwa nad różnymi dziedzinami życia społecznego oraz gospodarką.
xxxxxxxx
Tak to przedstawiła angielska Wikipedia. Jednak wypada jeszcze wspomnieć o wizycie Henry Kissingera w Chinach w lipcu 1971 roku i wizycie prezydenta Nixona w dniach 21-28 lutego 1972 roku. Od powstania Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 roku oba państwa nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych. Wszystko wskazuje, że był to przełomowy moment w dziejach świata, że postanowiono wtedy o tym, co nastąpiło parę lat później, czyli o chińskich reformach. Bez tego międzynarodowego kapitału nie byłoby tych reform i ta gospodarka nie rozwinęłaby się.
A więc wszedł do Chin międzynarodowy kapitał z najnowocześniejszymi technologiami i uprzemysłowił je, jak 50 lat wcześniej, po rewolucji październikowej, uprzemysłowił Związek Radziecki, a później Niemcy Hitlera. Samo uprzemysłowienie w przypadku Chin, to było jeszcze za mało. To przedsięwzięcie było czymś o znacznie większej skali niż w obu wspomnianych przypadkach. To było budowanie fabryki świata. To było możliwe ze względu na liczbę ludności. Ale żeby „fabryka” miała zbyt, to ten międzynarodowy kapitał udostępnił jej światowe rynki zbytu, czyli rynki we wszystkich państwach, bo przecież Chińczycy nie mieli własnych kanałów dystrybucji. One należą do nacji rozproszonej i każdy, kto spróbuje naruszyć ten monopol zostanie szybko ukarany. Tak to niestety działa. Produkcją rządzi ten, kto rządzi handlem. Przenoszono więc ją z bardziej i mniej uprzemysłowionych krajów do Chin, bo takie były wytyczne. Gdyby jakiś producent nie chciał jej tam przenieść, to za karę nigdzie nie sprzedałby swoich towarów.
Jak wyglądały w przeszłości relacje Stanów Zjednoczonych z Chinami, opisuje Antony C. Sutton w swojej książce Skull and bones; Tajemna elita Ameryki (1983):
»W 1971 roku Nixon mianował George’a „Poppy” Busha (wtajemniczony w roku 1948) ambasadorem Stanów Zjednoczonych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie biorąc pod uwagę faktu, że Bush nie miał żadnego doświadczenia w dyplomacji. Jako główny delegat Stanów Zjednoczonych był odpowiedzialny za obronę będącej pierwotnym, wolnorynkowym członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych Republiki Chińskiej przed atakiem komunistycznych Chin. Mając do dyspozycji ogromną potęgę Stanów Zjednoczonych, Bush poniósł sromotną klęskę: republika została usunięta z Organizacji Narodów Zjednoczonych, a jej miejsce zajęły komunistyczne Chiny. Niedługo po tej porażce Bush odszedł z Organizacji Narodów Zjednoczonych i objął funkcję przewodniczącego Krajowego Komitetu Partii Republikańskiej.
Nie jest to miejsce na opowiadanie całej historii amerykańskiego zaangażowania w Chinach. Zaczęło się ono od ingerencji Wall Street w rewolucję Sun Jat-sena w 1911 roku, który to epizod nie zapisał się jeszcze w świadomości opinii publicznej.
Podczas II wojny światowej Stany Zjednoczone pomogły chińskim komunistom w zdobyciu władzy. Autorytet w sprawach związanych z Chinami Chin-tung Liang napisał w swojej książce na temat generała Josepha W. Stilwella, w latach 1942-1944 będącego głównym przedstawicielem Stanów Zjednoczonych w Chinach, że: „Z punktu widzenia walki z komunizmem (Stilwell) bardzo źle przysłużył się Chinom”.
Stilwell był jednak jedynie wykonawcą rozkazów wydawanych w Waszyngtonie przez generała George’a C. Marshalla. Admirał Cooke oświadczył Kongresowi: „w 1946 roku generał Marshall użył taktyki przerwy w dostawie amunicji, by w niezauważalny sposób rozbroić chińskie oddziały”.
W przypadku generała Marshalla należy jednak pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych to władze cywilne mają ostatnie słowo w sprawach związanych z wojskowością, co prowadzi nas do ówczesnego sekretarza wojny, Henry’ego L. Stimsona – zwierzchnika Marshalla i członka Zakonu (od 1888 roku). Zadziwiającym zbiegiem okoliczności Stimson sprawował funkcję sekretarza wojny także w roku 1911, czyli w czasie rewolucji Sun Jat-sena.
Historia zdradzenia Chin i roli, jaką odegrał w tym Zakon ukaże się dopiero w kolejnym tomie. Tymczasem pragniemy jedynie zwrócić uwagę na decyzję o budowie komunistycznych Chin jako nowego ramienia dialektyki. Decyzja ta została podjęta za rządów prezydenta Richarda Nixona, a w czyn wprowadził ją Henry Kissinger (Chase Manhattan Bank) i George „Poppy” Bush (Zakon).
W chwili, gdy książka ta zostanie oddana do druku (początek 1984 roku), Bechtel Corporation zakłada nową firmę, Bechtel China Inc., zajmującą się realizacją kontraktów inżynieryjnych i budowlanych dla chińskiego rządu. Nowym prezesem Bechtel China Inc. został Sydney B. Ford, były kierownik do spraw marketingu Bechtel Civil & Minerals Inc. Obecnie Bechtel pracuje nad studiami dla China National Coal Development Corporation i China National Offshore Oil Corporation – obie są rzecz jasna chińskimi organizacjami komunistycznymi.
Wygląda na to, że Bechtel pełni obecnie podobną funkcję, jaka swego czasu przypadła mającej siedzibę w Detroit Albert Kahn Inc. – firmie, która w 1928 roku zajęła się wstępnymi studiami i planowaniem pierwszego radzieckiego planu pięcioletniego.
Około roku 2000 komunistyczne Chiny będą „supermocarstwem” zbudowanym dzięki amerykańskiej technologii i amerykańskim umiejętnościom. Celem Zakonu jest prawdopodobnie doprowadzenie do konfliktu pomiędzy tą potęgą a Związkiem Radzieckim.
Nie ulega wątpliwości, że Bechtel wykona swoje zadanie. Dla firmy tej pracuje były dyrektor CIA, Richard Helms, a także sekretarz stanu George Schultz i sekretarz obrony Caspar Weinberg. Gdyby jakiś waszyngtoński planista zajmujący się bezpieczeństwem narodowym wychylił się na tyle, by zaprotestować, będzie miał do czynienia z potężną i wpływową grupą.«
Sutton wspomina o tym, że Stimson pełnił funkcję sekretarza wojny podczas rewolucji Sun Jat-sena w 1911 roku a także w 1946 roku w czasie walk komunistów chińskich z Kuomintangiem. Rewolucja Sun Jat-sena polegała na obaleniu monarchii i utworzeniu republiki, a w 1946 roku komuniści walczyli z tą republiką. W 1911 roku Stimson pomagał w obaleniu monarchii, a w 1946 roku pomagał chińskim komunistom w pokonaniu Kuomintangu, czyli partii, którą założył w 1912 roku Sun Jat-sen, czyli Republiki Chińskiej, do której powstania przyczynił się Stimson w 1911 roku.
Kim był Sun Jat-sen?
Sun Jat-sen urodził się w 1866 roku w rodzinie biednych chłopów. W 1879 został ściągnięty na Hawaje przez swojego starszego brata. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w college’u „lolani School”, w którym uczył się języka angielskiego, historii Wielkiej Brytanii, matematyki, przyrody i religii chrześcijańskiej. W 1884 lub 1885 roku w czasie studiów medycznych w Hongkongu został ochrzczony przez amerykańskiego misjonarza. Uczęszczał do kościoła Tsai, założonego w 1888 roku przez brytyjską organizację misyjną London Missionary Society. Sun widział w rewolucji zjawisko podobne do misji zbawienia w kościołach chrześcijańskich, a jego nawrócenie na chrześcijaństwo wpłynęło na jego rewolucyjne idee.
