11 września ’73

Demokracja to mój „ulubiony” ustrój. Wymysł iście szatański, który stwarza nieograniczone możliwości kombinacji ze względu na istnienie wielu partii o różnych programach. Te kombinacje to oczywiście koalicje parlamentarne, a jeśli jeszcze doda się do tego, że jedne partie znikają, a inne powstają i że ciągle ci sami ludzie uczestniczą w tym szachrajskim kołowrotku, to obraz tego zjawiska, zwanego demokracją będzie prawie pełny. Prawie, bo od czasu do czasu muszą się pojawić nowe twarze, które przyciągną tracących w nią wiarę. Demokracja to opium dla ludu.

11 września 1973 roku miał miejsce w Chile zamach stanu, w wyniku którego władzę przejęło wojsko. Jak do tego doszło? I czy musiało dojść? Czy w sprawy wewnętrzne Chile ingerowały Stany Zjednoczone i Związek Radziecki? Pytań można zadawać wiele, ale najważniejsza jest w tym demokracja, bo ona stwarza warunki do wszelkiego rodzaju zamachów, przewrotów, ingerencji obcych państw itp. A ówczesna demokracja chilijska wyjątkowo dobrze nadawała się do tego.

Informacje o tym zamachu pochodzą z angielskiej i polskiej Wikipedii. Jednak obie, w mojej ocenie, niezbyt zrozumiale przedstawiają pewne fakty.

»Chilijska wojna domowa z 1891 roku (znana również jako rewolucja 1891 roku) była wojną domową w Chile, toczoną od 16 stycznia 1891 roku do 18 września 1891 roku pomiędzy siłami wspierającymi kongres i siłami popierającymi prezydenta José Manuela Balmacedę. W wojnie tej doszło do konfrontacji między chilijską armią, popierającą prezydenta i chilijską marynarką wojenną, popierającą kongres. Konflikt ten zakończył się klęską armii chilijskiej i sił prezydenckich, w wyniku czego prezydent Balmaceda popełnił samobójstwo. W chilijskiej historiografii wojna ta oznacza koniec republiki liberalnej i początek ery parlamentarnej.

Era parlamentarna w Chile rozpoczęła się w 1891 roku, pod koniec wojny domowej, i trwała do 1925 roku i ustanowienia konstytucji z 1925 roku. Została ona również nazwana okresem „pseudo-parlamentarnym” lub „republiką parlamentarną”, ponieważ ustanowił on system quasi-parlamentarny oparty na interpretacji konstytucji z 1833 roku po klęsce prezydenta José Manuela Balmacedy podczas wojny domowej. W przeciwieństwie do „prawdziwego systemu parlamentarnego”, władza wykonawcza nie podlegała władzy ustawodawczej, a raczej kontrola władzy wykonawczej nad władzą ustawodawczą została osłabiona. Prezydent pozostał głową państwa, ale jego uprawnienia i kontrola nad rządem zostały ograniczone. Republika parlamentarna przetrwała do konstytucji z 1925 roku, opracowanej przez prezydenta Arturo Alessandriego i jego ministra José Mazę. Nowa konstytucja stworzyła system prezydencki, który przetrwał, z kilkoma modyfikacjami, aż do zamachu stanu w 1973 roku.

Wojskowy zamach stanu pod dowództwem generała Luisa Altamirano w 1924 roku zapoczątkował okres niestabilności politycznej, który trwał do 1932 r. Spośród dziesięciu rządów sprawujących władzę w tym okresie najdłużej trwał rząd generała Carlosa Ibáñeza del Campo, który krótko sprawował władzę w 1925, a następnie ponownie między 1927 a 1931 w rządzie, który praktycznie był dyktaturą (choć tak naprawdę nieporównywalną pod względem surowości lub korupcji z rodzajem dyktatury wojskowej, która często nękała resztę Ameryki Łacińskiej).

Przekazując władzę demokratycznie wybranemu następcy, Ibáñez del Campo zachował szacunek wystarczająco dużej części populacji, by przez ponad trzydzieści lat pozostać aktywnym politykiem, pomimo niejasnego i zmiennego charakteru swojej ideologii. Kiedy w 1932 r. przywrócono rządy konstytucyjne, wyłoniła się silna partia klasy średniej – radykałowie. Stała się ona kluczową siłą w rządach koalicyjnych przez następne 20 lat. W okresie dominacji Partii Radykalnej (1932–52) państwo zwiększyło swoją ingerencję w gospodarkę. W 1952 roku wyborcy przywrócili Ibáñeza del Campo na urząd na kolejne sześć lat. Jorge Alessandri zastąpił Ibáñeza del Campo w 1958 roku i tym samym konserwatyści powrócili do władzy na kolejną kadencję.

Wybór chrześcijańskiego demokraty Eduardo Frei Montalvy w 1964 roku bezwzględną większością głosów, zapoczątkował okres gruntownych reform. Pod hasłem „Rewolucja w wolności” administracja Frei podjęła zakrojone na szeroką skalę programy społeczne i gospodarcze, zwłaszcza w zakresie edukacji, mieszkalnictwa i reformy rolnej. Jednak w 1967 roku Frei napotkał rosnący sprzeciw lewicowców, którzy zarzucali mu, że jego reformy są niewystarczające oraz konserwatystów, którzy uznali je za zbyt radykalne. Pod koniec swojej kadencji Frei nie osiągnął w pełni celów wytyczonych przez jego partię.

Salvador Allende wygrał wybory prezydenckie z września 1970 roku. Wziął w nich udział jako lider koalicji centrolewicy o nazwie Jedność Ludowa (Unidad Popular). Zwyciężył większością głosów (36,2%) z dwoma innym kandydatami – byłym prezydentem – Jorge Alessandri (Partia Konserwatywno-Liberalna) (34,9%) oraz liderem Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej (PDC) Radomiro Tomicem (27,8%). Zgodnie z konstytucją, w związku z tym, że żaden z kandydatów nie otrzymał ponad 50% głosów, decyzja wyboru prezydenta należała do parlamentu. Parlament chilijski tradycyjnie w takich przypadkach wybierał na prezydenta zwycięzcę wyborów powszechnych, nawet jeśli różnica między głosami kandydatów była minimalna. W dniu 4 listopada, Allende objął urząd w Kongresie. Po tym prezydent udał się do katedry gdzie wziął udział w ekumenicznej mszy wszystkich kościołów Chile.– Polska Wikipedia.

W wyborach w 1970 roku senator Salvador Allende z Socjalistycznej Partii Chile (wówczas część koalicji „Jedność Ludowa”, w skład której wchodzili komuniści, radykałowie, socjaldemokraci, dysydenci chadecy, Ruch Jedności Ludowej i Niezależna Akcja Ludowa ), uzyskał częściową większość w wyborach, a za nim uplasowali się kandydaci Radomiro Tomic z Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej i Jorge Alessandri z Partii Konserwatywnej. Allende nie został wybrany bezwzględną większością głosów, otrzymując mniej niż 35% głosów.

Kongres Chile przeprowadził drugie głosowanie między czołowymi kandydatami, Allende i byłym prezydentem Jorge Alessandrim, i zgodnie z tradycją wybrał Allende stosunkiem głosów 153 do 35. Frei odmówił zawarcia sojuszu z Alessandrim, aby przeciwstawić się Allende, argumentując to tym, że Chrześcijańscy Demokraci są partią robotniczą i nie mogą dojść do porozumienia z prawicą. – Angielska Wikipedia.

W pierwszym roku rządów administracji Allende produkcja przemysłowa znacznie wzrosła, a bezrobocie spadło. Kryzys gospodarczy, który rozpoczął się w 1972 roku, zaostrzył się przez ucieczkę kapitału, gwałtowny spadek inwestycji prywatnych i wycofanie depozytów bankowych w odpowiedzi na socjalistyczny program Allende. Produkcja spadła, a bezrobocie wzrosło. W celu zwiększenia wydatków konsumpcyjnych i redystrybucji dochodów Allende zamroził ceny, wstrzymał podwyżki płac i reformy podatkowe. Publiczno-prywatne projekty robót publicznych pomogły zmniejszyć bezrobocie. Znaczna część sektora bankowego została znacjonalizowana. Wiele przedsiębiorstw przemysłu miedziowego, węglowego, żelaznego, azotowego i stalowego zostało wywłaszczonych, znacjonalizowanych lub poddanych kontroli państwa.

Program Allende obejmował ochronę interesów robotników, zastąpienie systemu sądownictwa „socjalistycznym prawem”, nacjonalizację banków i zmuszanie innych do bankructwa oraz wzmocnienie „ludowych milicji” znanych jako MIR. Założona za czasów byłego prezydenta Frei (chrześcijańska demokracja) platforma Jedności Ludowej wzywała również do nacjonalizacji głównych kopalni miedzi w Chile. Program ten został jednogłośnie przyjęty przez Kongres. W rezultacie administracja Richarda Nixona zorganizowała i umieściła tajnych agentów w Chile, aby szybko zdestabilizować rząd Allende. Ponadto presja finansowa Stanów Zjednoczonych ograniczyła międzynarodowy kredyt gospodarczy dla Chile.

Mimo załamania się gospodarki, popularność partii Allende w sondażach nieco wzrosła. W wyborach do parlamentu w 1973 r. partia ta uzyskała 43% miejsc. Mimo to pozycja Allende w nowym parlamencie uległa w rzeczywistości pogorszeniu, gdyż dawny koalicjant – Chrześcijańska Demokracja – przeszedł do opozycji i utworzył razem z prawicową Partią Narodową większościowy blok o nazwie Confederación Democrática. Koalicja ta zaczęła praktycznie torpedować wszelkie próby legalnego wprowadzania przez Allende kolejnych jego reform. Tarcia między parlamentem oraz rządem dodatkowo pogłębiały chaos w kraju. Kampania z 1973 roku przebiegła w populistycznym tonie.

22 sierpnia 1973 koalicja Chrześcijańskich Demokratów i Partii Narodowej w parlamencie wydała tzw. Deklarację upadku demokracji w Chile – skierowaną do sił zbrojnych, prosząc o interwencję mającą na celu „jak najszybsze zakończenie licznych naruszeń konstytucji” i zmuszenie rządu do przestrzegania prawa.

Mimo że później deklaracja ta była wielokrotnie przytaczana jako dowód na legalność puczu z 11 września, w gruncie rzeczy nie miała ona wielkiego wpływu na przebieg wydarzeń. W momencie jej ogłoszenia przygotowania do puczu szły już pełną parą. Krytycy puczu wskazują też, że na jego skutek wcale nie nastąpiło odtworzenie dawnego porządku konstytucyjnego, lecz wręcz przeciwnie, dawna konstytucja już nigdy nie została przywrócona w oryginalnej formie. Deklaracja ta oskarżała rząd Allende o próbę „zdobycia władzy absolutnej, w celu poddania obywateli i ekonomiki państwa restrykcyjnej kontroli, równoznacznej z zaprowadzeniem systemu totalitarnego” oraz uznała, że rząd „zamienił naruszenia porządku konstytucyjnego w stałą formę utrzymywania swojej władzy”.

Dwa dni później, 24 sierpnia 1973 roku, Allende odpowiedział publicznie na zarzuty parlamentu, określając deklarację parlamentu jako „przeznaczoną do tego, aby zniszczyć prestiż kraju za granicą i spowodować zamieszanie wewnątrz Chile” oraz twierdząc, że „jest to wyraz złych intencji, których źródłem są koła militarystów”. Zauważył też, że deklaracja jest prawnie niewiążąca, gdyż nie została przegłosowana przez 2/3 składu parlamentu, co było, zgodnie z konstytucją, wymagane do wszczęcia procedury usunięcia prezydenta z urzędu. Uznał on, że deklaracja jest niezgodna z prawem, gdyż wzywa siły zbrojne do wystąpienia przeciw legalnie wybranemu prezydentowi i jego rządowi, co samo w sobie narusza kilkanaście punktów konstytucji.

Napisał on: „Chilijska demokracja należy do wszystkich jej obywateli. Nie jest to dzieło klasy posiadaczy i ci, którzy byli ciemiężeni przez tę klasę, nie oddadzą łatwo dotychczasowych zdobyczy, niezależnie od tego jakie to spowoduje ofiary. Rząd, któremu miałem zaszczyt przewodniczyć, był najbardziej demokratyczny z tych, które do tej pory miało Chile. Będę bronił do końca moich decyzji, dalszego kierunku przemian demokratycznych, aż do ostatecznych konsekwencji. Parlament stał się bastionem przeciwników zmian i robił co tylko w jego mocy, aby utrudniać finansowanie i funkcjonowanie instytucji wprowadzających reformy”. Argumentował też, że parlamentarzyści używali słów „państwo prawa i sprawiedliwości” dla stanu państwa, w którym panowała ekonomiczna niesprawiedliwość, którą ludzie ostatecznie odrzucili głosując na Allende. „Aktualnie kraj potrzebuje dużego wysiłku ekonomicznego i politycznego, aby pokonać narosłe trudności, jednak parlament niszczy ten wysiłek, najpierw paraliżując całe państwo, a teraz szuka sposobów, aby je zniszczyć”. Na koniec wezwał „wszystkich robotników, demokratów i patriotów” aby przyłączyli się do niego w obronie konstytucji i „postępu rewolucji”. W rezultacie ostrej krytyki ze strony związków zawodowych i parlamentu, niezmiennie negatywnych wyników sondaży opinii publicznej (57% ocen negatywnych i 42% pozytywnych w ostatnim przeprowadzonym sondażu) oraz narastającego chaosu gospodarczego i groźby wybuchu wojny domowej, Allende zdecydował się przeprowadzić plebiscyt, w którym obywatele mieli się opowiedzieć za kontynuacją jego rządów albo przeciw. Ogłoszenie terminu plebiscytu miało nastąpić 11 września 1973 roku.«

Tak to mniej więcej wyglądało według opisu obu cytowanych Wikipedii. Można więc powiedzieć, że cechą chilijskiej demokracji w przeszłości było to, że raz system parlamentarny, a raz – prezydencki. Przy czym oba jakby występowały obok siebie. W każdym razie te zależności były niejasne. Allende zdobył władzę przy poparciu około 35% wyborców, przy czym o tym, że został wybrany zdecydował parlament w dodatkowym głosowaniu. Gdzie tu więc demokracja, czyli rządy większości. W 1973 roku w wyborach do parlamentu partia Allende zdobywa 43% poparcia, a więc nadal nie ma większości. W tym momencie dotychczasowy koalicjant, Chrześcijańska Demokracja, przechodzi do opozycji i tworzy z Partią Narodową większościowy blok Confederación Democrática. 22 sierpnia 1973 koalicja Chrześcijańskich Demokratów i Partii Narodowej, a więc ta demokratyczna konfederacja, wydała w parlamencie tzw. Deklarację upadku demokracji w Chile – skierowaną do sił zbrojnych, prosząc o interwencję mającą na celu „jak najszybsze zakończenie licznych naruszeń konstytucji” i zmuszenie rządu do przestrzegania prawa. Czyli Chrześcijańska Demokracja, która od wyboru Allende w 1970 roku na prezydenta była koalicjantem jego partii i walnie przyczyniła się do „licznych naruszeń konstytucji”, to ona teraz stała się obrońcą prawa i przestrzegania konstytucji. Czy oni też mieli na koszulkach napis „konstytucja”?