Na początku 1924 roku Sunowi udało się zreorganizować i scalić Kuomintang w hierarchiczną strukturę, wzorowaną na partii bolszewickiej. Na mocy jego polecenia delegaci Kuomintangu wybrali do jego komitetu wykonawczego trzech przedstawicieli komunistów i zgodzili się na powołanie akademii wojskowej, na czele której stanął Czang Kaj-szek.
Kuomintang
Sam Kuomintang to partia, która pierwotnie reprezentowała tak zwany chiński socjalizm, a dopiero z czasem przeszła na pozycje prawicowe. Tak pisze Wikipedia i ma na myśli współczesny Kuomintang. Ale czy rzeczywiście tak jest? Ten chiński socjalizm, to jedna z trzech zasad ludowych Kuomintangu. Wikipedia nie pisze, która to zasada. A były trzy: nacjonalizm, demokracja i dobrobyt ludu. Pisze tylko, że została zdefiniowana przez Sun Jat-sena jako socjalistyczna. Polegała na podziale środków do życia na: transport, mieszkanie, jedzenie i odzież. Można to też rozumieć jako pomoc społeczną, gospodarkę przemysłową i równowagę w podziale gruntów.
Z powodu konfliktu w Kantonie z krajami zachodnimi na początku lat 20-tych XX wieku, nastąpiło zbliżenie ideologiczne i polityczne Chin i Związku Radzieckiego. Państwa kolonialne określiły działania rządu chińskiego jako „czerwoną rewolucję”.
Wielu działaczy powiązanych z Kuomintangiem zostało przeszkolonych na moskiewskim Uniwersytecie im. Sun Jat-sena. Ze względu na powiązania z rządem radzieckim, na Zachodzie Czang Kaj-szek określany był na ogół jako „czerwony”. W czasie radzieckich pochodów pierwszomajowych portrety Czanga „maszerowały” razem z portretami Marksa, Lenina i Stalina, a Czang był często postacią kronik filmowych. Doradcy radzieccy wspomagali budowę republikańskiej armii chińskiej, a wojsko chińskie było dozbrajane dzięki pomocy finansowej Sowietów. Nawet gdy Kuomintang zerwał z ZSRR w 1926 roku i rozpoczął zbrojne walki z komunistami, to kontynuował politykę antykapitalistyczną oraz promowanie myśli rewolucyjnej. Wbrew późniejszym opiniom komunistów, dotyczących prokapitalistycznych poglądów Czanga, Czang Kaj-szek potępiał kapitalizm i rządy kapitalistów, nawet w okresie zbrojnych walk z Komunistyczną Partią Chin.
Powstanie Chińskiej Republiki Ludowej
Po kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku doszło wskutek mediacji amerykańskiego generała George’a Marshalla do porozumienia KPCh z Kuomintangiem w sprawie utworzenia rządu koalicyjnego w październiku 1945 roku. Jednak Czang Kaj-szek podjął działania zbrojne przeciwko siłom komunistycznym, co zapoczątkowało III rewolucyjną wojnę domową (1946-1949). Początkowo wojska Kuomintangu odnosiły sukcesy, ale w lipcu 1947 komuniści przeszli do zwycięskiej ofensywy. W zajętym Pekinie Mao Zedong proklamował 1 października 1949 roku utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej. Do końca 1949 roku Chiny zostały opanowane przez siły komunistyczne. Czang Kaj-szek i rząd Kuomintangu znaleźli schronienie na wyspie Formozie (Tajwan) i tam przetrwała Republika Chińska.
xxxxxxxx
Mamy więc cyrk na kółkach. Komunista Czang Kaj-szek walczył z komunistą Mao. I mamy wieczny konflikt „kapitalistycznego” Tajwanu z „socjalistyczną” Chińską Republiką Ludową. Konflikt, którym od ponad 70 lat sterują Stany Zjednoczone. W tym wszystkim nie chodzi o jego zakończenie, chodzi o sam proces tarć i nieporozumień w łonie narodów rdzennych, chodzi o „nieustającą rewolucję”, jak to określił Trocki. Dokładnie w ten sam sposób jest prowadzona wojna na Ukrainie. Dziś już wyraźnie widać, że chodzi o to, by trwała ona jak najdłużej.
Skoro Stany Zjednoczone kontrolują chińską politykę, to również dotyczy to gospodarki. W mojej ocenie to, co teraz dzieje się, ta rosnąca potęga gospodarcza Chin, to proces zmiany światowego hegemona. Tak jak kiedyś Żydzi stworzyli potęgę morską Portugalii i Hiszpanii, tak później zabrali pieniądze z obu tych państw i przenieśli je do Anglii i Holandii, które uczynili nowymi potęgami morskimi, a tamte zmarginalizowali. Później uczynili światowym hegemonem Stany Zjednoczone, a teraz dokonuje się zmiana i miejsce Stanów Zjednoczonych mają zająć Chiny. To są procesy długotrwałe i dlatego są niewidoczne. Decyzja o zmianie hegemona musiała być podjęta jeszcze przed wizytą Kissingera w Chinach w 1971 roku.
Jest takie powiedzenie: gdzie Rzym, gdzie Krym. Używamy go, gdy chcemy podkreślić, że jakieś rzeczy, sytuacje, zdarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego. Parafrazując je, mógłbym powiedzieć: gdzie Wołyń, gdzie Rwanda. Czy ludobójstwo na Wołyniu z 1943 roku ma coś wspólnego z tym w Rwandzie z 1994 roku. Jak się okazuje – ma. Ryszard Kapuściński w swoim zbiorze reportaży o Afryce Heban (1998) opisuje wydarzenia, które miały tam miejsce. Ten opis nosi tytuł Wykład o Ruandzie. Nie jest to reportaż, to raczej esej, synteza. W sumie to może nawet nie zwróciłbym uwagi na ten opis, gdyby nie końcowa jego część, w której Kapuściński stara się wyjaśnić, dlaczego, pomimo że rządzący dysponowali doskonałym uzbrojeniem i mogli wybić do nogi swoich wrogów, w ruch poszły maczety, młoty, dzidy itp. i dlaczego w tę zbrodnię zaangażowano tylu zwykłych ludzi. Analogia do Wołynia aż nadto widoczna. Poniżej obszerne fragmenty tego wykładu:
»Ruanda to mały kraj, tak mały, że na wielu mapach, jakie znajdziecie w książkach o Afryce, jest zaznaczony tylko kropką. Dopiero w objaśnieniach do owych map przeczytacie, że ten punkt w samym środku kontynentu to właśnie miejsce, gdzie leży Ruanda. Ruanda jest krajem górzystym. Dla Afryki charakterystyczne są raczej równiny i płaskowyże, tymczasem Ruanda to góry i góry. Pną się one do wysokości dwóch-trzech tysięcy metrów, a nawet wyżej. Dlatego często nazywa się ją Tybetem Afryki – zresztą nie tylko z powodu gór, ale także ze względu na jej niezwykłość, odrębność, inność. Ta inność, oprócz geografii, dotyczy także społeczeństwa. O ile bowiem ludność państw afrykańskich jest z reguły wieloplemienna (Kongo zamieszkuje trzysta plemion, Nigerię – dwieście pięćdziesiąt itd.), o tyle w Ruandzie mieszka tylko jedna społeczność, jeden naród Banyaruanda, dzielący się tradycyjnie na trzy kasty: kastę właścicieli stad bydła – Tutsi (14 procent ludności), kastę rolników – Hutu (85 procent) i kastę wyrobników i posługaczy – Twa (1 procent). Ów system kastowy (o pewnych analogiach do Indii) ukształtował się wieki temu, zresztą nadal trwa spór, czy stało się to w wieku XII czy dopiero w XV, nie ma bowiem na ten temat żadnych źródeł pisanych. Dość, że od stuleci istniało tu królestwo rządzone przez monarchę zwanego mwami, a wywodzącego się z kasty Tutsi.
Mapa Rwandy; źródło: Wikipedia.
Chronione przez góry królestwo to było państwem zamkniętym, nie utrzymującym z nikim stosunków. Banyaruanda ani nie organizowali podbojów, ani – podobnie jak kiedyś Japończycy – nie wpuszczali na swój teren cudzoziemców (stąd np. nie znali handlu niewolnikami, który był zmorą innych ludów afrykańskich). Pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Ruandy w 1894 r. był Niemiec, podróżnik i oficer, hrabia G. A. von Götzen. Warto dodać, że już osiem lat wcześniej mocarstwa kolonialne, na konferencji w Berlinie dzieląc między siebie Afrykę, przyznały Ruandę właśnie Niemcom, o czym zresztą żaden Ruandyjczyk, łącznie z królem, nawet nie został powiadomiony. Przez te lata Banyaruanda żyli jako lud skolonizowany, w ogóle o tym nie wiedząc. Również później Niemcy mało się tą kolonią interesowali, a po I wojnie światowej utracili ją na rzecz Belgii. Belgowie też przez długi czas nie przejawiali tu większej aktywności. Do Ruandy było od wybrzeży morskich daleko, bo ponad 1500 kilometrów, ale przede wszystkim kraj nie przedstawiał większej wartości, bo nie znaleziono w nim właściwie żadnych ważnych surowców. Dzięki temu ukształtowany przed wiekami system społeczny Banyaruanda mógł w tej górzystej twierdzy przetrwać w nie zmienionej postaci do drugiej połowy XX wieku. System ten miał szereg cech przypominających europejski feudalizm. Krajem rządził monarcha otoczony grupą arystokratów i rzeszą rodowej szlachty. Wszyscy oni tworzyli panującą kastę – Tutsi. Ich największym i właściwie jedynym bogactwem było bydło – krowy zebu, odmiana o długich, szablistych, pięknych rogach. Tych krów nie zabijano – były święte, nietykalne. Tutsi żywili się ich mlekiem i krwią (krew, z nacinanych dzidą tętnic szyjnych, tłoczono do naczyń mytych krowim moczem). Wszystkim tym zajmowali się mężczyźni, dostęp do krów był bowiem kobietom zabroniony.
Tutsi nie byli pasterzami ani koczownikami, nie są nawet hodowcami. Są właścicielami stad, panującą kastą, arystokracją.
Natomiast Hutu to o wiele liczniejsza, podległa im kasta rolników (w Indiach nazywa się ich wajsiami). Między Tutsi i Hutu istniały stosunki lenne – Tutsi był seniorem, Hutu jego wasalem. Hutu stanowili klientelę Tutsi. Byli rolnikami żyjącymi z uprawy ziemi. Część zbiorów oddawali swojemu panu w zamian za opiekę i otrzymaną od niego w użytkowanie krowę (Tutsi mieli monopol na krowy. Hutu mógł je tylko dzierżawić od swojego seniora). Wszystko jak w feudalizmie – ta sama zależność, te same zwyczaje, ten sam wyzysk.
Stopniowo, w połowie XX wieku, między obu kastami narasta dramatyczny konflikt. Przedmiotem sporu jest ziemia. Ruanda jest mała, górzysta i bardzo gęsto zaludniona. Jak to często bywa w Afryce, również w Ruandzie dochodzi do walki między tymi, którzy żyją z hodowli bydła, a tymi, którzy uprawiają ziemię. Ale zwykle przestrzenie na kontynencie są tak wielkie, że jedna ze stron może usunąć się na wolne tereny i zarzewie wojny wygasa. W Ruandzie takie rozwiązanie nie jest możliwe – brakuje miejsca, żeby się usunąć, żeby ustąpić. Tymczasem stada posiadane przez Tutsi rosną i potrzebują więcej i więcej pastwisk. Te nowe pastwiska można stworzyć tylko w jeden sposób: odbierając ziemię chłopom, tj. rugując Hutu z ich gruntów. Ale Hutu i tak już żyją w ciasnocie. Od lat ich liczebność szybko się powiększa. Na domiar złego ziemie, które uprawiają, są jałowe, bardzo liche. Bowiem góry Ruandy pokrywa bardzo cienka warstwa gleby, tak cienka, że kiedy co roku przychodzi pora deszczowa, ulewy zmywają jej duże połacie, a w wielu miejscach, gdzie Hutu mieli swoje poletka manioku i kukurydzy, połyskuje teraz naga skała.
A więc z jednej strony potężne, napierające tabuny krów – symbol bogactwa i siły Tutsi – z drugiej ściśnięci, stłamszeni, wypierani Hutu: nie ma miejsca, nie ma ziemi, ktoś musi odejść albo zginąć. Oto jak wygląda sytuacja w Ruandzie w latach pięćdziesiątych, kiedy na scenę wkraczają Belgowie. Stają się oni teraz bardzo aktywni, bo Afryka przeżywa właśnie moment zapalny, podnosi się fala niepodległościowa, antykolonialna, trzeba więc działać, podejmować decyzje. Belgia należy do tych metropolii, które ów ruch emancypacyjny najbardziej zaskoczył. Bruksela nie ma więc pomysłu, a jej urzędnicy nie bardzo wiedzą, co robić. Jak to zwykle w takich przypadkach, ich odpowiedź jest jedna: opóźniać rozwiązania, odwlekać. Dotychczas Belgowie rządzili Ruandą rękoma Tutsi, na nich się opierali i nimi wysługiwali. Ale Tutsi to najlepiej wykształcona i ambitna warstwa Banyaruanda i teraz to oni właśnie żądają niepodległości. I to natychmiast, na co Belgowie są zupełnie nie przygotowani! Więc Bruksela gwałtownie zmienia taktykę: porzuca Tutsi i zaczyna popierać bardziej uległych, pojednawczych Hutu. Zaczyna ich przeciw Tutsi podjudzać. Efekty tej polityki przychodzą szybko. Ośmieleni, zachęceni Hutu ruszają do walki. W 1959 roku w Ruandzie wybucha chłopskie powstanie. Właśnie w Ruandzie, jako jedynym kraju afrykańskim, ruch niepodległościowy przybrał formę społecznej, antyfeudalnej rewolucji. Z całej Afryki tylko Ruanda przeżyła swój szturm Bastylii, detronizację króla, żyrondę i terror. Gromady chłopów, rozjątrzony żywioł uzbrojonych w maczety, motyki i dzidy Hutu ruszył na swoich panów-władców Tutsi. Zaczęła się wielka rzeź, jakiej Afryka dawno nie widziała. Chłopi palili gospodarstwa swoich lordów, a im samym podrzynali gardła i łupali czaszki. Ruanda spłynęła krwią, stanęła w ogniu. Zaczął się masowy ubój bydła, chłopi, często po raz pierwszy w życiu, mogli się do woli najeść mięsa. Kraj w tym czasie liczył 2,6 miliona mieszkańców, w tym było trzysta tysięcy Tutsi. Przyjmuje się, że kilkadziesiąt tysięcy Tutsi zostało wówczas zamordowanych, a drugie tyle uciekło do krajów sąsiednich – Konga, Ugandy, Tanganiki i Burundi. Monarchia i feudalizm przestały istnieć, a kasta Tutsi utraciła swoją dominującą pozycję. Władze przejęło teraz chłopstwo Hutu. Kiedy Ruanda uzyskała niepodległość w 1962 roku, ludzie z tej właśnie kasty utworzyli pierwszy rząd. Na jego czele stanął wówczas mody dziennikarz Grégoire Kayibanda. W tym czasie byłem w Ruandzie po raz pierwszy. Pamiętam Kigali, stolicę kraju, jako małą mieścinę. Nie mogłem znaleźć, bo może nawet i nie było, żadnego hotelu. W końcu przygarnęły mnie siostry zakonne, Belgijki, dając mi nocleg w swoim schludnym szpitaliku, na oddziale położniczym.