Allende odpowiedział na zarzuty parlamentu, twierdząc że Deklaracja o upadku demokracji w Chile jest prawnie niewiążąca, bo nie została przegłosowana przez 2/3 składu parlamentu, co było, zgodnie z konstytucją, wymagane do wszczęcia procedury usunięcia prezydenta z urzędu. I zapewne miał rację i pewnie dlatego użyto siły, by go usunąć. Z drugiej jednak strony, co oczywiście nie usprawiedliwia użycia siły, Allende nie miał legitymacji do sprawowania rządów, bo 35% głosów przy nie wiadomo jakiej frekwencji, to nie jest najlepszy mandat do sprawowania władzy. A więc prawica postępowała bezprawnie, przynajmniej według niektórych. A czy lewica jest inna? U nas lewica też wprowadziła stan wojenny bezprawnie, bo w tym czasie obradował sejm i to on miał, zgodnie z konstytucją, podjąć taką decyzje.

Allende odpowiedział na zarzuty parlamentu, twierdząc że Deklaracja o upadku demokracji w Chile jest prawnie niewiążąca, bo nie została przegłosowana przez 2/3 składu parlamentu, co było, zgodnie z konstytucją, wymagane do wszczęcia procedury usunięcia prezydenta z urzędu. I zapewne miał rację i pewnie dlatego dokonano zamachu, by go usunąć. Z drugiej jednak strony, co oczywiście nie usprawiedliwia użycia siły, Allende nie miał legitymacji do sprawowania rządów, bo 35% głosów przy nie wiadomo jakiej frekwencji, to nie jest najlepszy mandat do sprawowania władzy. A więc prawica postępowała bezprawnie, przynajmniej według niektórych. A czy lewica jest inna? U nas lewica też wprowadziła stan wojenny bezprawnie, bo w tym czasie obradował sejm i to on mógł, zgodnie z konstytucją, podjąć taką decyzje. Jedni warci drugich. Jak im pasuje, to demokracja ponad wszystko, a jak im nie pasuje, to brutalna siła i mordowanie ludzi.

Czy można sobie wyobrazić, że doszłoby w Chile do takiej sytuacji, gdyby rządziła partia lub prezydent, którzy mieliby poparcie zdecydowanej większości wyborców? Taki rząd czy prezydent mógłby zrealizować wszystkie obietnice złożone w trakcie kampanii wyborczej i nikt nie mógłby zakwestionować jego decyzji. Nawet nie doszłoby do takiej sytuacji, gdyby Chrześcijańska Demokracja, koalicjant partii prezydenckiej, czyli Jedności Ludowej, nie zdradził jej i nie przystąpił do koalicji z Partią Narodową. Tak działa demokracja, to jest jej kwintesencja. Szkoda tylko, że większość wyborców nie potrafi tego dostrzec.

Po co to wszystko było? Szacuje się, że 11 września zamordowanych zostało co najmniej 3000 ludzi. W ten sposób zantagonizowano społeczeństwo chilijskie na wiele lat. Pewne rany pewnie do dziś nie zagoiły się. I chyba o to głównie chodziło.

A jak jest obecnie w Chile? Wikipedia pisze:

„Convergencia Social – lewicowa partia polityczna z Chile założona 11 listopada 2018 roku poprzez połączenie partii Ruch Autonomiczny, Libertariańska Lewica, Socjalizm i Wolność i Nowa Demokracja. Wschodzi w skład lewicowej koalicji Szeroki Front.

W 2019 roku członkowie ruchu rozpoczęli proces rejestracji Konwergencji jako partii politycznej. W listopadzie tegoż roku Libertariańska Lewica wystąpiła z Konwergencji. 9 marca 2020 roku doszło do zarejestrowania ugrupowania pod nazwą Convergencia Social. W 2021 roku partia przystąpiła do międzynarodowej organizacji lewicowej Progressive International. W wyborach generalnych w 2021 roku kandydatem partii na urząd prezydenta został Gabriel Boric. W pierwszej turze zdobył on 25,83% głosów, zaś w drugiej turze 55,87%, czym samym wygrał wybory.”

A więc nic się nie zmieniło. Demokracja ma się dobrze. A Gabriel Boric? Co o nim pisze Wikipedia?

Gabriel Boric urodził się w Punta Arenas w 1986 roku, w rodzinie chorwackich Chilijczyków pochodzących z wyspy Ugljan. Chociaż jego przodkowie wyemigrowali z Chorwacji do Chile w 1897 roku, Boric wciąż posiada krewnych na Ugljan. Jego ojcem jest Luis Boric Scarpa, inżynier chemii, który przez ponad 40 lat pracował jako pracownik rządowy w Empresa Nacional del Petróleo (hiszp. Narodowe Przedsiębiorstwo Naftowe) i María Soledad Font Aguilera, pochodząca z Katalonii.

Źródło zdjęcia: Wikipedia.

W 2021 ogłosił swój start w wyborach prezydenckich. W pierwszej turze zdobył 25,8% i przeszedł do następnej tury ze zwycięzcą pierwszej tury a kandydatem prawicowej Partii Republikańskiej José Antonio Kastem. W drugiej turze wyborów prezydenckich wygrał ze swoim rywalem i osiągnął w niej 55,9% głosów. Urząd prezydenta Chile oficjalnie objął 11 marca 2022, stając się najmłodszym prezydentem w historii kraju.

Rewolucja goździków

Kiedy tak przyglądam się coraz uważniej tym wszystkim wydarzeniom na świecie, które miały miejsce w dalszej czy bliższej przeszłości, czy obecnie, to coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nic nie dzieje się przypadkiem i spontanicznie, choć media i opracowania historyczne starają się nas przekonać, że tak właśnie jest. Chodzi oczywiście o politykę. Jednym z takich wydarzeń była tzw. rewolucja goździków w Portugalii w 1974 roku. Dawno temu to było, więc większość ludzi może nawet nie wie o niej. Ja ją pamiętam, bo ówczesne media, szczególnie główne wydanie dziennika telewizyjnego, zamieszczało wiele informacji o tym, co wówczas działo się w Portugalii. Trudno się dziwić. Socjalistyczne państwo sympatyzowało z tą rewolucją, a raczej „rewolucją”.

„Rewolucja goździków – wojskowy zamach stanu w Portugalii w 1974 roku. Doprowadziła do obalenia dyktatury Manuela Caetana – następcy Antonia Salazara. W konsekwencjo doszło do przywrócenia swobód obywatelskich i politycznych oraz dekolonizacji portugalskich posiadłości w Afryce i Azji.

Zamach miał miejsce 25 kwietnia 1974 roku. Za jego organizację i przeprowadzenie odpowiedzialni byli lewicowi oficerowie zrzeszeni w Ruchu Sił Zbrojnych (MFA) – organizacja skupiała głównie młodych kapitanów, lecz patronat nad nimi objęli generałowie Francisco da Costa Gomes i Antonio de Spinola. Spiskowcy zajęli sztab generalny, siedzibę rządu, radio i telewizję znajdujące się w Lizbonie i Porto. Premier Marcelo Caetano schronił się w koszarach Gwardii Republikańskiej. Po tym, gdy sam przyznał, „nie spotkał nikogo, kto by chciał walczyć w obronie rządu”, sam oddał się w ręce puczystów. Zamach stanu został przeprowadzony pokojowo, a jedynymi ofiarami była czwórka obywateli zastrzelonych przez funkcjonariuszy policji politycznej podczas oblężenia jej siedziby. Organizatorzy rewolucji zostali masowo poparci przez obywateli, którzy w geście poparcia armii wyszli na ulice.

Sygnałem do rozpoczęcia zamachu było nadanie przez lizbońskie radio pieśni Jose Alfonsa „Grandola, Vila Morena”. Nadało ją 25 minut po północy katolickie Radio Renascenca. Nazwę rewolucji dały białe i czerwone goździki, jakimi Celeste Caeiro (portugalska pacyfistka) obdarowała biorących udział w puczu żołnierzy, za jej przykładem poszli kwiaciarze i inni mieszkańcy Lizbony. Kwiaty wetknięte w lufy karabinów stały się symbolem rewolucji.”

Tak tę rewolucję opisuje Wikipedia. Skoro więc premier Caetano przyznał, że „nie spotkał nikogo, kto by chciał walczyć w obronie rządu”, to czy to była rewolucja? Najwyraźniej trudno było zmobilizować Portugalczyków do protestu i ta Portugalia Salazara, trwająca jeszcze od czasów przedwojennych, najwyraźniej odpowiadała Portugalczykom. Trzeba było więc posłużyć się wojskiem.

„Ruch Sił Zbrojnych (MFA), Ruch Kapitanów – konspiracyjna organizacja w wojsku portugalskim w latach siedemdziesiątych XX wieku, skupiająca głównie młodych oficerów, niezadowolonych z warunków służby wojskowej i ciągłego prowadzenia wojen w koloniach. Członkowie MFA różnili się pomiędzy sobą w poglądach politycznych i społecznych: liberalno-demokratycznych, socjalistycznych, komunistycznych i ultralewicowych, ale wspólne było w nich przekonanie o konieczności demokratyzacji Portugalii i przeprowadzenia dekolonizacji. Od lipca 1974 roku MFA była najważniejszą siłą w rządzie, a przewagę w nim miały grupy lewicowe, w tym komuniści, których przedstawicielem był premier pułkownik Vasco Goncalves. W marcu 1975 roku utworzona została i postawiona na czele państwa Rada Rewolucji. Tymczasem w samym MFA występowały coraz większe tarcia pomiędzy socjalistami, ultralewicą i komunistami. Ultralewica podjęła nieudaną próbę kolejnego zamachu 25 listopada 1975 roku. Od tego czasu prądy umiarkowane zyskały przewagę w MFA. W latach 1976-1982 Rada Rewolucji stanowiła ciało doradcze prezydenta oraz nastąpił rozpad MFA, który tracił znaczenie na rzecz władz cywilnych.” – Wikipedia.

Mamy więc taką sytuację, że wojsko, któremu nie chce się walczyć, czyli wykonywać podstawowej funkcji, do której zostało powołane, to wojsko dokonuje zamachu stanu, czyli obala rząd, którego nie trzeba obalać, bo nikt go nie usiłuje bronić. A wszystko to za sprawą konspiracyjnej, czyli tajnej organizacji w wojsku, której nie ma prawa tam być, bo wojsko to zbrojne ramię rządu, służące do obrony państwa i jego rządu. I ta tajna organizacja dzieli się na partie polityczne i oddaje władzę Radzie Rewolucji, która staje się ciałem doradczym prezydenta. Czy nie mogło tak być, by rządząca dyktatura, która nie była żadną dyktaturą, ustąpiła i nastały rządy demokratyczne? Wygląda na to, że chyba nie mogło tak być.

Tak przy okazji, to przypomina mi się inna rewolucja, opisana w blogu „Kryzys sueski”:

»Rewolucja egipska (gdzie się nie obejrzysz, to tylko rewolucje!) 1952 roku, to rewolucja Wolnych Oficerów, przewrót wojskowy przeprowadzony w Kairze 23 lipca 1952 roku przez tajne ugrupowanie Wolnych Oficerów. To także rewolucja społeczna, jaka po nim nastąpiła.

Wolni Oficerowie – nielegalna, konspiracyjna organizacja wojskowa powstała w armii egipskiej w 1949 roku. Jej członkowie zorganizowali rewolucję egipską w 1952 roku i utworzyli po niej w kraju nową elitę władzy. Powstała ona z inicjatywy Gamala Abdela Nasera. W 1951 roku kierownictwo organizacji liczyło dziesięciu wojskowych w stopniu majora lub podpułkownika, urodzonych pomiędzy 1917 a 1922 rokiem, pochodzących, z nielicznymi wyjątkami, ze średnich warstw społecznych. Do 1952 roku grupa Wolnych Oficerów liczyła 327 członków na ogólną liczbę 5500 oficerów egipskich.

Tajna i nielegalna organizacja, a więc nie ma wątpliwości, że masońska, a skoro powstała z inicjatywy Nasera, to znaczy, że i on był masonem, a jego „nieznanymi przełożonymi” byli zapewne Żydzi.

Wolni Oficerowie nie sformułowali konkretnego programu politycznego. Program ogólny sformułowany w 1951 roku zakładał walkę z nierównościami i niesprawiedliwością społeczną, wymianę klasy panującej, zlikwidowanie zależności od Wielkiej Brytanii i podjęcie walki z imperializmem, likwidację feudalizmu, rozwój gospodarki przy ważnej roli inicjatywy prywatnej i równocześnie aktywnym udziale państwa. Członkowie organizacji sympatyzowali z różnymi środowiskami politycznymi. Niektórzy należeli do Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Spora grupa należała w przeszłości do partii Młody Egipt. Niektórzy mieli związek z Komunistycznym demokratycznym Ruchem Wyzwolenia Narodowego. Ali Sabri (generał i polityk tureckiego pochodzenia) kontaktował się z ambasadą Stanów Zjednoczonych. W ten sposób o Wolnych Oficerach wiedziała amerykańska dyplomacja i wywiad, odnosząc się przychylnie do organizacji. W marcu 1952 roku wyższy urzędnik CIA Kermit Roosevelt rozmawiał w Kairze z niektórymi członkami organizacji, po czym w sporządzonej analizie uznał ich organizację za korzystną dla swojego kraju, alternatywną wobec rządów króla egipskiego Faruka, co oznaczało, że USA powinny zaakceptować przeprowadzenie przez nich wojskowego przewrotu.

Członkowie organizacji sympatyzowali z różnymi środowiskami politycznymi. To zupełnie tak samo, jak w Meksyku, gdzie przywódca powstania Miguel Hidalgo y Costilla spotykał się w swoim domu z wieloma osobami i to zarówno Indianami, Metysami, Kreolami i półwyspiarzami. Niektórzy należeli do partii Młody Egipt. W Turcji w XIX wieku istniała masońska organizacja Młoda Turcja. A wszystko i tak pod kontrolą tych, którzy w całym świecie dokonywali przewrotów politycznych w imię „szczytnego” celu, jakim było szerzenie demokracji.

Według wspomnień as-Sadata Wolni Oficerowie rozpoczęli przygotowania do obalenia monarchii w styczniu 1952 roku i planowali prowadzić je przez najbliższe trzy lata. Masowe demonstracje w Kairze w końcu miesiąca miały skłonić przewodniczącego organizacji Gamala Abdela Nasera do przesunięcia terminu na listopad 1952 roku. Natychmiastowe wystąpienie uniemożliwiały niedostateczne wpływy Wolnych Oficerów w kairskim garnizonie. Ostatecznie jednak Naser zdecydował o przeprowadzeniu przewrotu w nocy z 22 na 23 lipca, obawiając się, że organizacja zostanie wykryta i rozbita. Po zwycięskiej rewolucji Wolni Oficerowie utworzyli nowy rząd – Radę Rewolucyjnych Dowódców.«

W maju i we wrześniu 1975 roku włoska dziennikarka, Oriana Fallaci, przeprowadziła dwa wywiady z Mario Soaresem (Oriana Fallaci, Wywiad z historią, Świat Książki, 2016), socjalistą, który stał się pierwszoplanową postacią w życiu politycznym kraju. Został wybrany na prezydenta w 1986 i w 1991 roku. Po zakończeniu w 1996 roku drugiej kadencji, w 1999 roku został wybrany do Parlamentu Europejskiego, gdzie działał do 2004 roku.