I Hutu, i Tutsi budzą się z tej rewolucji jak ze złego snu. I jedni, i drudzy przeżyli rzeź – jedni dokonując jej, a drudzy jako jej ofiary, a takie doświadczenie pozostawia w człowieku męczący i trwały ślad. Uczucia Hutu są w tym momencie mieszane. Z jednej strony pokonali swoich panów, zrzucili feudalne jarzmo i po raz pierwszy zdobyli w kraju władzę, ale z drugiej, nie pobili jednak swoich lordów w sposób ostateczny, nie unicestwili ich do końca i ta świadomość, że przeciwnik został boleśnie zraniony, ale że żyje nadal i będzie szukać zemsty, posiała w ich sercach niepokonany i śmiertelny strach (pamiętajmy, że lęk przed zemstą jest głęboko zakorzeniony w mentalności afrykańskiej, że odwieczne prawo zemsty regulowało tu zawsze ludzkie, prywatne i klanowe, stosunki). A jest czego się bać. Bo choć Hutu zdobyli górską twierdzę Ruandy i ustanowili w niej swoje rządy, to jednak pozostała w niej piąta kolumna Tutsi (około stu tysięcy), a po drugie – i to może nawet jeszcze groźniejsze – twierdzę opasali swoimi obozami wygnani z niej wczoraj Tutsi.
Tak zawiązuje się dramat ruandyjski, tragedia ludu Banyaruanda, iście palestyńska niemożność pogodzenia racji dwóch społeczności roszczących sobie prawa do tego samego skrawka ziemi, zbyt jednak małego i ciasnego, aby je pomieścić. Wewnątrz tego dramatu rodzi się, z początku jeszcze słaba i nieokreślona, ale z latami coraz bardziej wyraźna i natarczywa pokusa Endlösung – ostatecznego rozwiązania.
Rewolucja 1959 roku podzieliła naród Banyaruandy na dwa przeciwstawne obozy. Czas, jaki zacznie płynąć od tego momentu, będzie już tylko wzmacniać mechanizmy niezgody, zaostrzać konflikt, raz po raz prowadzić do krwawych kolizji i – ostatecznie – do apokalipsy.
Tutsi, którzy rozłożyli się w obozach wzdłuż granic, spiskują i kontratakują. W roku 1963 uderzają od południa, z sąsiedniego kraju, z Burundi, gdzie ich pobratymcy, burundyjscy Tutsi, sprawują rządy. Po dwóch latach – nowa inwazja Tutsi. Armia Hutu powstrzymuje ją i w odwet organizuje w Ruandzie wielką, okrutną rzeź Tutsi. Ginie ich, rozsiekanych maczetami Hutu, dwadzieścia tysięcy, inni szacują, że pięćdziesiąt. Żaden postronny obserwator w te strony nie dociera, żadna komisja ani media. Pamiętam, że próbowaliśmy – grupa korespondentów – dostać się wówczas do Ruandy, ale nie zostaliśmy przez władze wpuszczeni. W Tanzanii zbieraliśmy tylko głosy tych, co stamtąd uciekli – były to głównie kobiety z dziećmi, przerażone, poranione, zagłodzone. Mężczyzn najczęściej zabijano w pierwszej kolejności, już z tych wypraw nie wracali. Wiele wojen w Afryce toczy się bez świadków, w skrytości, w miejscach niedostępnych, w ciszy, bez wiedzy świata, albo po prostu przez świat zapomnianych. Tak jest w wypadku Ruandy. Latami trwają pograniczne walki, pogromy, masakry. Partyzanci Tutsi (zwani przez Hutu – karaluchami) palą wsie i mordują miejscową ludność. Ta z kolei, wspierana własnym wojskiem, urządza gwałty i rzezie.
Żyć w takim kraju – trudno. Bo ciągle jest dużo wiosek i miasteczek o ludności mieszanej. Jedni i drudzy mieszkają obok siebie, mijają się na drogach, pracują w jednym miejscu. A po cichu – spiskują. Bo w takim klimacie podejrzliwości, napięcia i lęku odradza się stara, plemienna, afrykańska tradycja tajnych sekt, sekretnych związków i mafii. Rzeczywistych i urojonych. Każdy do czegoś w skrytości należy, a także jest przekonany, że ten drugi, ten Inny, należy na pewno. I to, oczywiście, do przeciwnej, wrażej organizacji.
Bliźniaczym krajem Ruandy jest jej południowy sąsiad – Burundi. Ruanda i Burundi mają podobną geografię, zbliżony typ społeczeństwa, wspólną, wielowiekową historię. Ich losy rozeszły się dopiero w 1959 roku: w Ruandzie zwyciężyła chłopska rewolucja Hutu, a jej liderzy objęli w państwie władzę, natomiast w Burundi Tutsi utrzymali i nawet umocnili swoje panowanie, rozbudowując armię i tworząc coś w rodzaju feudalnej dyktatury militarnej. Jednakże istniejący dawniej system naczyń połączonych między obu krajami-bliźniakami działał nadal i rzeź Tutsi przez Hutu w Ruandzie wywołała w odwecie rzeź Hutu przez Tutsi w Burundi i vice versa. I tak, kiedy w 1972 roku, zachęcani przykładem swoich braci z Ruandy, Hutu z Burundi próbowali zrobić u siebie powstanie, mordując na początek kilka tysięcy Tutsi, ci w odpowiedzi zabili ponad sto tysięcy Hutu. Nie sam fakt masakry, bo powtarzały się one regularnie w obu krajach, ale jej zatrważające rozmiary wywołały poruszenie wśród Hutu z Ruandy, którzy postanowili jednak zareagować. Dodatkowo skłaniał ich do tego fakt, że w czasie owego pogromu kilkaset tysięcy (czasem podają, że milion) Hutu z Burundi schroniło się w Ruandzie, stwarzając dla tego biednego kraju, który raz po raz nawiedzały klęski głodu, wielki problem: jak wyżywić takie rzesze uchodźców.
Wykorzystując tę krytyczną sytuację (mordują naszych pobratymców w Burundi; nie ma za co utrzymać miliona imigrantów), szef armii ruandyjskiej generał Juvénal Habyarimana dokonuje w 1973 roku zamachu stanu i ogłasza się prezydentem. Zamach ten ujawnił głębokie tarcia i konflikty dzielące społeczność Hutu. Pokonany (a następnie zagłodzony) prezydent Grégoire Kayibanda reprezentował klan Hutu z centrum kraju uznawany za umiarkowanie liberalny. Natomiast nowy władca pochodził z klanu mieszkającego w północno-zachodniej części Ruandy. Klan ten stanowił radykalne szowinistyczne skrzydło Hutu (żeby uczynić ten obraz bardziej czytelnym, można powiedzieć, że Habyarimana to Radovan Karadżić ruandyjskich Hutu).
Przez długi czas nikt nie zwraca uwagi na fakt, że w Ugandzie wyrosła dobrze wyszkolona i doświadczona w walkach armia mścicieli Tutsi, którzy tylko myślą, jak by tu wziąć odwet za hańbę i krzywdy wyrządzone ich rodzicom. Na razie odbywają tajne zebrania, powołują organizację Narodowy Front Ruandy i przygotowują się do ataku. W nocy 30 września 1990 roku znikają z koszar armii ugandyjskiej i z przygranicznych obozów i o świcie wkraczają na terytorium Ruandy. W Kigali zaskoczenie władzy jest całkowite. Zaskoczenie i przerażenie. Habyarimana ma armię słabą i zdemoralizowaną, a od granicy z Ugandą do Kigali jest niewiele ponad 150 kilometrów i partyzanci mogą się zjawić w stolicy za dzień, dwa. Tak by z pewnością było, bo wojsko Habyarimany nie stawiało żadnego oporu, i może nie doszłoby nigdy do owej hekatomby, rzezi i ludobójstwa roku 1994, gdyby nie jeden telefon. Był to telefon generała Habyarimany do prezydenta Mitterranda o pomoc.