We wstępie do tych wywiadów Fallaci zamieszcza swoje uwagi, których fragmenty warto przytoczyć, bo one dobrze opisują ówczesną sytuację i nastroje, jakie wówczas panowały w Portugalii. We wstępie do pierwszego pisze:

»Czterdziestoma procentami głosów wygrała Portugalska Partia Socjalistyczna, to znaczy partia, która walczyła w imię ludzkiego socjalizmu, wolności myśli, pluralizmu, bez którego popada się w dyktaturę. Lecz Partia Socjalistyczna, pomimo zwycięstwa, nic nie znaczyła. Jako druga, z dwudziestoma siedmioma procentami głosów, uplasowała się Ludowa Partia Demokratyczna, której nie można było uznać za naprawdę prawicową, ale która mimo wszystko miała silny głos w kraju. Jednak wszyscy zachowywali się, jakby Ludowa Partia Demokratyczna nie istniała. Z dwunastoma i pół procent głosów, plus czterema procentami swojego wytworu, Ruchu Ludowo-Demokratycznego, przegrała Partia Komunistyczna, to znaczy partia, która zdecydowana była narzucić najbardziej tępy, najbardziej przebrzmiały stalinizm. Jednak to właśnie Partia Komunistyczna wydawała rozkazy, za pośrednictwem prasy, radia i telewizji, gdzie wczorajsi faszystowscy dziennikarze odkryli w sobie nagle skrajnie lewicowych rewolucjonistów. Rozkazywała za pośrednictwem jedynego związku zawodowego, którego przywódcy nie zostali wybrani przez robotników i robili z Pierwszego Maja swoją prywatną własność. Rozkazywała za pośrednictwem zbrojnej milicji kontestatorów, którzy za Ceatana nie śmieli nawet pomyśleć o najmniejszym geście odwagi. Rozkazywała za pośrednictwem wojska, z którym łączył ją tajny sojusz. Jeśli komunistom nie podobała się jakaś gazeta, wojsko tę gazetę zamykało. Jeśli komuniści nie chcieli zgromadzenia ustawodawczego, wojsko deklarowało, że jest skłonne zgromadzenia ustawodawczego nie otwierać. Jak w zerwanym naszyjniku, roztrzaskiwały się jedna za drugą podarowane wolności. Pozostała jedynie wolność słowa, ale ludzie bali się już mówić to, co myśleli. Krytykowano półgłosem, wodząc dookoła podejrzliwym i niespokojnym wzrokiem. Biada, jeśli nie uznali cię za lewicowego albo wystarczająco lewicowego. Było to równoznaczne z okrzyknięciem cię reakcjonistą, kontrrewolucjonistą, faszystą. Tego, kto nie był komunistą, nazywano faszystą. A na wojskowych zgromadzeniach ulubionym hasłem było: „Z nami lub przeciw nam”. Było to również hasło Salazara.

Zrozumieć czego chcieli ci wojskowi, było trudno, przede wszystkim dlatego, że oni sami dobrze tego nie wiedzieli. Ekstremiści, ultraekstremiści, staliniści, maoiści, moderaci, ich zamęt ideologiczny był ogromny. Uformowali się na wzór szkoły partyzantów z Mozambiku i Angoli; możliwe, że nie czytali Marksa i Mao Tse-tunga po portugalsku. Nie mówiąc o tym, że portugalski jest językiem o bardzo ubogim słownictwie. Ruch Sił Zbrojnych nie był, jak utrzymywano, spójny i jednolity, lecz szarpany przez frakcje i okrutną rywalizację. Wielu oficerów, którzy uczestniczyli w przewrocie 25 kwietnia, trafiło do więzień razem ze zbirami Caetana. W więzieniu można było znaleźć również anarchistów, winnych gryzmolenia na murach Lizbony zachwycających napisów. „Słońce zaświeci dla nas wszystkich”, mówiły manifesty Portugalskiej Partii Komunistycznej. A anarchiści dodawali poniżej: „O ile nie będzie padać”. „Dziś będą nas tysiące, jutro będą nas miliony”. A anarchiści: „Bo nie stosujecie pigułki”. „Jeśli nie podoba ci się w Portugalii, wyjedź”. A anarchiści: „Ostatni gasi światło”. Podczas dyktatury więźniów politycznych było trzystu, teraz były ich dwa tysiące. W czasach rewolucji jest to nieuniknione, to prawda, ale czy miała miejsce jakaś rewolucja? I na czym polegała? Na tym, że stolica oferowała przedstawienia moskiewskiego cyrku i kubańskiego baletu? Na znacjonalizowaniu banków i przedsiębiorstw, zanim zdecydowano, kto będzie nimi zarządzał? Za każdym razem, gdy wojskowi przejmują władzę, mówią o rewolucji. Mówił o niej również Papadopulos w Grecji, mówił również Pinochet w Chile. I na pewno ci Portugalscy wojskowi byli szczerzy, naprawdę mieli dobre intencje; jednak demagogia, chaos i samowola stanowiły najbardziej rzucający się w oczy element rzeczywistości. Podczas gdy prawdziwi faszyści, prawdziwi reakcjoniści szczęśliwi zacierali ręce. Podczas gdy na usta cisnęły się gorzkie słowa: nie zawsze rewolucje prowadzą ku demokracji, ku postępowi, ku wolności i nie zawsze to, co określa się manem rewolucji, jest rewolucją. Czyż nawet faszyści nie nazywają dziś siebie rewolucjonistami? We Włoszech wiemy dobrze, że czerwień niekoniecznie bywa czerwienią, a czasem jest przykrywką dla czerni, że nierzadko czerwoni albo tak zwani czerwoni mówią tym samym językiem, co czarni, używają tych samych gestów, popełniają te same występki. Co miało się więc stać z Portugalią? Kraj balansował nad przepaścią. Istniało ryzyko, że wyjdzie z tej sytuacji podzielony na pół lub przynajmniej poobijany w wyniku wielkiej szamotaniny i być może zraniony na zawsze.«

We wstępie do drugiego wywiadu pisze:

„Armia już nie istniała. Nie istniało już nawet państwo. Uchodźcy zajmowali banki, księża organizowali rozruchy, żołnierze odmawiali służby wojskowej. Wykrzykiwali na przykład, że nie pojadą do Angoli, jeśli nie otrzymają pisemnej, poświadczonej przez notariusza gwarancji, że nie doznają tam najmniejszego draśnięcia. Politycy każdego dnia byli coraz bardziej wykluczani z gry. Żeby działać (a działali), musieli posługiwać się wojskowymi, sprzymierzając się z nimi niemal potajemnie. Każdy miał swojego. Cunhal miał Goncalvesa. Soares miał Melo Antunesa. Maoiści mieli Otela. Co do innych, nie wiadomo. Ale wiadomo było, ze najcięższa walka rozegra się między socjalistami a komunistami. O działającym Zgromadzeniu Ustawodawczym, powstałym w wyniku wyborów, nikt nawet nie wspominał. Na co by się to przydało? Kto by je szanował? Jeżeli weźmie się pod uwagę, że Otelo pozwolił uciec z więzienia pewnym ekstremistom po tym, jak ich aresztował, a teraz potajemnie ich odwiedzał, by z nimi studiować marksizm. To było coś nierealnego. Ponad rok wcześniej wydarzyło się w tym kraju coś, co sprawiło, że historia się zagmatwała i stała się nierealna. A może wykombinowała jakiś żart, happening? Nagle ci sami wojskowi, którzy przez czterdzieści lat stanowili kręgosłup faszyzmu, wznieśli sztandar antyfaszyzmu i stali się obrońcami wolności. Jak gdyby źródłem wolności mogła być raptowna zmiana poglądów.”

„Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają.” – William Szekspir. Ta słynna sentencja opisuje dokładnie to, co działo się podczas rewolucji goździków w Portugalii. Bardziej trafnie i lakonicznie nie da się chyba tego ująć. Tak działa polityka i ci, których widzimy na scenie, ale to nie są ci, którzy faktycznie rządzą. Ci, których widzimy, działają jak zaklinacze węży. Wyborcy dają się uwodzić i żyć iluzją, że tym razem będzie inaczej. Nie wiem w czym tkwi siła i urok demokracji, ale nie można zaprzeczyć, że ona jest i że ten urok ma magiczną moc.

Perspektywa

W poprzednim blogu zamieściłem obszerny cytat z książki Fatalna fikcja; Nowe oblicze bolszewizmu – stary wzór z 2001 roku, której autorem jest Dariusz Rohnka. Dotyczył on fikcyjnego rozpadu ZSRR w 1991 roku. Autor omawia w niej także relacje Stanów Zjednoczonych z Chinami i kwestię Tajwanu. Największą zaletą informacji zawartych w tej książce jest to, że została ona wydana ponad 20 lat temu, co czytającemu daje komfort perspektywy czasu. I z tej perspektywy czasu możemy dostrzec to, czego nie można dostrzec, gdy obserwuje się bieżące wydarzenia. 20 lat temu straszono nas tym, że spór o Tajwan może doprowadzić do wojny supermocarstw i obecnie różni komentatorzy i geopolitycy znowu straszą nas tym samym. Niezły samograj. Poniżej wybrane fragmenty z tej książki.

»Stany Zjednoczone niemal powszechnie uznawane są dzisiaj za jedyne na świecie supermocarstwo. Liczne przypadki zaangażowania wojskowego i politycznego w konfliktach regionalnych na całym świecie, w tym aktywność samego Clintona, przyczyniły się do budowy wizerunku USA jako globalnego żandarma. O potęgujących się na przestrzeni ostatniej dekady oznakach słabości nie mówi się wcale. Ale stały regres, nawet z bardzo wysokiego pułapu, prowadzi w końcu do upadku.

Jednym z przejawów słabości amerykańskiego mocarstwa są jego porażki wywiadowcze. W 1999 roku ujawniono, że Chińczykom udało się wykraść super tajną technologię W-88, dotyczącą miniaturowych głowic nuklearnych. Zdaniem Jamesa Inhofe’a, który występował w tej sprawie w Senacie USA, jest to być może najbardziej poważny wyłom w narodowym bezpieczeństwie w naszych czasach – bardziej poważny niż sprawa Aldricha Amesa, który zdradził CIA, i być może bardziej poważny niż to, co zrobili Rosenbergowie, dostarczając tajemnice nuklearne Związkowi Sowieckiemu 50 lat temu. – John F. McMamus, From Chinagate to Kosovo. Wywiad z senatorem Jamesem Inhofem, w: The New American, vol. 15, nr 13, 21.06.1999. Szczególnie bulwersujący jest fakt, że administracja waszyngtońska wiedziała o dokonanej kradzieży od kwietnia 1996 i przez niemal 3 lata nie powiadomiła o tym Kongresu. Zamiast tego Clinton składał wielokrotnie uroczyste deklaracje, że po raz pierwszy od dziesięcioleci, żadna rakieta wyposażona w broń atomową nie jest wycelowana w Stany Zjednoczone.

Wkrótce okazało się, że technologia mini głowic nie jest jedyną tajemnicą wykradzioną przez Chińczyków. Długa lista obejmuje: technologię budowy bomby neutronowej, broń elektromagnetyczną (electromagnetic pulse weapons), zbierane przez 50 lat informacje na temat testów atomowych, wszystkie fazy przygotowania broni jądrowej, dane techniczne radarów. Do tej listy należy jeszcze dodać kradzież kodów komputerów, sterujących całym arsenałem jądrowym Stanów Zjednoczonych. Ponadto Chińczycy pozyskali, tym razem w związku z oficjalną współpracą, technologię kosmiczną, pozwalającą na znaczne ulepszenie ich rakiet balistycznych, z których 13 (według danych z 1999) jest wymierzonych w obszar Stanów Zjednoczonych. – Insider Report, w: The New American, vol. 15, nr 12, 7.06.99.

Dopełnieniem obrazu chińskich sukcesów wywiadowczych jest ujawniona przy okazji wielomilionowa dotacja na kampanie wyborcze urzędującego prezydenta w latach 1992 i 1996. W Białym Domu aż zaroiło się od chińskich biznesmenów i tajemniczych osobistości. Odpowiedzialność spada wprost na Clintona. Jak twierdzą autorzy głośnej książki Year of the Rat Edward Timperlake i William C. Triplett w celu zdobycia i utrzymania władzy administracja Clintona działa w sposób lekkomyślny, pozwalając niewłaściwym ludziom na zdobycie dostępu do najważniejszych tajemnic politycznych i gospodarczych. Chińscy handlarze bronią, szpiedzy, handlarze narkotyków, gangsterzy, stręczyciele, współuczestnicy masowych mordów, komunistyczni agenci i inne niepożądane osoby… byli powiązani w ten czy inny sposób z Białym Domem i pieniędzmi. – William Norman Grigg, Red Star Over the White House, The New American, vol. 15, nr 14, 15.02.99.

Mówi się także wprost o powstaniu chińskiego lobby w Kongresie. Amerykańsko-Chińska Rada Biznesu przekazała ponad 55 milionów dolarów na kampanie polityczne w latach 1995 i 1996. Przy tej okazji wymienia się najbardziej znane amerykańskie firmy m.in.: Philip Morris, Boeing Co., Coca-Cola, PepsiCo, McDonald’s, Amway Corp., Procter and Gamble. Efektem tych działań jest nie tylko swobodny dostęp chińskich produktów do amerykańskiego rynku, ale również możliwość zakupu najbardziej zaawansowanej technologii, od superkomputerów po technologię kosmiczną. Jednocześnie Chiny są jedynym krajem, który nie zezwala amerykańskim urzędnikom na kontrolowanie, czy zakupione urządzenia i technologie są wykorzystywane zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. – New Red China Lobby, Cardinal Mindszenty Foundation, 08.1997.

Duży wkład w rozbudowanie chińskiego potencjału ma również najbliższy sojusznik Stanów Zjednoczonych – Izrael, dzięki któremu Chiny pozyskały tajniki broni laserowej oraz technologię rakiet Patriot. Współpraca obejmuje produkcję nowego samolotu J-10, systemu radarowego, produkcję czołgów i różnego typu rakiet, m.in. najlepszą w swojej klasie rakietę powietrze-powietrze Python-4. – Patrick J. Buchanan, Look who’s arming Beijing, w: American cause, 29.01.99. Przy tym USA wydaje około 2 miliardów dolarów rocznie na pomoc wojskową dla Izraela. W efekcie pomoc ta może być wykorzystana przeciwko samym Stanom Zjednoczonym. – Israel’s Arms Sales to China Alarm US, w: NewsMax.com, 10.04.00.

Zagrożenie Ameryki ze strony Chin ma jeszcze jeden aspekt – Kanał Panamski. Droga wodna, która skraca podróż z wschodniego na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych o całe dwa tygodnie i 8.000 mil, a która pozostawała w amerykańskiej dzierżawie od blisko 100 lat, w grudniu 1999 roku przeszła w praktyce w chińskie ręce. O znaczeniu tego faktu decyduje wartość strategiczna Kanału, którą już w chwili otwarcia, w 1914 roku, szacowano bardzo wysoko. Henry Stimson, sekretarz obrony w rządzie prezydenta Williama Howarda Tafta pisał w 1913: Jeżeli kiedykolwiek będziemy mieli nieszczęście prowadzić wojnę, bądź z pojedynczym wrogiem, dysponującym flotą morską zarówno na Atlantyku jak i na Pacyfiku, bądź z dwoma narodami, jednym na wschodzie i drugim w Europie, odpowiednia polityka wobec Kanału będzie miała żywotne znaczenie. Zamknięcie Kanału dla wrogów pozwoli naszej flocie na poruszanie się po szlakach wodnych wzdłuż naszego wybrzeża i zmusi inne floty do operowania po szlakach zewnętrznych o 8.000 mil dłuższych niż nasze. Może to mieć decydujące znaczenie dla zwycięstwa lub porażki. – Thomas H. Moorer, Save our Canal! w: The New American, 23.09.99.

Dzisiejsze znaczenie strategiczne Kanału nie zmalało. Zdaniem emerytowanego admirała Thomasa Moorera, w przeszłości m.in. Szefa Operacji Morskich USA oraz Przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów (Joint Chiefs of Staff) znaczenie tej drogi morskiej wcale nie maleje, m.in. dlatego, że 95% wsparcia logistycznego amerykańskich sił zbrojnych jest transportowane drogą morską, w przeważającej mierze z wykorzystaniem Kanału, a logistyka ma decydujące znaczenie dla nowoczesnego pola walki. Nie sposób walczyć bez żywności, amunicji, mundurów, paliwa, lekarstw. Szczególnie wielkie znaczenie mają odpowiednie zapasy paliwa, bez którego niektóre typy wojsk, na przykład siły powietrzne, przestają istnieć. Oczywiście zapasy można dostarczyć na wiele innych sposobów, ale w tym przypadku decydują liczby, wielkości sięgające milionów ton. Ani transport kołowy, ani lotniczy nie jest w stanie współzawodniczyć pod tym względem z morskim.

Jakie są podstawy do twierdzenia, że po Amerykanach wchodzą do Panamy Chińczycy? Decydować mają wpływy polityczne i gospodarcze. W 1996, równocześnie z nielegalnym finansowaniem kampanii prezydenckiej Clintona, Chińczycy przeznaczyli ogromne sumy na przekonanie panamskich polityków, że po wycofaniu się Amerykanów ich miejsce powinno zająć Hutchison Whampoa, przedsiębiorstwo z siedzibą w Hongkongu. Już w 1997 chińska firma rozpoczęła działalność w portach w Balboa i Cristobal, odpowiednio po zachodniej i wschodniej stronie Kanału. – Admirals Sound the Alarm. Koneksje polityczne Hutchison Whampoa są jednoznaczne. Właściciel firmy Panama Ports Company należy do China Resources, przedsiębiorstwa reprezentującego chińskie ministerstwo Handlu i Współpracy Gospodarczej. – Thomas H. Moorer, Save Our Canal! Te i wiele innych powiązań wskazują jednoznacznie, że za wzmożoną aktywnością chińską w rejonie Kanału stoją komunistyczne Chiny.

W 1997 roku panamski parlament przegłosował ustawę, nadającą Hutchison Whampoa nadzwyczajne przywileje. Niemniej bulwersujące są kwestie formalno-prawne, związane z przekazaniem Kanału. Okazuje się, że podstawa prawna przekazania, zawarte w 1977 traktaty Carter – Tarrijos nie mają mocy obowiązującej, co więcej, nigdy nie zostały ratyfikowane, co zostało stwierdzone przez ekspertów występujących przed senacką komisja już w roku 1983. Jeden z ekspertów, dr Charles Breecher określił tę sytuację: Po pierwsze, traktaty dotyczące Kanału Panamskiego nigdy nie zostały ratyfikowane w świetle prawa międzynarodowego, stąd nigdy nie nabrały mocy wykonawczej… i nie mają takiej mocy również dzisiaj. Przyczyna jest bardzo prosta… Stany Zjednoczone i Panama nigdy nie zdołały uzgodnić wspólnego tekstu traktatów. – Helen Chenoweth-Hage, Don’t Give Up the Canal, w: The New American, vol. 15, nr 25, 6.12.1999.

Mimo dowodów nielegalności traktatu i braku podstaw prawnych do przekazania Kanału, decyzja pozostała w mocy. Ani urzędujący prezydent, ani kongres nie zrobili nic, aby zachować wpływy amerykańskie w tak ważnym strategicznie regionie. Jedynie Helen Chenoweth-Hage, członkini Kongresu, wystąpiła z rezolucją 77, w której domagała się utrzymania w mocy traktatu z 1903, gwarantującego wpływy amerykańskie. Jej inicjatywa spotkała się z poparciem zaledwie kilkudziesięciu kongresmenów. – Helen Chenoweth-Hage, Don’t Give Up the Canal, w: The New American, vol. 15, nr 25, 6.12.1999.

Nie próbowano nawet zaprzeczać, że Kanał przejdzie bezpośrednio we władanie komunistycznych Chin. Na kilka tygodni przed uroczystością, w której zresztą nie wziął udziału, Bill Clinton wyznał z rozbrajająca szczerością: Myślę, że Chińczycy uczynią wszystko co tylko możliwe, aby zapewnić, że będą administrować Kanałem w sposób kompetentny i uczciwy. Podobnie jak w tym przypadku, jak i w przypadku ich wejścia do Światowej Organizacji Handlu, właśnie tego należy się spodziewać po Chińczykach. Myślę, że będą chcieli zademonstrować reszcie świata, że potrafią być odpowiedzialnym partnerem i byłbym bardzo zaskoczony, gdyby jakieś odmienne konsekwencje wypłynęły z faktu kierowania przez Chińczyków Kanałem. – Gary Benoit, Clinton’s Candor on Chinese Control, w: The John Birch Society.

Czy to freudowski sen? Czy po prostu gafa? Czy Clinton zachował się godnie po raz pierwszy w swoim życiu? – Zapytywał wydawca i felietonista WordNetDaily, Joseph Farah – Clinton stwierdził, że możemy polegać na dobrych intencjach Chińczyków, którzy zdobyli dostęp do Kanału. Czy czujesz się dzięki temu bezpieczny? Chińczycy, którzy więzią dziesiątki tysięcy religijnych dysydentów, grożą atakiem na Tajwan i pracują nieprzerwanie nad rozwojem wojskowej technologii w celu zaatakowania Stanów Zjednoczonych, zasługują na zaufanie w sprawie Kanału, ponieważ jest to dla nich szansa pokazania światu, że są odpowiedzialni. – Joseph Farah, Between the Lines. Clinton’s Panama Canal admission, w: WorldNetDaily, 01.12.00.

Ameryka darowuje, pozwala kupić lub ukraść swoją najnowocześniejszą technologię. Ameryka pozwala na sprzedaż chińskich towarów, które przynoszą 60 miliardów dolarów nadwyżki w rocznym bilansie. Ameryka pozwala Chinom finansować swoją kampanię wyborczą, kompromitując tym samym własnego prezydenta. Ameryka rozbraja się jednostronnie, niwelując swoje możliwości obronne nieomal o połowę. Bez jednego wystrzału, bez żadnych warunków, oddając Chinom w posiadanie jeden z najbardziej newralgicznych punktów na globie. W zamian Chiny wycelowują niemal wszystkie rakiety balistyczne w swojego głównego wroga – Stany Zjednoczone.

Nawet jeśli Chiny nie są w tej chwili w stanie bezpośrednio zagrozić Stanom Zjednoczonym (tak twierdzą praktycznie wszyscy analitycy), nie boją się wyciągać ręki po zdobycze w swoim najbliższym sąsiedztwie. Pierwszy na tej liście jest Tajwan. Chiny są gotowe, takie przynajmniej sprawiają wrażenie, w każdej chwili zadeklarować wojnę. Chiny mogą zniszczyć Tajwan, jeśli nowy prezydent Chen Shui-bian odrzuci koncepcję jednych Chin: Jeśli nie uznają pryncypialnej koncepcji „jednych Chin”, jeśli nie uznają, że Tajwan jest częścią Chin, wówczas nie będzie pokoju, ale katastrofa, nie zgoda ale konflikt, nie życzliwość ale wrogość – powiedział jeden z wysokich pekińskich dyplomatów i wiceprezes stowarzyszenia ds. Stosunków Po Obu Stronach Cieśniny Tajwańskiej, Tang Shubei. Stanowisko to jest potwierdzone w wielu doniesieniach: Pekin jest gotowy do użycia siły, jeśli nowy prezydent będzie zdradzał chęć ogłoszenia niepodległości – powiedział premier Singapuru Goh Chok Tong po spotkaniu z Jang Zemingiem – oni chcą, żeby Chen zaakceptował ich koncepcję jednych Chin. Tu nie ma miejsca na żadną elastyczność. Tak mi wyjaśniono – wyznał: W przypadku, gdyby Tajwan zmienił konstytucję i ogłosił niepodległość, akcja wojskowa zostanie bezzwłoczne podjęta. – We are not Kidding about Taiwan, China Says, w : NewsMax.com, 04.2000.

Zresztą wybory nowego prezydenta to tylko pretekst. Chiny od dawna mają apetyt na Tajwan. To konsekwencja ich polityki zjednoczeniowej. Po zajęciu Hongkongu, Makao, przyszła pora na Tajwan. – Nial Fraser, Stelle Lee, Taiwan next, vows Jiang as Macao returns to China, w: South China Morning Post, 20.12.99.

Stanowisko Tajwanu jest nieugięte, ale jednocześnie wyważone i umiarkowane. Chen nie zgadza się na koncepcję jednych Chin w kształcie proponowanym przez Pekin, ale też nie polemizuje zbyt ostro. Tajwan chce prowadzić rozmowy, ale tylko z Chinami demokratycznymi. Na razie nie ma mowy o zmianie konstytucji i ogłoszeniu niepodległości. – Beijing Threatens „Disaster”, w: NewsMax.com, 28.04.2000. Zamiast tego są zdecydowane deklaracje tajwańskich wojskowych: wyspa jest dobrze przygotowana do obrony; chiński atak okaże się bolesny i kosztowny. Jednocześnie, w ramach zachęty, bądź ugłaskiwania, podkreślają umiar komunistycznych przywódców. – Tajwan „Ready to Defend Islands” Against China, za: UPI, 31.05.2000.

Stany Zjednoczone są najbardziej niezdecydowaną stroną potencjalnego konfliktu. Nie chcą wojennej konfrontacji z Chinami i zastanawiają się usilnie, czy maleńki Tajwan warty jest z ich strony ofiar. Nikt nie może odpowiedzieć na pytanie, jak zachowa się Ameryka. Z jednej strony chce się prowadzić z Chinami interesy, przymykając oko na ich totalitarny reżim i potworne zbrodnie ludobójstwa, z drugiej brutalna aneksja Tajwanu to dla Stanów Zjednoczonych poważne obniżenie prestiżu. Trudno przypuszczać, aby w obecnej chwili grały tu rolę jakieś sentymenty, tym bardziej imponderabilia. W kontekście chińskiej agresji administracja clintonowska mówi o poważnym zaniepokojeniu. – Joseph Farah, Wars and promises of war, w: WorldNetDaily. Com, 09.09.1999. W praktyce, jeśli takie określenie coś oznacza, może to być jedynie chęć ominięcia przeszkody. Takie stanowisko sugerują także inne okoliczności.

Wciąż nie wiadomo czy i w jakiej mierze Waszyngton poprze tajwańską enklawę chińskiej wolności. Jeśli nawet w Kongresie zwolennicy wolnego Tajwanu mają pewną przewagę, clintonowska administracja pragnie nade wszystko utrzymania przyjaznych stosunków z czerwonymi Chinami. Przykładem ostatnich tendencji jest tajna dyrektywa podpisana przez Prokuratora generalnego Janet Reno, która umieściła Tajwan na czarnej liście państw, zaangażowanych we wrogą działalność szpiegowską przeciwko Stanom Zjednoczonym. – Reno Brands Taiwan „Security Threat”, w: NewsMax.com, 24.05.2000. Według dokumentu Reno, pośród najbardziej niebezpiecznych państw dla bezpieczeństwa narodowego znalazły się: Rosja, Chiny, Północna Korea, Republika Jugosławii, kontrolowana przez Serbów Bośnia, Wietnam, Syria, Irak, Iran, Libia, Sudan i Tajwan. Umiejscowienie tego ostatniego państwa na liście, przy jednoczesnym pominięciu takich państw jak Izrael, Indie, Pakistan i Francja wywołało ogromne zdziwienie wśród amerykańskich ekspertów do spraw wywiadu. Zdaniem jednego z nich: Ma to jednoznacznie polityczny charakter. Tajwan nie występuje w tej samej lidze, co inne zagrożenia i jest jedynym krajem na liście, który nie stanowi wielkiego niebezpieczeństwa dla Stanów Zjednoczonych. Nowa kwalifikacja Tajwanu jest wyrazem polityki administracji Clinton-Gore, której celem jest zbliżenie do Pekinu i jednoczesne odsunięcie Taipei.

Strona chińska w zestawieniu z amerykańską jest znacznie bardziej odważna i zdecydowana. Komunistyczne Chiny nie boją się urządzać prowokacyjnych manewrów wojennych, zakupywać najnowocześniejszej broni w Rosji i Izraelu, otwarcie straszyć wybuchem wojny i grozić samym Stanom Zjednoczonym. Gdy w lutym 2000 Amerykanie wysłali jeden ze swoich lotniskowców w rejon Morza Wschodniochińskiego z zamiarem monitorowania sytuacji w Cieśninie Tajwańskiej Chińczycy zareagowali zdecydowanie: Jeżeli Stany Zjednoczone są rzeczywiście zainteresowane w utrzymaniu pokoju i stabilizacji w rejonie Cieśniny Tajwańskiej, powinny zaprzestać wtrącania się w wewnętrzne sprawy Chin. – US Sends Aircraf carrier group to Taiwan strait as tensions mount with China, JVIM.com, 25.02.2000.

Według wydawanej w Hongkongu South China Morning Post, generałowie chińskiej czerwonej armii przekonują swoich politycznych przywódców do natychmiastowego zaatakowania Tajwanu. Coraz liczniej pojawiają się doniesienia na temat możliwości chińskiej blokady Tajwanu. Według australijskiej prasy informacje na ten temat miał zdobyć amerykański wywiad. Blokada miałaby być połączona z desantem na Peskadorach i jednoczesnym atakiem rakietowym. – China Readis For War, w: NewsMax.com, 24.05.2000.

Nie sposób odpowiedzieć na pytanie, jak się ułożą stosunki amerykańsko-chińskie. Z jednej strony widzimy uporczywą wolę stworzenia przyjaznych stosunków politycznych i gospodarczych i daleko idące osłabienie zdolności militarnych, z drugiej zdecydowane pragnienie osiągania ideologicznych celów politycznych oraz intensywne zabiegi nad dorównaniem możliwościom wojskowym potencjalnego wroga. Do tego dochodzi element najważniejszy – możliwość zawierania strategicznych sojuszy.

Najważniejsza i najgroźniejsza jest współpraca polityczna, sojusz chińsko-sowiecki, który jeden z komentatorów przyrównał do paktu Hitler-Stalin. Począwszy od 1998 Rosja i Chiny otwarcie głoszą, że głównym celem ich sojuszu jest zablokowanie amerykańskiej dominacji w świecie. Zawarte wówczas porozumienie doprowadziło do demilitaryzacji chińsko-rosyjskiej granicy, rozciągającej się na przestrzeni 2,5 tysiąca mil. Sojusz wojskowy, złożony z Rosji – największej na świecie potęgi atomowej i Chin – dysponujących najliczniejszą na świecie armią konwencjonalną, oznacza faktyczną utratę przez Stany Zjednoczone wojskowej przewagi. – J.R. Nyquist, Crisis Intensifies: NATO Blunders Exploited by China, Russia, w: WorldNetDaily.com, 10.05.1999. Może to oznaczać przygotowanie obu krajów do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi, zgodnie z przewidywaną przez Golicyna jedną zaciśniętą pięścią. – Christopher Ruddy, Russia and China Prepare for War, NewsMax.com, 16.03.1999.