Mitterrand był pod silną presją proafrykańskiego lobby. O ile większość metropolii europejskich radykalnie zerwała ze swoim dziedzictwem kolonialnym, o tyle w wypadku Francji jest inaczej. Po dawnej epoce pozostała jej bowiem duża, czynna i dobrze zorganizowana armia ludzi, którzy zrobili kariery w administracji kolonialnej, spędzili (nieźle!) życie w koloniach, a teraz w Europie są już obcy, czują się nieprzydatni, niepotrzebni. Jednocześnie wierzą głęboko, że Francja jest nie tylko krajem europejskim, ale także wspólnotą wszystkich ludów kultury i języka francuskiego, że, słowem, Francja to także globalna przestrzeń kulturalno-językowa: Francophonie. Filozofia ta przełożona na uproszczony język geopolityki mówi, że jeśli ktoś gdzieś na świecie atakuje kraj frankojęzyczny, to niemal tak, jakby uderzył w samą Francję. W dodatku urzędników i generałów z lobby proafrykańskiego uwiera jeszcze dotkliwie kompleks Faszody. Kilka słów na ten temat. Otóż w XIX wieku, kiedy kraje Europy dzieliły między siebie Afrykę, Londynem i Paryżem rządziła dziwaczna (choć wówczas zrozumiała) obsesja, aby swoje posiadłości na tym kontynencie mieć ułożone w linii prostej i aby istniała między nimi terytorialna ciągłość. Londyn chciał mieć taką linię z północy na południe – z Kairu do Cape Town, a Paryż – z zachodu na wschód, tj. z Dakaru do Dżibuti. Jeżeli teraz weźmiemy mapę Afryki i wykreślimy na niej dwie prostopadłe linie, to skrzyżują się one w południowym Sudanie, w miejscu, gdzie nad Nilem leży mała rybacka wioska – Faszoda. Panowało wówczas w Europie przekonanie, że kto będzie miał Faszodę, ten zrealizuje swój ekspansjonistyczny ideał jednoliniowego kolonializmu. Między Londynem i Paryżem zaczął się wyścig. Obie stolice wysłały w kierunku Faszody swoje ekspedycje militarne. Pierwsi dotarli Francuzi. 16 lipca 1898 roku, pokonując pieszo straszliwą trasę z Dakaru, doszedł do Faszody kapitan J.D. Marchard i zatknął tu francuską flagę. Oddział Marcharda składał się ze stu pięćdziesięciu Senegalczyków – dzielnych i oddanych mu ludzi. Paryż szalał z radości. Francuzów rozpierała duma. Ale dwa miesiące później dotarli tu także Anglicy. Dowodzący ekspedycją lord Kitchener ze zdumieniem stwierdził, że Faszoda jest już zajęta. Nie zważając na to, wywiesił również flagę brytyjską. Londyn szaleje z radości. Anglików rozpiera duma. Oba kraje żyją teraz w gorączce nacjonalistycznej euforii. Z początku żadna strona nie chce ustąpić. Wiele wskazywało na to, że I wojna światowa rozpocznie się już wówczas, w 1898 roku – o Faszodę. W końcu (ale to długa historia) Francuzi musieli się wycofać. Zwyciężyła Anglia. Wśród starych, francuskich kolonów epizod Faszody jest ciągle bolesną raną i nawet dziś na wiadomość, że Anglophones gdzieś próbują się ruszyć, od razu rzucają się do ataku.
Tak było i tym razem, kiedy Paryż dowiedział się, że anglojęzyczni Tutsi z terenów anglojęzycznej Ugandy wtargnęli na terytorium frankojęzycznej Ruandy, naruszyli granice Francophonie.
Kolumny Frontu Narodowego Ruandy zbliżały się już do stolicy, a rząd i klan Habyarimany pakował walizki, kiedy na lotnisko w Kigali samoloty przywiozły francuskich spadochroniarzy. Oficjalnie podano, że było ich dwie kompanie. Ale to wystarczyło. Partyzanci chcieli walczyć z reżimem Habyarimany, ale woleli nie ryzykować wojny z Francją: nie mieli szans. Przerwali więc ofensywę na Kigali, ale pozostali w Ruandzie, zajmując na stałe jej pólnocno-wschodnie obszary. Kraj de facto został podzielony, z tym, że obie strony traktowały to jako stan tymczasowy, prowizoryczny. Habyarimana liczył, że z czasem będzie na tyle silny, iż wyprze partyzantów, ci zaś, że kiedyś Francuzi wycofają się i wówczas reżim razem z całym klanem Akazu padną następnego dnia.
Między ofensywą z października 1990 a rzezią z kwietnia 1994 minie trzy i pól roku. W obozie rządzących Ruandą dochodzi do gwałtownych sporów między zwolennikami kompromisu i utworzenia koalicyjnego, narodowego rządu (ludzie Habyarimany plus partyzanci) a fanatycznym despotycznym klanem Akazu kierowanym przez Agathe i jej braci. Sam Habyarimana kluczy, waha się, nie wie, co robić, i coraz bardziej traci wpływ na rozwój wypadków. Szybko i niepodzielnie górę bierze szowinistyczna linia klanu Akazu. Obóz Akazu ma swoich ideologów – to intelektualiści, uczeni, profesorowie wydziałów historii i filozofii ruandyjskiego uniwersytetu w Butare – Ferdinand Nahimana, Casimir Bizimungu, Leon Mugesira i kilku innych. To oni właśnie formułują ideologię, która uzasadni ludobójstwo jako właściwie jedyne wyjście, jedyny sposób własnego przetrwania. Teoria Nahimany i jego kolegów głosi, że Tutsi to najzwyczajniej obca rasa. To Niloci, którzy przyszli do Ruandy, gdzieś znad Nilu, podbili rodzimych mieszkańców tej ziemi – Hutu, zaczęli ich wyzyskiwać, niewolić i rozkładać od wewnątrz. Tutsi zawładnęli wszystkim, co jest w Ruandzie cenne: ziemią, bydłem, rynkami, a z czasem i państwem. Hutu zostali zepchnięci do roli podbitego narodu, który wiekami żył w nędzy, głodzie i poniżeniu. Ale naród Hutu musi odzyskać swoją tożsamość i godność, jako równy zająć miejsce wśród innych narodów świata.
Czego jednak – zastanawia się w dziesiątkach wystąpień, artykułów i broszur Nahimana – uczy nas historia? Jej doświadczenia są tragiczne, napełniają przygnębiającym pesymizmem. Cała historia stosunków Hutu – Tutsi to czarne pasmo nieustających pogromów i rzezi, wzajemnego wyniszczania się, przymusowych migracji, rozjątrzonej nienawiści. W małej Ruandzie nie ma miejsca na dwa tak na śmierć i życie skłócone i obce sobie narody. W dodatku ludność Ruandy przyrasta w zawrotnym tempie. W połowie wieku kraj miał dwa miliony mieszkańców, teraz, po pięćdziesięciu latach, mieszka w nim już blisko dziewięć milionów. Jakie jest więc wyjście z tego zaklętego kręgu, z tego okrutnego fatum, któremu winni są zresztą, jak samokrytycznie przyznaje Mugesira, sami Hutu: „W 1959 roku popełniliśmy fatalny błąd, pozwalając, żeby Tutsi uciekli. Powinniśmy wtedy działać: zetrzeć ich z powierzchni ziemi”. Profesor uważa, że to ostatni moment, aby ten błąd naprawić. Tutsi muszą wrócić do swojej prawdziwej ojczyzny, gdzieś nad Nilem. Odeślijmy ich tam, nawołuje, „żywych albo martwych – ostateczne rozwiązanie: ktoś musi zginąć, przestać istnieć raz na zawsze.