Znaczenie sojuszu na arenie międzynarodowej ujawniło się podczas kryzysu kosowskiego, Chiny i Rosja zgodnie potępiły ataki NATO na Serbię i poparły reżim Miloszewicza. – Stanislav Lunev, „Russia-China”, the New World Superpower, NewsMax.com, 19.09.1999. Oba kraje zareagowały niezwykle ostro. Rosja przeprowadziła mobilizację. W Chinach, po zbombardowaniu ambasady w Belgradzie, miały miejsce demonstracje uliczne.. Chiny i Rosja nie odniosły, co prawda, sukcesu dyplomatycznego, ale to samo można powiedzieć o drugiej stronie.«

W sumie ten przydługi cytat można streścić w paru punktach:

  • Stany Zjednoczone pozwoliły Chinom kupić lub wykraść swoją najnowocześniejszą technologię, dotyczącą uzbrojenia, komputerów i oprogramowania,
  • Stany Zjednoczone otworzyły swój rynek dla chińskich towarów, umożliwiając im tym samym osiąganie wielomiliardowych zysków,
  • Stany Zjednoczone pozwalają Chinom finansować kampanię wyborczą swego prezydenta,
  • Stany Zjednoczone rozbrajają się jednostronnie, pozwalając jednocześnie Chinom na unowocześnianie swojej armii,
  • Stany Zjednoczone oddają Chinom kontrolę nad jednym z najbardziej newralgicznych punktów na globie, czyli nad Kanałem Panamskim,
  • Stany Zjednoczone uznają Tajwan za jedno z najbardziej dla nich niebezpiecznych państw na świecie; tak było 20 lat temu, obecnie uznają je za państwo sojusznicze,
  • Stany Zjednoczone doprowadziły swoją polityką do sojuszu rosyjsko-chińskiego.

Trudno to zrozumieć, bo, na pozór, nie ma w tym żadnej logiki i sensu. Ale chyba jakaś logika w tym musi być. W poprzednim blogu „Upadek ZSRR” cytowałem Trockiego i Bernsteina, dla których nie cel jest najważniejszy tylko sam ruch. Ruch, który sprowadza się do wywoływania różnych protestów, powstań, rewolucji, wojen, a więc do działań destrukcyjnych. To wyjaśnia, dlaczego Rosja, prowadząc wojnę z Ukrainą, sprzedaje jej ropę. Bez rosyjskiej ropy ta wojna szybko skończyłaby się, a przecież chodzi o to, by trwała.

Sprawy jednak komplikują się. W blogu „Doktryna” cytowałem Kissingera, który w swojej książce Dyplomacja pisze, że celem Ameryki jest niedopuszczenie, by kontynent euroazjatycki zdominowało jakieś państwo, leżące na jego zachodnim czy wschodnim krańcu. To zupełnie nie pasuje do tego, co zrobiły Stany Zjednoczone, a co zostało opisane w cytowanej powyżej książce. Czy to oznacza, że Kissinger świadomie wprowadzał czytelników w błąd? Z drugiej strony dziwne by było, gdyby on, jako Żyd, pisał prawdę w książce dostępnej dla ogółu.

Czy możliwe jest, że Żydzi chcą zastąpić Amerykę Chinami w roli nowego światowego żandarma? W mojej ocenie już raz tak zrobili, gdy wykreowali Anglię na nowe światowe mocarstwo morskie kosztem Hiszpanii, która do tego momentu rządziła na morzach i oceanach. Jednym z elementów tego przemodelowania była wyreżyserowana klęska hiszpańskiej Armady w starciu z Anglikami. Czy tak może być i tym razem? Jeśli patrzy się na politykę, jaką prowadzą poszczególne państwa, często wbrew własnym interesom, to jedynym racjonalnym wytłumaczeniem jest to, że rządy wszystkich państw są zdominowane przez Żydów i realizują ich cele, których my nie znamy. A że ta polityka jest mocno wyrafinowana i wielowątkowa, to nawet sami Żydzi przyznają. Przywódca syjonistów polskich, rabin poseł Thon (to nie jakiś tam Szymszel, co „stare szmaty, majtuchy skupuje”, to rabin) w żargonowym „Hajncie”, w artykule zatytułowanym „Do historii polityki żydowskiej”, pisze:

„Jest głupio myśleć, że dopiero w naszych czasach narodziła się żydowska polityka i że nasi przodkowie o takich wysokich sztukach nie mieli pojęcia. Czy się nie wie, że już w czasach naszych mędrców, którzy kierowali żydowską polityką przeciw okropnemu Rzymowi, jedną z metod walki była demonstracja ludowa, było wygrywanie różnych sił politycznych w kraju przeciw sobie? Panującego przeciw stanom, kościoła przeciw panującemu itd. Był to niesłychanie powikłany systemat akcji politycznych, o których my dzisiaj nie możemy mieć nawet jasnego pojęcia.” – „Hajnt” z 24 października 1930, za: Henryk Rolicki Zmierzch Izraela.

Skoro wygrywano różne siły polityczne przeciw sobie, to można to równie dobrze robić z państwami, co też czynili i co nadal czynią. Nie jest łatwo odgadnąć żydowskie intencje i zrozumieć politykę, którą uprawiają, bo to „powikłany systemat akcji politycznych”, który czasem nawet dla nich samych jest zagadką. A co dopiero dla reszty?

Upadek ZSRR

W blogu „Retrospekcja” pisałem: „Właściwie to należało by zadać sobie podstawowe pytanie: dlaczego upadł Związek Radziecki? Oficjalnie, to dlatego, że nie wytrzymał wyścigu zbrojeń z Ameryką i zbyt duże wydatki na zbrojenia doprowadziły gospodarkę radziecką do ruiny”. Czy rzeczywiście tak było? W książce Fatalna fikcja; Nowe oblicze bolszewizmu – stary wzór z 2001 roku, jej autor, Dariusz Rohnka, cytując amerykańskich badaczy i publicystów, obszernie opisuje w jaki sposób doszło do upadku ZSRR. Poniżej wybrane fragmenty:

»W 1988 roku jeden z najwybitniejszych komunistycznych planistów, Georgij Arbatow, upublicznił sowiecką strategię zwyciężania bez walki: „wizerunek wroga”, jaki ulega obecnie erozji – pisał Arbatow – był (…) elementem pierwszorzędnej wagi w polityce zagranicznej i militarnej Stanów Zjednoczonych i ich sprzymierzeńców. Niszczenie tego stereotypu (…) jest bronią Gorbaczowa, (…) ani wyścigu zbrojeń, ani polityki mocarstwowej w Trzecim Świecie, ani też bloków militarnych nie da się pomyśleć bez „wroga” oraz bez „zagrożenia sowieckiego”. – Edward Jay Epstein, Podstęp. Niewidzialna wojna pomiędzy KGB a CIA.

Kluczem do zamazania wizerunku wroga stała się projekcja słabości gospodarczej Związku Sowieckiego. Stany Zjednoczone przekonane o ruinie przeciwnika nie mogły go dłużej uważać za poważne zagrożenie. W 1985 roku sam Gorbaczow roztoczył obraz upadającej gospodarki sowieckiej. Liczne dowody pochodziły z oświadczeń sowieckich urzędników państwowych, raportów ekonomicznych podsyłanych zachodnim wywiadom przez źródła kontrolowane, informacji o charakterze prywatnym przekazywanych zachodnim gościom w Moskwie przez pracowników Instytutu Badań nad Stanami Zjednoczonymi Arbatowa oraz członków ekipy Gorbaczowa. Jednym z głównych informatorów był osobisty doradca ekonomiczny Gorbaczowa, Abel Angabegian, który przekazał wstrząsające dane, według których od 1980 roku wskaźnik przyrostu gospodarczego był bliski zeru. Rychło pojawiły się komentarze, że wobec krachu sowieckiej gospodarki i samego Komunizmu Zachód powinien zmienić swoją politykę wobec Związku Sowieckiego. Jak napisano w The Wall Street Journal w 1988 roku, polityka powstrzymywania nie odpowiada już erze, w której Związek Sowiecki zmaga się z rekonstrukcją swej skostniałej gospodarki, komunizm zamiera jako ideologia, a amerykańska opinia publiczna obawia się bardziej ekonomicznej konkurencji ze strony Japonii czy ataków terrorystycznych przeciwko Stanom Zjednoczonym niż konfrontacji supermocarstw. – Edward Jay Epstein, Podstęp.

Czy obraz sowieckiej gospodarki był zgodny z rzeczywistością? Zakładając nawet, że nie wytwarza odpowiedniej, jak na standardy zachodnie, ilości dóbr konsumpcyjnych, czy nie stanowi tym samym zagrożenia pod względem militarnym i politycznym? Jeśli zastosujemy miarę produkcji przemysłowej wówczas sowiecka gospodarka wręcz zyskuje w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi. W 1948 roku wytwarzano w Sowietach zaledwie jedną piątą produkcji USA, za to w 1988 różnica wynosiła już tylko jedną czwartą.

W 1948 roku Związek Sowiecki produkował tylko 500 000 baryłek ropy dziennie, czyli jedną dziesiątą tego, co Stany Zjednoczone. W 1988 roku produkował już 12 milionów baryłek dziennie, czyi 50 procent więcej niż Stany Zjednoczone. W 1948 roku Związek Sowiecki wydobywał mniej niż 8 milionów metrów sześciennych gazu ziemnego, co stanowiło jedynie 2 procent tego, co produkowały Stany Zjednoczone i nie wystarczało do produkcji wyrobów petrochemicznych. Do 1988 roku Związek Sowiecki wytwarzał już prawie 800 mld metrów sześciennych gazu, co równe było prawie dwukrotnej produkcji Stanów Zjednoczonych w tej dziedzinie…

Gospodarka sowiecka prześcignęła także Stany Zjednoczone w produkcji podstawowych materiałów budowlanych. Dla przykładu w 1948 roku wyprodukował on tylko 700 000 ton aluminium – jedną dziesiątą tego, co w Stanach Zjednoczonych. W 1988 roku wyprodukowano tam ponad 3 miliony ton, co było prawie równe produkcji amerykańskiej. Produkowano też więcej cementu, miedzianego drutu oraz tytanu.

Gospodarka sowiecka skorzystała też z przyśpieszonego napływu zachodnich technologii, szczególnie po odprężeniu w 1971 roku, kiedy otrzymała z Zachodu maszyny, suche doki oraz komputery. Modernizacja ta pozwoliła Związkowi Sowieckiemu wyprzedzić Stany Zjednoczone w takich dziedzinach, jak budowa statków, montaż ciągników, starty rakiet kosmicznych i budowa fabryk. Dostarczyła też Związkowi Sowieckiemu największego zakładu produkcji ciężarówek na świecie – kompleksu przemysłowego nad rzeką Kamą.

W 1948 roku siła robocza nie zatrudniona w sowieckim rolnictwie była 20 procent mniejsza niż w Stanach Zjednoczonych. Do 1988 roku była już o 10 procent większa. Pomimo wszelkich innych niewydolności nie odnotowano strat produkcyjnych z powodu strajków, przerw w pracy czy aktów przemysłowego sabotażu. W 1988 roku w Stanach Zjednoczonych było ponad 10 milionów osobodni strat w wyniku strajków. – Edward Jay Epstein, Podstęp.

Jeżeli teraz od produkcji przemysłowej w obu krajach odejmiemy część przeznaczoną wyłącznie na dobra konsumpcyjne, a przewaga Stanów Zjednoczonych w tej dziedzinie ma rozmiary ogromne, wówczas okaże się , że Związek Sowiecki dysponuje nieporównanie większymi środkami na cele strategiczne.

Ale sowiecki krach gospodarczy to zaledwie drobny wycinek w konglomeracie niejasności, otaczających pierestrojkę, czubek wierzchołka góry lodowej. O wiele bardziej zagadkowo wypadają pytania o przyczyny „spontanicznych” wybuchów społecznego niezadowolenia w Związku Sowieckim i innych państwach bloku, których zresztą nikt nigdy nie stawia. A przecież początki procesów demokratycznych w Europie Wschodniej są równie niejasne i mgliste, jak sposób, w jaki wybudowano piramidę Cheopsa w Egipcie.

Nie wszystkich przekonała farsa fałszywej demokratyzacji w Europie Wschodniej. Publicystyczny „koniec historii” nie mógł wystarczyć. Należało wyjść naprzeciw oczekiwaniom społecznym i zakończyć dzieje komunizmu w Związku Radzieckim.

Liczne okoliczności towarzyszące moskiewskiemu puczowi z 18 sierpnia 1991 roku jednoznacznie wskazują na instrumentalny charakter tego epokowego wydarzenia. Zamachowcy nie przejęli władzy, ponieważ najwidoczniej nie takie było ich zadanie. Nie doszło do ataku na rosyjski parlament, ponieważ nie wydano takiego rozkazu. Z drugiej strony obrońcy Jelcyna i parlamentu, w tym 10 czołgów pod dowództwem Jewdokimowa, działali na wyraźny rozkaz przełożonych. Po stronie „sił demokratycznych” działali też liczni i znani obrońcy swobód demokratycznych – oficerowie GRU. Bez najmniejszego problemu Jelcyn i pozostali obrońcy rozsyłali informacje na cały ZSRS. Nawet przez jeden moment los „sił demokratycznych” nie był zagrożony. Tego nie było w scenariuszu. Jedynym efektem tamtych wydarzeń miało być rozwiązanie partii komunistycznej i rozpad Związku Sowieckiego.

Jeden z uczestników wydarzeń, generał Aleksander Lebied, powiedział w trzecią rocznicę puczu: Była to wyśmienicie zaplanowana i przeprowadzona na ogromną skalę, nie mająca precedensu prowokacja, której scenariusz napisano dla mądrych i głupców, a wszyscy świadomie lub nie zagrali swoje role. – General Liebed says „August Coup” was feked, w: Soviet Analyst, vol. 23 nr 1, październik 1994r., s. 20.

Działania zmierzające do przyszłego rozpadu Związku Sowieckiego nie ograniczyły się tylko do samej partii komunistycznej. Dzielona odgórnie KPZS miała dostarczyć kadr pod przyszłe struktury polityczne. Na terenie całego Związku powstawały fronty narodowe, ruchy separatystyczne, partie polityczne. Tendencje takie nie ominęły nawet organizacji komsomolskich. Z inspiracji służb specjalnych wybuchały konflikty o charakterze etnicznym. Jednym z typowych przejawów odgórnego montowania systemu wielopartyjnego jest przypadek Liberalno Demokratycznej Partii Rosji z Władymirem Żyrynowskim na czele, która powstała nazajutrz po zniesieniu w lutym 1990 roku Artykułu 6 sowieckiej konstytucji, zapewniającego partii komunistycznej monopol władzy.

Bez ryzyka popełnienia pomyłki można stwierdzić, że demontaż Związku Sowieckiego oraz rozwiązanie partii komunistycznej zostały przeprowadzone według tego samego szablonu, jakim posłużono się dwa lata wcześniej przy dezintegracji całego Bloku Wschodniego. Sierpniowy pucz moskiewski był tym samym, co „aksamitna rewolucja” w Czechosłowacji, „okrągły stół” w Polsce czy krwawa rozprawa z Ceausescu w Rumunii. Tak jak i w tamtych wydarzeniach nie starano się szczególnie uwiarygodnić dramatycznych wydarzeń. Nie było w tych działaniach nawet cienia niefrasobliwości. Zachód, zdeterminowany złudną nadzieją zwycięskiego dla siebie zakończenia „zimnej wojny”, był gotów przełknąć każde oszustwo i każdy mit. Gdyby było inaczej, gdyby sytuacja wymagała użycia bardziej drastycznych środków nie zawahano by się po nie sięgnąć. System, który gotów jest pogrzebać pod ruinami domów setki własnych obywateli tylko po to, żeby umotywować rozpoczęcie wojny, pod pretekstem walki z terroryzmem, taki system jest w stanie zaprezentować znacznie bardziej dramatyczne widowisko. Szczęśliwie dla mieszkańców Moskwy, a może i całego Związku Sowieckiego, takie działania nie były potrzebne w 1991 roku.«

Z tego, co napisał autor wynika, że upadek Związku Radzieckiego był fikcją, że to była prowokacja, mająca na celu wywołanie fałszywego przekonania, że od tego momentu będzie już inaczej. W dalszej części książki uważa on, że struktura władzy w Rosji jest mafijno-kagebowska i że jest to ekspozytura partii komunistycznej. Jej celem jest destrukcja zachodnich struktur społecznych i politycznych oraz dążenie do wywołania krachu i trwałego kryzysu gospodarczego na świecie, a celem ostatecznym – zwycięstwo komunizmu. A więc cel od początku, od wybuchu rewolucji październikowej, jest zawsze ten sam. Pisze też, że w walkę o hegemonię włączył się trzeci gracz, czyli Chiny.

Przyznam, że nie przemawia do mnie ta argumentacja i jej nie rozumiem. Jedyne, co wydaje się bezsporne, przynajmniej w oparciu o przytoczone dane, to fikcyjny rozpad Związku Radzieckiego. No bo jeśli, jak pisze autor, stan radzieckiej gospodarki nie był taki zły, jak to przedstawiano, to jaki był prawdziwy cel? Jeśli zamiary bolszewików czy komunistów nie zmieniły się, to rozpad tego państwa oddalał cel ostateczny, czyli zwycięstwo komunizmu na całym świecie. A nowy układ sił, jaki pojawił się po krótkiej dominacji jednego państwa, czyli istnienie trzech mocarstw: Stanów Zjednoczonych, Chin i Rosji, czyni realizację podstawowego celu raczej trudniejszym procesem niż łatwiejszym, jeśli cele tych mocarstw są rozbieżne. Jeśli jednak cel tych trzech państw jest ten sam, to po co mają ze sobą rywalizować i o co?

Wszystko to wydaje się takie zagmatwane. Rosjanie powiedzieliby, że bez pół litra nie da się tego zrozumieć. A może się da? Zbigniew Krasnowski (Tadeusz Gluziński) w książce Socjalizm, komunizm, anarchizm (1936) pisze:

»„Komunizm” i „Socjalizm” – są to pojęcia co do swojej treści tożsame, jakkolwiek szeroki ogół dopatruje się zasadniczej w nich różnicy. Takie różniczkowanie ruchu przez szeroki ogół ludności narodów rdzennych jest zjawiskiem dla czynników żydowskich wielce dogodnym. W ten sposób bowiem udaje się im skierować w łożysko akcji wywrotowej, także spośród społeczeństw rdzennych, kategorie ludzi, które w zasadzie są jej przeciwne i nie dałyby się do niej wciągnąć, gdyby zdawały sobie jasno sprawę z tożsamości idei, ukrytej pod różnymi nazwami – „komunizmu”, „bolszewizmu”, „socjalizmu”, „marksizmu” itd.

Są ludzie, którym np. zdaje się, że „socjalizm” jest ruchem niemającym na celu wywrotu społecznego w świecie w ogóle, a w ich kraju w szczególności, a to w przeciwieństwie do „komunizmu” i „bolszewizmu”, i oto – na podstawie tego złudzenia z tych lub innych powodów wstępują do organizacji o nazwie z dodatkiem – „socjalistyczna”, czego by nie uczynili, gdyby ona miała nazwę z dodatkiem „komunistyczna” lub „bolszewicka”.

Układ stosunków na terenie Rosji, który wprowadzono w tym kraju po wywrocie październikowym 1917 roku, oceniono w świecie na ogół jako szkodliwy dla najszerszych warstw tego kraju.

Ale jaką nazwę przyswojono ustrojowi, który zaprowadzono w Rosji? Temu ustrojowi przyswojono nazwę „bolszewicki”, „sowiecki” albo – „komunistyczny”.

Walka między odłamami – „socjalistycznym” i „komunistycznym” – w wielu krajach – istniejąca, jest sprawą „rodzinną” i nie dowodzi bynajmniej odrębności idei, na której odłamy te się opierają. Wszak istnieje również walka w łonie każdego z tych odłamów – z osobna, jak oto na przykład w łonie rosyjskiej partii „komunistycznej” między grupą Leona Bronsteina – „Trockiego” z jednej strony, a grupą Józefa Dżugaszwili – „Stalina”, z drugiej strony. W walce tej obie grupy są jednakowo „bolszewickie” inaczej „komunistyczne”, inaczej „socjalistyczne”. Obie usiłują zniszczyć obecny ustrój społeczny, by zmienić go na komunistyczny.

Nieustająca rewolucja

Zresztą nie chodzi o ostateczne zrealizowanie teorii socjalistycznej, komunistycznej czy innej, chodzi o sam proces tarć i nieporozumień w łonie narodów rdzennych; chodzi o „nieustająca rewolucję”, według wyrażenia Trockiego.

Organ syjonistyczny z powodu 80-letniej rocznicy urodzin przywódcy obozu socjalistycznego na terenie Niemiec, Edwarda Bernsteina, żyda, w styczniu 1930 roku pisał:

Edward Bernstein uronił raz w trakcie gorącej dyskusji słowo, które wywołało największy oddźwięk. Edward Bernstein wyraził się, że dla niego nie cel stanowi istotę rzeczy, ale sam ruch. Ruch jest ważniejszy niż cel ostateczny… – „Hajnt” nr 8, 9 I 1930 r. – „Na jubileusz 80-lecia, Edwarda Bernsteina”.

To nieoględnie uronione zdanie jasno uwydatnia wyłuszczone wyżej zasady polityki żydowskiej.

Na to samo wskazuje również charakterystyka Trockiego na podstawie jego pamiętników, skreślona przez publicystę żydowskiego, A. Riklisa.

W całej książce – pisał ten publicysta w styczniu 1930 roku – nie mówi się o tym, czy rewolucja rosyjska jest w mniemaniu Trockiego rzeczywistym zwycięstwem, czy też porażką. Trocki nie stara się nawet udowodnić, że system komunistyczny uczynił Rosję bądź szczęśliwszą, bądź piękniejszą. Jego nie interesuje pacjent, lecz tylko operacja… – „Hajnt”, nr 27, 31 I 1930 r. – „Trocki i stała rewolucja”, A. Riklis.

Żydów nie interesują pacjenci – narody rdzenne, żydów nie interesują wyniki projektowanej przebudowy świata; żydów interesuje sam proces operacji, sam proces walki w łonie narodów rdzennych i połączonego z nią osłabienia, sam ruch.«

Wydaje się, że to jest właściwa odpowiedź na pytanie: dlaczego nastąpił rozpad Związku Radzieckiego? To stworzyło nowe możliwości ruchu, nieustającej rewolucji. Tak, jak wspomniałem wcześniej, nie byłoby wojny na Ukrainie bez rozpadu ZSRR. Nawet wyreżyserowanie Majdanu nie byłoby możliwe. Skoro jednak nastąpił upadek takiego mocarstwa, pomimo że nie było ku temu żadnych podstaw, zwłaszcza ekonomicznych, to ktoś musiał podjąć taką decyzję i uruchomić cały proces, prowadzący do zmiany rzeczywistości. A kto to mógł zrobić? Tylko ten, kto wcześniej ten Związek Radziecki stworzył i uczynił go potęgą. I ten ktoś każe dziś Rosji walczyć ze Stanami Zjednoczonymi na Ukrainie tak, jak kiedyś kazał Stanom Zjednoczonym i Związkowi Radzieckiemu walczyć ze sobą w Wietnamie czy w Afganistanie. Amerykanie wycofali się z Afganistanu w sierpniu czy wrześniu 2021 roku, bo musieli podjąć nowe wyzwanie na Ukrainie. Ten ktoś musi być bardzo potężny, skoro takie potęgi jak Stany Zjednoczone, Chiny i Rosja bezwzględnie podporządkowują się jego rozkazom.

Retrospekcja

W poprzednim blogu cytowałem fragmenty książki Kazimierza Dziewanowskiego Brzemię białego człowieka; Jak zbudowano Imperium Brytyjskie. I tak przypomniało mi się, że mam jeszcze jedną książkę jego autorstwa – Polityka w sercu Europy. Książka ta została wydana w 1995 roku. Autor we wstępie m.in. pisze: Chcę przedstawić pewien pogląd na sens i wagę wydarzeń ostatnich lat dla sprawy polskiej. Chodzi o miejsce naszego kraju w świecie, o kształtujące się na nowo polskie położenie w Europie, o naszą sytuację geopolityczną przy końcu XX wieku i tuż przed nadejściem trzeciego tysiąclecia.

To miejsce w świecie i położenie w Europie, to oczywiście nasze miejsce w unii europejskiej i NATO. Wtedy wszystko było przed nami i dla większości, choć nie dla wszystkich, wydawało się, że jest to jedyne racjonalne rozwiązanie. Warto więc, jak sądzę, wrócić do tamtych nastrojów, emocji, argumentów i porównać je z obecnymi, które coraz częściej sprowadzają się do propozycji wyjścia z unii i budowy nowego układu bezpieczeństwa poza NATO. Ten nowy układ bezpieczeństwa miałby polegać, jak chce doradca prezydenta Ukrainy Arestowicz, na sojuszu z Ukrainą, Białorusią i państwami bałtyckimi. No cóż, sojusz z upadłym państwem gwarantem bezpieczeństwa. Czy może być coś bardziej absurdalnego? Nie musi, jeśli motorem tego wszystkiego są Stany Zjednoczone. Najwyraźniej w tym wszystkim chodzi chyba o zupełnie coś innego niż bezpieczeństwo. Podobnie jak 30 lat wcześniej, jak się dziś przekonujemy, w całej tej hucpie związanej z wchodzeniem państw Europy wschodniej do NATO i unii, wcale nie chodziło o bezpieczeństwo, tylko o coś zupełnie przeciwnego, czyli o wojnę na Ukrainie. Wykreowano oczywiście odpowiednią dramaturgię, że niby to Zachód nie chce w NATO i unii nowych członków. W końcu po długotrwałych negocjacjach zgodził się. Ci wybitni reżyserzy dlatego są wybitni, bo potrafią zadbać o najdrobniejsze detale tak, by ten cyrk sprawiał wrażenie autentyczności.

Wybrałem z tej książki parę fragmentów, które pokazują, jak bardzo obecna narracja jest daleka od tamtej sprzed ponad 25 lat. Śródtytuły są mojego autorstwa. Dziewanowski pisze:

»Nie ma lepszej metody zapobieżenia przyszłym groźbom dla pokoju w Europie, a co za tym idzie – na świecie, niż rozszerzenie granic Unii Europejskiej tak, by objęła w pierwszej kolejności państwa Grupy Wyszehradzkiej i by zostało to dokonane pod patronatem NATO.

Co jest polskim głównym celem narodowym? Jest nim zmiana sensu polskiego położenia geograficznego, likwidacja zagrożeń, które się z nim dotąd wiązały, stworzenie sytuacji, w której ani ponowny rozbiór Polski, ani powtórka roku 1939 nie będą już możliwe.

Aby to osiągnąć, Polska musi stać się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej i jej instytucji. Powinna też stać się pełnym członkiem NATO. Jeżeli tego nie osiągniemy i pozostaniem w szarej strefie, strefie nieustabilizowanej, pozbawionej poczucia bezpieczeństwa, wystawionej na nieskrępowane i niczym nie ograniczone działanie sił potężniejszych niż nasze własne – historia nieuchronnie znów się powtórzy.

Mamy największą od 200-300 lat szansę zapewnienia Polsce trwałego bezpieczeństwa. Wymaga to cierpliwości i konsekwentnego działania, nie wolno nam obrażać się ani ulegać nastrojom ksenofobicznym. Przede wszystkim nie należy opuszczać rąk. Jeszcze dwa albo trzy lata temu o wstąpieniu do NATO nie można było niemal marzyć.

Rosja

W latach 1987-1991 była gorbomania. Później przyszło uwielbienie Jelcyna, które nie uzyskało jednak własnej nazwy. I nadal jeszcze wielu ludzi zakłada a priori, że politycy rosyjscy są przepełnieni dobrymi chęciami. Żadni politycy z żadnego innego kraju, a zwłaszcza z krajów demokratycznych, nie mają automatycznie tak wielkiego kredytu zaufania.

Tak więc nadal nie brak ludzi, którzy z uporem i zaciekłością występują przeciw rozszerzeniu NATO, którzy biorą rosyjskie obietnice za rzeczywistość i w każdej sytuacji przyznają rację Rosji. Kampania, jaką toczy w tej sprawie tak szacowny, mający wielkie tradycje i autorytet dziennik jak „New York Times”,wskazuje, że nadal dla wielu opinia najwybitniejszych polityków USA czy Niemiec, nie mówiąc już o politykach krajów Europy Środkowej i Wschodniej, liczy się mniej niż pogróżki Żyrinowskiego czy Graczowa.

Tak bywało dawniej i tak bywa teraz. Ale historia historia ostatnich pięćdziesięciu lat dowodzi, że choć Rosja ma na zachodzie – i zawsze miała – wielu oddanych, nawet fanatycznych kibiców, to jej polityka tworzy więcej przeciwników niż przyjaciół.

Choć czasem trudno się oprzeć zwątpieniu, to jednak faktem pozostaje, że na świecie jest więcej trzeźwych ludzi, niż to się z pozoru wydaje.

Powiedzmy szczerze: ekipa Billa Clintona była z początku skłonna zaakceptować Rosję z dorobkiem inwentarza i przyjąć za dobrą monetę wszystko, co Moskwa mówiła. Można by to nazwać postawieniem wszystkiego na jedną kartę lub raczej, jak mówią Anglosasi, wkładaniem wszystkich jajek do jednego koszyka. Tak to wyglądało od początku kadencji aż do konferencji na szczycie, która miała miejsce w Vancouverze. Jednak wrażenie, jakie wywarł na świecie jej przebieg i składane przez amerykańską delegację deklaracje wywołały tak duże zaniepokojenie w byłych republikach radzieckich,a zwłaszcza na Ukrainie, w krajach Europy Środkowej i Wschodniej i wreszcie w Niemczech, że konieczna okazała się poprawka. Pospieszono zapewnić zaniepokojonych, że taka interpretacja stanowiska amerykańskiego nie jest słuszna. Szczególnie starano się uspokoić Ukrainę. Odtąd datuje się powolna, ale stała ewolucja stosunku USA do Ukrainy.