I zaczynają się przygotowania. Armia, która liczyła pięć tysięcy ludzi, została powiększona do 35 tysięcy żołnierzy. Drugą siłą uderzeniową staje się Gwardia Prezydencka, elitarne, nowocześnie i bogato wyposażone jednostki (instruktorów przysłała Francja, a broń i sprzęt – Francja, RPA i Egipt). Ale największy nacisk kładzie się na tworzenie masowej paramilitarnej organizacji – Interahamwe (tzn. Uderzymy Razem). Należą do niej i odbywają w niej szkolenia wojskowe i ideologiczne ludzie ze wsi i miasteczek, bezrobotna młodzież i biedne chłopstwo, uczniowie, studenci i urzędnicy – olbrzymia rzesza, istne pospolite ruszenie, którego zadaniem będzie dokonać apokalipsy. Jednocześnie podprefekci i prefekci mają na polecenie rządu sporządzać i dostarczać listy przeciwników władzy, wszelkich ludzi podejrzanych, niepewnych, dwuznacznych, najróżniejszych malkontentów, pesymistów, sceptyków i liberałów. Organem teoretycznym klanu Akazu jest pismo „Kangura”, ale głównym źródłem propagandy, a także rozkazów dla niepiśmiennego przecież w większości społeczeństwa jest Radio Mille Collines, które później, w czasie rzezi, nadawać będzie kilka razy dziennie apel: „Śmierć!, Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione dopiero do połowy. Śpieszcie się, aby zapełnić je do końca!”.
W połowie roku 1993 państwa afrykańskie wymusiły na Habyarimanie zawarcie porozumienia z Frontem Narodowym Ruandy (FNR). Partyzanci mieli wejść w skład rządu i parlamentu oraz stanowić czterdzieści procent armii. Ale taki kompromis był nie do przyjęcia dla klanu Akazu. Traciliby monopol władzy, a na to nie chcieli się zgodzić. Uznali, że wybiła godzina ostatecznego rozwiązania.
6 kwietnia 1994 roku „nieznani sprawcy” zestrzelili rakietą w Kigali podchodzący do lądowania samolot, w którym leciał wracający z zagranicy prezydent Habyarimana, zhańbiony podpisaniem kompromisu z wrogami. Było to hasłem do rozpoczęcia rzezi przeciwników reżimu – Tutsi przede wszystkim, ale także licznej opozycji Hutu. Kierowana przez ów reżim masakra bezbronnej ludności trwała trzy miesiące, a więc do momentu, kiedy wojska FNR opanowały cały kraj, zmuszając przeciwnika do ucieczki.
Różnie szacują liczbę ofiar. Jedni podają – pół miliona, inni – milion. Tego dokładnie nikt nie obliczy. Przeraża najbardziej to, że wczoraj jeszcze niewinni ludzie wymordowali innych, zupełnie niewinnych ludzi, i to bez żadnego powodu, bez potrzeby. Zresztą gdyby to nawet nie był milion, tylko na przykład jeden niewinny, czy wówczas też nie byłby to dostateczny dowód, że diabeł jest wśród nas, tyle że wiosną 1994 roku przebywał akurat w Ruandzie?
Pół miliona-milion zabitych to oczywiście tragicznie dużo. Ale z drugiej strony, znając piekielną siłę rażenia armii Habyarimany, jej helikoptery, cekaemy, artylerię i wozy pancerne, można było w ciągu trzech miesięcy systematycznego strzelania zgładzić o wiele więcej ludzi. A jednak tak się nie stało. Jednak w większości ginęli oni nie od bomb i cekaemów, tylko padali rozsiekani i zatłuczeni bronią najbardziej prymitywną – maczetami, młotami, dzidami i kijami. Bo też liderom reżimu nie tylko chodziło o cel – ostateczne rozwiązanie. Ważne było również, jak się do niego zmierza. Ważne było, aby po drodze do Najwyższego Ideału, jakim miało być unicestwienie wroga raz na zawsze, zawiązała się przestępcza wspólnota narodu, aby przez masowy udział w zbrodni powstało łączące wszystkich jedno poczucie winy, tak by każdy, mając na swoim koncie czyjąś śmierć, wiedział, że odtąd wisi nad nim nieodwołalne prawo odwetu, za którym dostrzeże on widmo swojej własnej śmierci.
O ile w systemach hitlerowskim i stalinowskim śmierć zadawali oprawcy z instytucji wyspecjalizowanych – SS czy NKWD, a zbrodnia była dziełem wydzielonych formacji, działających w miejscach ukrytych, to w Ruandzie chodziło o to, żeby śmierć zadał każdy, żeby zbrodnia była produktem masowego, niejako ludowego i wręcz żywiołowego wystąpienia, w którym udział wzięliby wszyscy – aby nie było rąk, które nie umoczyłyby się we krwi ludzi, uznanych przez reżim za wrogów.
Dlatego potem wystraszeni i już pokonani Hutu uciekali do Zairu i tam błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek. Ludzie w Europie, oglądając te niekończące się kolumny, nie mogli zrozumieć, jaka siła popycha tych wycieńczonych wędrowców, co każe tym szkieletom tak iść i iść, w karnych szeregach, bez przestanku i odpoczynku, posłusznie i z pustką w oczach, przemierzać upiorną drogę winy i męki.«
Ten końcowy fragment, jak napisałem we wstępie, nieodparcie nasuwa skojarzenia z Wołyniem. Ci, którzy dokonali rzezi na Wołyniu, również dysponowali odpowiednią bronią i użycie siekier, pił, wideł itp. nie było konieczne i nie było konieczne zaangażowanie okolicznej ludności. A jednak! Skąd u Kapuścińskiego taka interpretacja? Czyżby coś wiedział o Wołyniu, czego my nie wiemy? Pewnie wiedział, ale w swoim zapatrzeniu w Ukrainę nie zająknął się o Wołyniu, chociaż o głodzie na Ukrainie pisał i wszelką winą obarczał Stalina.
Paradoksalne! Żeby dowiedzieć się czegoś o rzezi wołyńskiej, trzeba było „zajechać” aż do Rwandy. No cóż, jak to mówią: podróże kształcą. Niektórzy dodają, że owszem, ale wykształconych. Jak widać sam pomysł i sposób jego wykonania są w obu przypadkach bardzo podobne, a to skłania do wniosku, że wyszły z tego samego ośrodka decyzyjnego.
Niestety, ale wykład Kapuścińskiego jest niepełny i pomija pewne niewygodne fakty, które nie pasowałyby do jego konkluzji, że diabeł jest wśród nas i że akurat wiosną 1994 roku był w Rwandzie. Ja osobiście w diabła i szatana, czy kogo tam jeszcze, nie wierzę. To wszystko to nie wina diabła, tylko europejskich kolonizatorów. Ale któż to się kryje za tym ogólnym określeniem? A któż się kryje za tymi kolonizatorami?
Wiele z tego, co pominął Kapuściński, opisuje Wikipedia i warto skorzystać z pewnych informacji w niej zawartych. Pisze ona:
»Na długo przed powstaniem wielu państw europejskich, na obszarze współczesnego Burundi narodziło się państwo o ustroju monarchicznym oraz oryginalnej i skomplikowanej strukturze społecznej. Hutu i Tutsi – dwie największe grupy etniczno-społeczne zamieszkujące Burundi – dzielił przede wszystkim status społeczny i ekonomiczny. Hutu trudnili się zazwyczaj uprawą roli, podczas gdy Tutsi byli znani ze swych tradycji pasterskich. Pomiędzy obiema grupami panowały powiązania typu klientelistycznego. Społeczna hierarchia oraz podziały etniczne były jednak przy tym dość elastyczne i bardzo skomplikowane. Dla przykładu pojęcia „Tutsi” i „Hutu” odnosiły się nie tylko do różnic etnicznych, lecz także do różnic społecznych (słowo „Hutu” mogło definiować członka grupy etnicznej Tutsi pozostającego w stosunku zależności od swojego bogatszego patrona). Dopuszczalny był awans społeczny – np. poprzez uzyskanie przez Hutu statusu Tutsi. Miały miejsce przypadki, gdy Hutu dzięki szczęściu lub osobistym talentom uzyskiwał silniejszą pozycję ekonomiczną, a także wyższy status i wpływy, niż wielu przeciętnych Tutsi. Hodowla bydła nie była przywilejem zastrzeżonym wyłącznie dla Tutsi. Hutu mogli także piastować ważne funkcje administracyjne na prowincji lub na dworze monarchy. Szczególne znaczenie dla historii Burundi miał jednak fakt, że w okresie przedkolonialnym ukształtowała się unikalna oligarchiczna warstwa ganwa, która z czasem stała się osobną grupą etniczną i stała na samym szczycie społecznej hierarchii.