Ukraina

Po czterech latach, w czasie których w światowej polityce (i wśród polityków) utarł się pogląd, że Ukraina jest przykładem nieudanych reform demokratycznych i gospodarczych, nastąpiła zmiana. Dziś coraz częstsze są głosy wskazujące, że Ukrainie udało się przeprowadzić kilka trudnych operacji politycznych, w rezultacie których jej pozycja uległa wzmocnieniu.

Amerykanie niejednokrotnie już oświadczali, że Ukraina staje się ich „strategicznym partnerem”. W tym sensie wypowiadał się prezydent Bill Clinton na spotkaniu w Pradze, mówił sekretarz obrony Richard Perry, wspomniał też o tym Strobe Talbott. Pozycja Ukrainy uległa poprawie i wzmocnieniu w Europie Zachodniej, a szczególnie w Niemczech. Jak do tego doszło?

Po pierwsze: Ukraina mądrze rozegrała sprawę rakiet i układu o nierozpowszechnianiu broni masowego rażenia.

Gdyby uparła się i postanowiła zachować broń – a niemało było tych, którzy jej to doradzali – straciłaby poparcie państw zachodnich, a na dłuższą metę nie uzyskałaby żadnych korzyści wojskowych, choćby ze względu na koszta i trudności z utrzymaniem broni w stanie operacyjnym. Rosja miałaby okazję rozpętać wielką kampanię antyukraińską, zyskałaby poparcie dla swych żądań przywrócenia kontroli nad republikami byłego ZSRR, umocniłaby też swą pozycję jedynego wiarygodnego rozmówcy Ameryki i Unii Europejskiej.

Gdyby natomiast Ukraina oddała broń bez oporu i przetargów – oczywiście również nie uzyskałaby niczego. Tak to jest w życiu i polityce, że upór nie zawsze popłaca, ale zbytnia ustępliwość tym bardziej nie przynosi korzyści. Wykazując elastyczność, lecz broniąc twardo swych interesów, Ukraina osiągnęła maksimum i stała się ważnym partnerem Zachodu.

Najzręczniej, jak było można, Ukraina rozegrała też trudną sprawę Krymu, zmuszając tym Rosję do niechętnej, ale koniecznej powściągliwości. Ostrożny i inteligentny sposób postępowania dał Ukrainie inicjatywę, a nawet przewagę. Umocniło to jej pozycję z Zachodem.

Tak doszło do zmiany postawy USA. Rosja przestała być dla administracji Clintona jedynym partnerem. Ukraina stała się partnerem drugim, a chwilami równorzędnym. Prezydent Clinton i czołowi przedstawiciele administracji mówią dziś, że niepodległość Ukrainy leży w strategicznym interesie Ameryki.

To wszystko nie byłoby jednak wystarczające, gdyby polityka prezydenta Leonida Kuczmy nie zaczęła przynosić pozytywnych zmian w gospodarce. Ale i tu rysują się budzące nadzieję perspektywy.

Dla Polski tworzy to doskonałą, wymarzoną przez pokolenia sytuację. Na zachodniej granicy demokratyczne Niemcy, których przywództwo mówi dziś o Polsce jak o faktycznym sojuszniku. Na dużej części granicy wschodniej – przyjazna Ukraina, która umacnia dobre stosunki z demokratyczną Europą i Stanami Zjednoczonymi.

Polska musi dostosować do tego swą politykę. Powinniśmy wychodzić Ukrainie jak najdalej naprzeciw, być aktywni, udowadniać nasze przyjazne nastawienie. Powinniśmy to zawsze robić delikatnie i z wyczuciem, by nie wzbudzać podejrzeń, że zmierzamy do jakichś dalszych, ukrytych celów. Nie mamy, nie możemy i nie powinniśmy mieć innych celów niż sąsiedztwo niezależnej i prozachodniej Ukrainy. Będzie to dla nas niezwykle ważna gwarancja bezpieczeństwa i wielkie umocnienie naszej własnej pozycji.

Myślę, że taka konfiguracja polityczna otwiera też dalszą, korzystną perspektywę ułożenia w przyszłości równorzędnych i przyjaznych stosunków z Rosją. Sądzę, że istnienie niezawisłej i pomyślnie się rozwijającej Ukrainy jest warunkiem ułożenia w przyszłości dobrosąsiedzkich stosunków w całym regionie. Nie będzie on wtedy przypominał wagi obciążonej na jednej szali żelaznym, wielotonowym blokiem, a na drugiej – koszem wypełnionym różnymi drobiazgami.

Sposób, w jaki Rosja ułoży swe stosunki z Ukrainą zdecyduje o charakterze przyszłego państwa rosyjskiego.

Nieswojo to powiedzieć, ale powstający układ zaczyna przypominać marzenie Józefa Piłsudskiego, by Polska znalazła w Europie miejsce, w którym mogłaby się poczuć bezpieczna. Marzenie, którego nie mógł zrealizować. Dlatego słusznie publicysta „Rzeczpospolitej” Jan Skórzyński przypomniał okrzyk Piłsudskiego: Niech żyje wolna Ukraina! – Jan Skórzyński, Kijów-Warszawa, co może zrobić Polska, „Rzeczpospolita”, 24 sierpnia 1995. Wystąpienie Piłsudskiego miało miejsce w Winnicy, 17 maja 1920 roku.«

Wnioski

Dziś, z perspektywy czasu, widać, że to była pusta retoryka, która miała na celu przekonać elektorat do właściwego głosowania w trakcie referendum akcesyjnego. Coś, co miało nam dać trwały pokój, okazało się iluzją. Obecnie nikt już nie pamięta, wielu nie może pamiętać z racji wieku, jak to wtedy było, jaka była atmosfera. Gdy więc słyszymy polityków, którzy zapewniają nas, że teraz to będzie lepiej, to warto pamiętać o tym, co było wcześniej i co z tego zostało. A nie zostało nic. W sensie gospodarczym trochę się poprawiło, ale dystans do Europy nie zmniejszył się. W sensie bezpieczeństwa pogorszyło się i to bardzo. I wcale nie dlatego, że Rosja nam zagraża, bo nie zagraża. Jeśli ludzie boją się czegoś, to Ukraińców, wśród których jest wielu wojujących nacjonalistów i co gorsza, wielu z nich ma broń. Ale największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony Ameryki, bo to ona decyduje o wszystkim, co dzieje się w tym rejonie. Oczywiście nie należy zapominać o tym, kto rządzi Ameryką.

Właściwie to należało by zadać sobie podstawowe pytanie: dlaczego upadł Związek Radziecki? Oficjalnie, to dlatego, że nie wytrzymał wyścigu zbrojeń z Ameryką i zbyt duże wydatki na zbrojenia doprowadziły gospodarkę radziecką do ruiny. Tylko po co Związek Radziecki ścigał się z Ameryką? Przecież miał broń atomową i przyparty do muru mógł jej użyć, ale nie użył. No właśnie! Obecnie straszą nas tym, że jeśli Rosja przegra wojnę konwencjonalną na Ukrainie, to w desperacji swojej zdecyduje się na użycie ultima ratio regum (napis umieszczany na działach francuskich za panowania Ludwika XIV), czyli ostatniego argumentu królów, czyli w przypadku Rosji broni atomowej. Tak to tłumaczy znany amerykański politolog John Mearsheimer, który twierdzi, że podrażniona rosyjska duma nie pozwoli Rosjanom na pogodzenie się z porażką. Rosja nie użyje tej broni, bo wie, że walczy z NATO, a nie z jakąś parodią państwa, które nazywa się Ukrainą. A poza tym, to w tej wojnie chodzi o odtworzenie I RP.

Dlaczego więc upadł Związek Radziecki? Dlatego, że pewna opcja wyczerpała się i trzeba było poszukać nowej, by wykreować nowy konflikt. Bez rozpadu Związku Radzieckiego nie mogło by dojść do wojny na Ukrainie, a ponadto nie było by argumentu, że Rosja chce odbudować imperium, czyli powrócić do terytorium z czasów ZSRR.

Już w latach 90-tych Amerykanie uznali, że ich strategicznym partnerem w Europie wschodniej będzie Ukraina, a to oznacza, że Polska zostanie zmarginalizowana i jej interes zostanie podporządkowany interesom Ameryki. W praktyce to już się dzieje. W Polsce dokonuje się wymiana społeczeństwa. Polskie społeczeństwo jest wymieniane na ukraińskie. Dzieje się to na dwa sposoby. Pierwszy to przesiedlenia ludności ukraińskiej na teren całej Polski. Drugi to fizyczne wyniszczanie Polaków, szczególnie starszych, poprzez ograniczanie im dostępu do służby zdrowia. Kulminacja nastąpiła w czasie tzw. pandemii. W żadnym innym kraju w Europie nie było tylu zgonów. Było to przygotowanie do przyjęcia pierwszej fali przesiedleńców. ZUS-owskie oszczędności z tytułu nadmiernych zgonów Polaków można było przeznaczyć dla obywateli Ukrainy.

„Nieswojo to powiedzieć, ale powstający układ zaczyna przypominać marzenie Józefa Piłsudskiego, by Polska znalazła w Europie miejsce, w którym mogłaby się poczuć bezpieczna.” Dlaczego było nieswojo to powiedzieć? Bo wcześniej Dziewanowski napisał:

„Piłsudski pragnął zapobiec niszczeniu Polski przez swary partyjne i prywatę (nazwał nawet Polaków narodem idiotów), ale sam nie zdołał ani skutecznie zreformować ustroju, ani go uzdrowić. Sanacja władzy i kraju z choroby prywaty nie powiodła się, bo to wszak nigdy nie jest w pełni możliwe.”

W blogu „Kryzys przysięgowy” pisałem o tym, że w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970) jest informacja o tym, że to sam Piłsudski kreował te swary partyjne i prywatę. Cóż, najwyraźniej to bydle uważało, że to Ukraińcy są mądrzy i nieskazitelni, ale oni, stanowiący najliczniejszą mniejszość narodową w Polsce międzywojennej, nie byli niczemu winni, podobnie jak inne mniejszości, tylko Polacy. To bydle szczerze nienawidziło Polski i Polaków i cały czas dążyło do jej zniszczenia.

24 sierpnia 1995 roku ukazał się w „Rzeczpospolitej” artykuł Jana Skórzewskiego Kijów-Warszawa, co może zrobić Polska. Czy Polak tak zatytułowałby ten artykuł? Raczej napisałby Warszawa-Kijów, co może zrobić Polska. Bo taka jest perspektywa Polaka. Wygląda na to, że autor tego artykułu jest (był) Ukraińcem. Niby drobiazg, ale tak m.in. poznaje się Ukraińców. Ukrainizacja Polski trwa od lat, jeszcze przedwojennych i wcześniejszych. Na sile przybrała po powojennych przesiedleniach na ziemie poniemieckie, a po 24 lutego mamy już do czynienia z końcowym odliczaniem.

Armada

W Blogu „Belgia” wspomniałem o najsłynniejszej chyba bitwie morskiej, w której Anglicy w 1588 roku pokonali niezwyciężoną hiszpańską Armadę. Bitwa ta zapoczątkowała angielską dominację na morzach i umożliwiła rozwój brytyjskiego imperium kolonialnego. Jest to więc jedna z najważniejszych dat w dziejach świata. Jej genezę i przebieg opisał Kazimierz Dziewanowski w swojej książce Brzemię białego człowieka; Jak zbudowano Imperium Brytyjskie, wydanej początkowo w dwóch tomach. Pierwszy ukazał się w 1981, drugi w 1989 roku. W 1996 roku książka ta ukazała się w jednym tomie, bogato ilustrowana i w atrakcyjnej szacie graficznej.

Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716) – filozof, wybitny różokrzyżowiec, przedstawił publicznie program podziału wszystkich innych kontynentów pomiędzy państwa europejskie. Uważał ten program za sprawiedliwy, gdyż dzicy nie potrafią się rządzić sami, wymagają więc europejskiej opieki i za pokojowy, bo likwidujący wojny pomiędzy państwami europejskimi, co oczywiście nie było prawdą, bo wojny nadal były prowadzone.

Na twierdzeniu, że dzicy nie potrafią się rządzić, zostało sformułowane przez lorda Frederica Lugarda (1858-1945) powiedzenie o „brzemieniu białego człowieka”: posłannictwem Europejczyka jest oświecenie i ucywilizowanie dzikich. I to jest właśnie to brzemię. Jednak lord Lugard użył tego zwrotu w końcu XIX wieku, powtarzając tak właśnie brzmiący tytuł jednego z wierszy Rudgarda Kiplinga The White Mans Burden.

Kazimierz Dziewanowski (1930-1998) to pisarz, dziennikarz, reportażysta, dyplomata (ambasador w USA w latach 1990-1993), potomek, jak sam podkreślał, Jana Dziewanowskiego, oficera napoleońskiego, szwoleżera spod Somosierry, autor tekstu słynnego przemówienia Lecha Wałęsy w Kongresie USA w listopadzie 1989 roku. Książka ta opisuje dzieje Imperium Brytyjskiego. I właśnie na samym początku powstawania tego imperium miała miejsce wspomniana bitwa. Poniżej fragmenty opisu tej bitwy dokonane przez Dziewanowskiego, który korzystał z angielskich źródeł:

x

Hakluyt (autorytet naukowy w dziedzinie geografii, żeglugi, handlu zamorskiego i kolonizacji – przyp. W. L.) nazwał flotę murem obronnym wyspy. Jak słuszne były to słowa, okazało się, gdy nad Anglią zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo – jedno z trzech największych niebezpieczeństw, jakie jej zagroziły w czasach nowożytnych, obok nieudanej wyprawy Napoleona i niedoszłej inwazji Hitlera. Mowa o wyprawie Niezwyciężonej Armady.

Przez wiele lat królowa Elżbieta zwlekała i prowadziła ostrożną politykę, nie ryzykując otwartej wojny z Hiszpanią. Siły wydawały się nierówne. Anglia wciąż jeszcze była nader prymitywnym i dzikim krajem, leżącym na peryferiach Europy, wprawdzie takim krajem, w którym rodziły się już nowe siły, myśli i możliwości, ale nie wszyscy jeszcze byli o tym przekonani. Nie brakowało takich, co sądzili, że porywanie się na niezmierzoną potęgę Hiszpanii jest niebezpiecznym wyzywaniem Boga.

W całej Europie Hiszpania miała renomę ogromną. Uważano jej armie lądowe za niezwyciężone. Wiedziano, że król hiszpański dysponuje nieprzebranymi bogactwami dostarczanymi mu z dalekich ziem, na których rządzili jego gubernatorzy. Hiszpańscy żeglarze pojawili się na oceanach wcześniej niż angielscy. Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła. Za Hiszpanią stał również autorytet papiestwa. Dzieje toczyły się w taki sposób, że wydawało się, iż królowie Hiszpanii niezawodnie staną na czele całej katolickiej Europy.

A jednak stopniowo stawało się coraz bardziej oczywiste, że musi dojść do starcia. Oba państwa stały sobie na drodze i jedno z nich musiało ustąpić. Bez walki obejść się nie mogło. Drogi Anglików i Hiszpanów krzyżowały się w wielu miejscach i w różny sposób. Widzieliśmy już, że tak było na wielkich przestrzeniach oceanicznych i u wybrzeży Ameryki Południowej. Krzyżowały się też w Niderlandach. Hiszpania miała tam ambicje, które uznawano w Anglii za bezpośrednią groźbę. Do tego dołączyły się potężne racje ideologiczne, a ściślej: religijne. Hiszpańskie ambicje przywództwa nad katolicką Europą były narażone na szwank przez angielską herezję. Tocząca się wojna w Niderlandach miała, prócz narodowego, podłoże religijne. Wszystko to sprawiało, że – jak to nieraz można było zaobserwować w dziejach – sprzeczność interesów gospodarczych i imperialnych przybrała w oczach obywateli obu konkurencyjnych państw zabarwienie religijne, ideowe, nadziemskie. W rezultacie rozpalała się między nimi coraz większa nienawiść.