Pierwsi Europejczycy, którzy dotarli na ziemie dzisiejszych Rwandy i Burundi, pozostawali pod wpływem popularnych na przełomie XIX i XX wieku teorii rasowych. Obserwując występujące pomiędzy obiema grupami pewne różnice w wyglądzie fizycznym oraz różnice w statusie społecznym, uznali, że pasterze Tutsi są potomkami biblijnych Chamitów, „rasowo wartościowszymi” od „negroidalnych rolników”. W myśl teorii o „chamickim” pochodzeniu Tutsi, lud ten miał przybyć na tereny dzisiejszej Rwandy i Burundi z terenów wschodniej Afryki, a następnie podbić miejscowych rolników Bantu i narzucić im swój system wartości. Teoria o „chamickim” pochodzeniu Tutsi jest współcześnie odrzucana przez profesjonalnych historyków.
Mapa Burundi; źródło: Wikipedia.
Na mocy postanowień konferencji berlińskiej (1884–1885), przesądzającej o podziale Afryki pomiędzy europejskie mocarstwa kolonialne, terytoria współczesnych Rwandy i Burundi zostały przyznane Cesarstwu Niemieckiemu. W 1890 roku oba istniejące tam królestwa stały się formalnie częścią kolonii Niemiecka Afryka Wschodnia. Początek obecności militarnej Niemiec na terytorium Burundi datowany jest jednak dopiero na rok 1896, kiedy to we wsi Usumbura (Bużumbura, późniejsza stolica kraju), ustanowiony został niemiecki posterunek wojskowy. W 1899 roku terytoria obu królestw weszły w skład nowo utworzonego dystryktu o nazwie Ruanda-Urundi – administrowanego przez wojsko oraz pozostającego częścią Niemieckiej Afryki Wschodniej. Niemieckie rządy w Burundi zakończyła I wojna światowa. W 1916 roku kolonia została zajęta przez wojska belgijskie. Do 1923 roku Ruanda-Urundi pozostawała formalnie pod wojskową okupacją. Później, na mocy postanowień traktatu wersalskiego, kolonię przekształcono w terytorium mandatowe Ligi Narodów, administrowane przez Belgię. Po zakończeniu II wojny światowej Ruanda-Urundi została przekształcona w terytorium powiernicze ONZ, pozostające nadal pod władzą Belgii.
Z powodu braku wystarczających zasobów ludzkich i materialnych Niemcy starali się sprawować władzę za pośrednictwem lokalnych elit. Podobnie postępowali również Belgowie. Rządy kolonialne utrzymały więc przy życiu monarchię oraz pozostałe struktury społeczno-polityczne, które funkcjonowały w Burundi w okresie przedkolonialnym. Klan Bezi utrzymał w swoich rękach władzę monarchiczną. W okresie kolonialnym znacznie wzrosły jednak nierówności społeczne, a wraz z nimi również podziały etniczne (czynnika tego nie należy jednak przeceniać). Niemcy i Belgowie faworyzowali bowiem ganwa oraz Tutsi, powierzając im niższe stanowiska w administracji kolonialnej. Na miejscową ludność nakładano rozmaite obciążenia (praca przymusowa, kontyngenty, podatki itp.), zazwyczaj brutalnie egzekwowane. W rezultacie zwiększyły się – występujące jeszcze przed przybyciem Europejczyków – antagonizmy pomiędzy rozmaitymi grupami społecznymi i etnicznymi, tj. pomiędzy hodowcami i rolnikami, bogatymi i biednymi, Hutu a Tutsi itp. Ponadto Belgowie wprowadzili dokumenty tożsamości zawierające informacje o przynależności etnicznej (1933). Z drugiej jednak strony Belgowie stosując politykę „dziel i rządź” starali się rozgrywać przeciw sobie przede wszystkim najsilniejsze klany ganwa, mniejsze znaczenie przywiązując do antagonizmów etnicznych. Nie chcąc dopuścić do nadmiernego wzmocnienia monarchii i stojącego za nią klanu Bezi, Belgowie faworyzowali w szczególności klan Batare. Jego przywódca, książę Pierre Baranyanka, stał się w okresie kolonialnym głównym sprzymierzeńcem belgijskiej administracji.
W 1929 roku belgijska administracja kolonialna zapoczątkowała zakrojoną na szeroką skalę reformę administracyjną. Polegała ona na likwidacji licznych autonomicznych struktur rządzonych przez lokalnych wodzów (chefferies) i włączaniu ich terytoriów w skład większych jednostek administracyjnych, zarządzanych zazwyczaj przez przedstawicieli ganwa z klanów Bezi i Batare. Do 1945 roku liczbę chefferies zmniejszono ze 133 do 35. Reforma mocno uderzyła w interesy Hutu, w których rękach nie pozostała żadna chefferie; niewiele mniej ucierpieli jednak Tutsi, którzy stracili 20 z 30 chefferies. Reforma wraz ze zmianami ekonomicznymi zapoczątkowanymi przez kolonizację przyczyniła się do osłabienia tradycyjnych struktur społeczno-politycznych. Brutalny wyzysk stosowany przez kolonizatorów oraz tubylczych urzędników i zarządców doprowadził w latach 1912–1934 do wybuchu kilku krwawo stłumionych powstań chłopskich, m.in. tzw. rebelii Runyota-Kanyarufunzo we wschodniej części kraju (1922) oraz rebelii Inamujandi w północno-zachodniej części Burundi (1934).
Rwanda była jednym z ostatnich regionów w Afryce, skolonizowanych przez kraje europejskie. W 1885 r. na kongresie w Berlinie obszar ten zaliczono do niemieckiej strefy wpływów. Następnie w ciągu kolejnych 10 lat kraj został opanowany przez Niemców i wcielony do Niemieckiej Afryki Wschodniej. Niemcy nie rządzili bezpośrednio, do administracji kraju wykorzystali miejscowych władców (bami) z plemienia Tutsi (Berlin utrzymywał w Rwandzie maksymalnie 5 urzędników i 166 żołnierzy). W 1902 r. powstały pierwsze misje katolickie. W czasie I wojny światowej kraj został (wraz z sąsiednim Burundi) zajęty przez Belgów.
W 1922 prawo Belgii do Rwandy i Urundi (połączonych w jedno państwo) zostało zalegalizowane mandatem Ligi Narodów. W 1925 Rwanda i Urundi zostały połączone z Kongo Belgijskim. Belgowie kontynuowali niemiecki sposób rządzenia, nadal opierając się na bami i arystokracji Tutsi. W 1946 Rwanda-Urundi zyskało status terytorium powierniczego ONZ.
W latach 50. (z inicjatywy Belgów i ONZ) zaczęły powstawać pierwsze organizacje polityczne skupiające ludność murzyńską, m.in. Narodowa Unia Rwandy (reprezentująca Tutsi) oraz w 1957 r. Partia Emancypacji Ludu Hutu (PARMENHUTU). Władze belgijskie podsycały konflikty pomiędzy nimi, co doprowadziło w 1959 r. do wybuchu wojny domowej, w wyniku której Tutsi stracili swoją pozycję. Ostatni władca Rwandy i jego urzędnicy zostali wypędzeni z kraju, a do władzy doszli znacznie liczniejsi Hutu.
Na czele kraju stanął przywódca PARMENHUTU Grégoire Kayibanda, który po referendum z 1961 znoszącym monarchię został prezydentem (reelekcje 1965 i 1969). W 1962 ONZ cofnęła Belgii mandat powierniczy. Nastąpił rozpad Urundi i Rwandy, proklamowano niepodległość.
Po wygraniu wojny domowej, zwycięzcy Hutu dopuszczali się masakr ludności Tutsi, ci więc masowo uciekali za granicę, do Burundi i Ugandy. W 1963 roku Tutsi podjęli zbrojną próbę odzyskania władzy, ale nie powiodła się ona i w rezultacie nastąpiły kolejne masakry, w których zginęło ok. 12 tys. ludzi. W 1964 Rwanda wprowadziła walutę narodową, oddzielając się ekonomicznie od Burundi, z którą była związana od czasów kolonialnych.«
Kiedy czyta się wykład Kapuścińskiego, to odnosi się wrażenie, że kładzie on nacisk na etniczne źródło konfliktu, jakby chcąc odwrócić uwagę od roli europejskich kolonizatorów. U niego rewolucja czy powstanie chłopskie to rok 1959 i walka o ziemię. Natomiast cytowana powyżej Wikipedia pisze:
„Brutalny wyzysk stosowany przez kolonizatorów oraz tubylczych urzędników i zarządców doprowadził w latach 1912–1934 do wybuchu kilku krwawo stłumionych powstań chłopskich, m.in. tzw. rebelii Runyota-Kanyarufunzo we wschodniej części kraju (1922) oraz rebelii Inamujandi w północno-zachodniej części Burundi (1934).” – To oczywiście w Burundi, które razem z Rwandą w 1899 roku weszły w skład nowo utworzonego niemieckiego dystryktu.
Kapuściński wspomina też o ideologii i przytacza opinie intelektualistów, uczonych, profesorów z rwandyjskiego uniwersytetu. Uważają oni, że jedynym rozwiązaniem jest rozwiązanie ostateczne – Endlösung. Samo to pojęcie jest idiotyczne, bo nie można było dokonać czegoś takiego, choćby z tego względu, że wielu Tutsi mieszkało czy przebywało na terenie Burundi, które od 1962 roku jest państwem niezależnym, niezależnym także od Rwandy. Podobnie niewykonalnym było poprzednie „ostateczne rozwiązanie”, te z czasów II wojny światowej, bo Hitler mógł tylko dokonać tego na terenie, który okupował. A to była tylko część Europy, bez Anglii, Hiszpanii i Portugalii, nie mówiąc o pozostałych kontynentach, na których żył naród rozproszony.
Problemy, konflikty, powstania, wzajemna nienawiść – to wszystko pojawiło się w obu bliźniaczych krajach, czyli w Rwandzie i Burundi, wraz z pojawieniem się tam europejskich kolonistów. A kim oni byli? Kim byli ci ludzie, którzy na konferencji w Berlinie podzielili Afrykę? Kongo przypadło belgijskiemu królowi, które od 1885 do 1908 było jego prywatną własnością, a on sam był masonem. W wyniku okrucieństw, jakich tam się dopuszczano, Kongo przeszło pod zarząd Belgii. Po I wojnie światowej Rwanda i Burundi stały się kolonią belgijską. Rządy Belgów, praktycznie do początku lat 60-tych XX wieku, to faworyzowanie jednych kosztem drugich, czyli ich skłócanie. Skłócali ich tak skutecznie, że ci zaczęli skakać sobie do oczu, nienawidzić i w końcu zabijać.
Belgowie wprowadzili w 1933 roku dokumenty tożsamości zawierające informacje o przynależności etnicznej. I nikt tego nie zniósł do 1994 roku. To wydatnie ułatwiło identyfikację, bo w tym dokumencie było zapisane, kto jest Tutsi, a kto – Hutu, chociaż ten podział nie był precyzyjny, bo Hutu, awansując w hierarchii społecznej, mógł stać się Tutsi, a zbiedniały Tutsi mógł stać się Hutu. Również sam wygląd nie dawał podstawy do jednoznacznej identyfikacji. Były to typowo rasistowskie praktyki Belgów, ale o tym Kapuściński nie wspomina, pisząc, że Belgowie do roku 1959 nie wykazywali większej aktywności i nie ingerowali w sprawy lokalne.
Te podziały były tak głębokie, że przetrwały do lat 90-tych. Ktoś tych ludzi po mistrzowsku rozgrywał, skoro „nieznani sprawcy” zestrzelili samolot, którym wracał prezydent Habyarimana z wynegocjowanym z Frontem Narodowym Rwandy kompromisem. I od tego zaczęła się cała tragedia. Może by do niej nie doszło, gdyby nie interwencja prezydenta Mitterranda, w wyniku której wylądowali w Rwandzie francuscy spadochroniarze. Daje to czas stronie rządowej na wzmocnienie. Pojawiają się francuscy instruktorzy, broń i sprzęt przysyła Francja, RPA i Egipt. Powstaje masowa, paramilitarna organizacja – Interahamwe (Uderzymy Razem). Szkolą się w niej ludzie ze wsi i miasteczek, bezrobotna młodzież i biedne chłopstwo, uczniowie, studenci, urzędnicy – jak to określił Kapuściński – istne pospolite ruszenie, którego zadaniem będzie dokonać apokalipsy. Nie napisał tylko, co stało się z tymi francuskimi spadochroniarzami. Na cda.pl można obejrzeć film Hotel Ruanda z 2004 roku. I to w nim jest pokazane, że w pewnym momencie te wszystkie wojska, łącznie z wojskami ONZ, opuszczają Rwandę. A więc jakby ktoś specjalnie szykował tę rzeź. Nie było już wojsk, które rozdzielałyby skonfliktowane strony. Zupełnie jak na Wołyniu w 1943 roku, gdzie AK zapadła się pod ziemię i o niczym nie wiedziała. Pewnie dostała taki rozkaz z Londynu.
„W latach 50. (z inicjatywy Belgów i ONZ) zaczęły powstawać pierwsze organizacje polityczne skupiające ludność murzyńską, m.in. Narodowa Unia Rwandy (reprezentująca Tutsi) oraz w 1957 r. Partia Emancypacji Ludu Hutu (PARMENHUTU). Władze belgijskie podsycały konflikty pomiędzy nimi, co doprowadziło w 1959 r. do wybuchu wojny domowej, w wyniku której Tutsi stracili swoją pozycję. Ostatni władca Rwandy i jego urzędnicy zostali wypędzeni z kraju, a do władzy doszli znacznie liczniejsi Hutu.” – Wikipedia
„W 1959 roku w Ruandzie wybucha chłopskie powstanie. Właśnie w Ruandzie, jako jedynym kraju afrykańskim, ruch niepodległościowy przybrał formę społecznej, antyfeudalnej rewolucji. Z całej Afryki tylko Ruanda przeżyła swój szturm Bastylii, detronizację króla, żyrondę i terror. Gromady chłopów, rozjątrzony żywioł uzbrojonych w maczety, motyki i dzidy Hutu ruszył na swoich panów-władców Tutsi.” – Kapuściński.
Nic się nie dzieje przypadkiem. Jak widać są pewne siły, które piszą scenariusze i reżyserują pewne wydarzenia, a właściwie to chyba wszystkie. I zatrudniają tabuny różnych dziennikarzy, komentatorów, ideologów i kogo tam jeszcze, by urabiali opinię publiczną w wygodny dla siebie sposób i tłumaczyli im świat tak, jak oni sobie tego życzą. …ale głównym źródłem propagandy, a także rozkazów dla niepiśmiennego przecież w większości społeczeństwa jest Radio Mille Collines, które później, w czasie rzezi, nadawać będzie kilka razy dziennie apel: „Śmierć!, Śmierć! Groby z ciałami Tutsi są wypełnione dopiero do połowy. Śpieszcie się, aby zapełnić je do końca!”. U nas mamy takiego przebierańca, Ukraińca, udającego polskiego patriotę, którego wykreował stary, obleśny, jąkający się Żyd. Temu pajacowi nie schodzi z ust okrzyk: Śmierć wrogom ojczyzny! Śmierć! Śmierć! Śmierć! To bardzo niebezpieczne. Widać jednak, że ktoś szykuje konflikt. Mamy już w „Polsce” wielomilionową rzeszę Ukraińców, których obdarowano przywilejami i tym samym sprowadzono Polaków do roli obywateli trzeciej kategorii, bo przecież nad tymi Ukraińcami jest jeszcze kategoria ludzi wybranych. Polacy mają być Hutu, Ukraińcy – Tutsi, a skłócać ich będą „Belgowie”.