Najważniejszą bez wątpienia przyczyną wzajemnej wrogości było to, że rosnąca siła morska protestanckiej wyspy, która ośmieliła się wysyłać swoich żeglarzy tam, gdzie dotąd niepodzielnie panowali Hiszpanie – groziła skruszeniem fundamentów hiszpańskiej potęgi. Najpierw Anglicy starali się przełamać iberyjski monopol handlowy. Później przystąpili do odbierania Hiszpanom ich bogactw. Wreszcie zagrozili łączności między hiszpańskimi posiadłościami w Ameryce Południowej a metropolią.

Doszła do tego bezpośrednia przyczyna ideologiczna: po długim wahaniu i rozterce Elżbieta wydała wyrok śmierci na Marię Stuart, groźną konkurentkę do tronu, nadzieję Madrytu i Rzymu na przywrócenie katolicyzmu w Brytanii. Napisano już o tym dramacie tomy i niejedną sztukę teatralną. Nie będę go więc omawiać, zwłaszcza że od początku przyjąłem założenie, że będziemy się zajmowali ludźmi, którzy zbudowali imperium, a nie problemami angielskiej polityki wewnętrznej. Trzeba jednak podkreślić, ze śmierć Marii Stuart wywarła wpływ na wybuch wojny między Anglią a Hiszpanią.

W roku 1587 lord Walsingham przekonał królową, że sprawa już dojrzała. Nakłonił ją do zawarcia porozumienia z walczącymi z Hiszpanią Holendrami. Wpływ Walsinghama, który dążył do walki, przeważył nad wpływem drugiego doradcy królowej, Roberta Cecila. George M. Trevelyan napisał: „Gdyby Elżbieta zawsze słuchała rad Walsinghama, byłaby pewno zrujnowana. Gdyby ich nigdy nie słuchała, byłaby również zrujnowana. Na ogół umiała wybrać z rad dwóch wielkich ministrów to, co było najlepsze” – George M. Trevelyan, Historia Anglii, Warszawa 1963.

Król Filip hiszpański natychmiast odpowiedział na to wyzwanie. Nakazał sekwestrację statków angielskich, jakie w tym czasie znajdowały się w portach hiszpańskich. Było ich tam sporo, zwłaszcza w rejonie Zatoki Biskajskiej. Angielskie załogi przemienione w niewolników zostały osadzone na galerach, które Filip począł gromadzić, by zaatakować Anglię. Ale to nie było łatwe.

W roku 1585 królowa dała Drake’owi przyzwolenie, aby zaatakował Hiszpanów już nie jako samotny korsarz, lecz jako dowódca poważnej floty, tyle że wciąż jeszcze nie w Europie i bez wypowiedzenia wojny. Sir Francis popłynął do Indii Zachodnich i od razu przystąpił do działań. Najpierw uderzył na San Domingo. Była to silna forteca, potężnie umocniona przeciwko każdemu atakowi ze strony morza. Ale Drake uderzył od tyłu, przeprowadzając swych ludzi przez kamienne zbocze, leżące poza ostrzałem hiszpańskich baterii. Postąpił więc w podobny sposób, jak w wiele wieków później Japończycy, gdy zdobili Singapur. Ale to już inna historia.

Następnie uderzył na Cartagenę. Załoga twierdzy wiedziała o upadku San Domingo, nie można więc było jej zaskoczyć, ale imię Drake’a działało paraliżująco. Gdy Anglicy przypuścili nagły nocny szturm na miasto – Cartagena padła.

Zwycięstwa Drake’a w Indiach Zachodnich wstrząsnęły Hiszpanią. Utraciła dwieście czterdzieści dział, co było w owym czasie trudne do powetowania, co zaś ważniejsze – osłabła jej wiara we własne siły. Król hiszpański musiał teraz poświęcić znaczną część środków, jakimi rozporządzał, dla umocnienia obrony swych zamorskich posiadłości; to zaś osłabiło go w Europie. Ale królowa nadal nie pozwalała swemu admirałowi zachować dla Anglii zdobytych miast. Wciąż nie chciała wojny. Wolała zadowolić się taktyką, którą Drake nazwał „oskubywaniem brody hiszpańskiego króla”.

Po dwóch latach sytuacja zmieniła się. Filip podjął zakrojone na wielką skalę przygotowania do wojny i do inwazji na Wyspy Brytyjskie. Teraz Elżbieta dała admirałowi wolną rękę.

Wypłynął z Plymouth, by zaatakować Filipa już nie w Indiach Zachodnich czy na wybrzeżu Peru i Panamy, ale w sercu jego potężnego państwa.

Flota hiszpańska skoncentrowała się w dwóch portach: w Lizbonie i Kadyksie. Atak na Lizbonę, której port odznaczał się wąskim, gęsto obsadzonym przez artylerię przejściem, był zbyt ryzykowny – nawet dla Drake’a. Wydaje się zresztą, że królowa i tym razem nie pozwoliła mu jeszcze na atakowanie drugiej stolicy Hiszpanii.

Pozostawał więc Kadyks. Tu również zadanie było nadzwyczaj trudne i większość płynących z Drakiem oficerów uważała, że trzeba zaczekać na Hiszpanów na morzu, zablokować port, przechwycić powracające statki oraz – jeśli tylko możliwe – wywabić wrogą flotę z ukrycia i uderzyć na nią. Ale Drake postanowił inaczej.

Wprowadził eskadrę do środka silnie bronionego portu. Nie było chyba w ówczesnym świecie drugiego dowódcy, który by się na to odważył. Ale Drake wiedział, co robi. Zaskoczenie było tak wielkie, że zgromadzona w Kadyksie flotylla hiszpańska została zdruzgotana ogniem bijących z bliska dział angielskich, zatopiona albo spalona. Zniszczono trzydzieści trzy okręty różnej wielkości, wśród nich dwa ogromne liniowce, jeden liczący tysiąc dwieście ton wyporności i drugi, tysiąc pięćset ton, będący okrętem flagowym Hiszpanów.

Podział administracyjny Hiszpanii; źródło Wikipedia.

Kadyks jest portem, który leży praktycznie u wejścia do Cieśniny Gibraltarskiej, a więc miejscem, z którego Hiszpanie kontrolowali cały ruch na Morzu Śródziemnym. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której można by było ich zaskoczyć, a tym bardziej wpłynąć do dobrze strzeżonego portu bez ich wiedzy i zgody, chyba że założymy, że byli kompletnymi kretynami. Trudno jednak przyjąć takie założenie w stosunku do ludzi, którzy dokonali podbojów kolonialnych w obu Amerykach, jeszcze zanim pojawili się tam Anglicy.

Brawurowy atak na Kadyks zajął w dziejach brytyjskiej marynarki wojennej miejsce podobne do tego, jakie później zajęły bitwy pod Abukirem i Trafalgarem. Uczestniczyła w nim, prócz Drake’a, plejada innych znakomitych dowódców: Essex, Raleigh, lordowie Charles i Thomas Howardowie. Ich wyprawa zniweczyła tegoroczne plany hiszpańskiego króla, odsunęła termin inwazji. Opóźnienie wyprawy o rok miało i inny skutek. Dotychczasowy jej dowódca, naznaczony przez Filipa znakomity żeglarz, Santa Cruz, zmarł, a jego miejsce zajął książę Medina-Sidonia, który na lądzie był dobrym i zasłużonym żołnierzem, ale nie znał się na sprawach morza. Sam to zresztą rozumiał i usilnie prosił króla, aby zwolnił go od tego obowiązku. Filip był jednak nieprzejednany. Miało to wywrzeć poważny wpływ na dalszy rozwój wypadków.

Przyszedł rok 1588.

Ku brzegom Anglii wyruszyła z Hiszpanii flota, jakiej świat dotąd nie widział. Mimo licznych przeszkód, mimo ataku na Kadyks, król Hiszpanii i jego wodzowie zgromadzili siłę morską, która swą liczebnością przewyższała flotę Anglików. Na pokładzie jej okrętów płynęli zaprawieni w bojach żołnierze hiszpańskiej piechoty w takiej sile, że gdyby wylądowali w Anglii, nie byłoby dla nich przeciwnika. Siły Armady zamierzano zresztą połączyć z nadciągającymi z Niderlandów oddziałami pod wodzą księcia Parmy i dopiero te dwie armie miały wylądować na angielskim brzegu.

Armada liczyła sto trzydzieści okrętów, ponad dziewiętnaście tysięcy żołnierzy, osiem tysięcy trzystu pięćdziesięciu marynarzy, dwa tysiące osiemdziesięciu galerników, dwa tysiące sześćset trzydzieści armat. Do tego trzeba dołączyć armię księcia Parmy w sile szesnastu tysięcy żołnierzy, która miała też pewną liczbę statków transportowych, ale nie miała okrętów wojennych.

Siły angielskie były nieporównanie mniej liczne: zaledwie trzydzieści cztery okręty wojenne Jej królewskiej Mości, do tego spora liczba uzbrojonych okrętów handlowych (wśród nich, trzeba o tym pamiętać, było niemało okrętów kaperskich, wypróbowanych w bojach, o mniejszej jednak sile i gorszym uzbrojeniu niż okręty regularnej floty królewskiej).

Nie byłoby jednak całkiem rzetelne, gdybyśmy zestawiali liczby nie mówiąc o tym, co się za nimi kryje.

Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. To nie ma być dowcip, był to fakt o doniosłym znaczeniu. Ten były handlarz niewolnikami, który skupywał „heban” na zachodnim wybrzeżu Afryki, a sprzedawał w hiszpańskich koloniach po drugiej stronie oceanu, został w roku 1573 mianowany Skarbnikiem i Nadzorcą Floty. Wykazał na tym stanowisku ogromne talenty. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.

Hawkins zapoczątkował budowę okrętów wojennych nowego typu. Obniżono wysokie nadbudówki, które górowały nad pokładami galeonów. Kadłuby wyposażono w miecz pozwalający ostrzej żeglować pod wiatr. Najważniejsza zaś była zmiana kształtu kadłuba. Statki średniowieczne, używane w tym czasie na całym Morzu Śródziemnym, a więc również we flocie hiszpańskiej, były bardzo szerokie. Stosunek długości do szerokości wynosił średnio dwa do jednego. Charakteryzowały się mniejszym zanurzeniem, ale były zarazem mniej zwrotne, wolniejsze i źle manewrowały przy niesprzyjającym wietrze. Podejmując wyprawy odkrywcze i handlowe, Anglicy również posługiwali się takimi żaglowcami, ponieważ były stateczne i mogły żeglować po płytkich wodach. Natomiast od czasów Hawkinsa angielskie okręty wojenne przybrały inny kształt: wydłużyły się, a ich zanurzenie wzrosło. Stosunek długości do szerokości kształtował się teraz jak trzy, a nawet cztery do jednego. Mniej się więc nadawały do żeglugi po płytkich i nieznanych wodach (zobaczymy, że dwieście lat później kapitan Cook ponownie wybierze szeroką i płytko siedzącą w wodzie jednostkę). Były za to nieporównanie szybsze i świetnie manewrowały przy każdym niemal wietrze.

Podstawowym, a właściwie jedynym orężem floty angielskiej zbudowanej przez Hawkinsa była artyleria. Armaty ukryto pod pokładem na specjalnych stanowiskach, wycinając w kadłubie strzelnice. Wprowadzono też ciężkie armaty o większym zasięgu. Odtąd żaglowy okręt wojenny zadawał ciosy, nie zbliżając się do przeciwnika. Manewrował tak, aby ustawić się do wroga bokiem i odpalić salwę całą burtą. W Royal Navy nazywało to się broadside (burta) i stało się głównym narzędziem walki morskiej do czasów pierwszej, a nawet drugiej wojny światowej.

Do czasów Hawkinsa było inaczej. Admirałowie wszystkich flot starali się rozstrzygać wszystkie bitwy morskie, jakby to były bitwy lądowe, tyle że toczone na drewnianych pokładach. Dążono do staranowania okrętu przeciwnika i dostosowywano do tego konstrukcję własnej jednostki. Podstawowym celem był abordaż, wtargnięcie na obcy pokład i uzyskanie zwycięstwa w walce wręcz: na miecze, szpady, topory albo noże. Dlatego właśnie potrzebne były wysokie nadbudówki, by łucznicy i arkebuzerzy mogli z wysoka razić wroga i aby łatwiej było przeskoczyć na nieprzyjacielski pokład.

Tak właśnie przedstawiała się w roku 1588 taktyka Hiszpanów. Mieli oni na pokładach doborowe i liczne oddziały wojskowe. Dowodził nimi książę, który odznaczył się w walkach na lądzie, ale nigdy nie walczył na morzu. Można sobie wyobrazić, że mając na pokładach armię, która – jak sądzili – była w stanie podbić Anglię, i rozumiejąc walkę na morzu jako starcie na białą broń, Hiszpanie byli pewni zwycięstwa. Umieli nadzwyczaj dobrze posługiwać się szpadami, toporami, halabardami…

W niedzielę, 21 lipca, niezwyciężona flota księcia Mediny-Sidonii pojawiła się na redzie portu Plymouth. Przedtem jednak admirał Howard opuścił port i wypłynął w morze. Wiał południowo-zachodni wiatr, sprzyjający Armadzie, a niekorzystny dla Anglików. Te pierwsze godziny wielkiego starcia były dla hiszpańskiego dowódcy pierwszą i niepowtarzalną okazją, w której mógł za jednym zamachem osiągnąć zwycięstwo. Anglicy manewrowali pod wiatr, Armada miała zatem okazje przycisnąć ich do lądu i zapędzić do portu. Gdyby zaś do tego doszło, wtedy nikt nie zdołałby oprzeć się nawale lądujących Hiszpanów – w Plymouth nie było angielskich wojsk lądowych. Flota królowej zostałby niechybnie zniszczona. Niektórzy oficerowie hiszpańscy zorientowali się w sytuacji, ale ich dowódca twardo trzymał się instrukcji, która przewidywała, że ma przepłynąć kanał i połączyć siły z księciem Parmą.

Stało się tak, jak pisał Drake: „Okazja raz stracona, stracona jest na zawsze”. Howard, umiejętnie halsując i wykorzystując lepsze właściwości nawigacyjne swych okrętów, wydostał się na nawietrzną – na zachód od Armady. Teraz panował nad sytuacją. Niebawem dołączyły do niego dalsze jednostki wiozące zaopatrzenie. Hiszpanie przyglądali się temu bezradnie. Książę Medina-Sidonia napisał w raporcie: „Wróg, posiadając okręty tak zwinne i tak doskonale sterowane, że mógł uczynić z nimi wszystko, czego zapragnął, chwycił wiatr”. Jednakże jego raporty wysyłane do Madrytu wskazują, że nie spostrzegł, iż miał zwycięstwo w zasięgu ręki.

Doszło do pierwszych potyczek. W ciągu kilku następnych dni okręty angielskie wielokrotnie ostrzeliwały Armadę, zadając jej straty w ludziach, a nie doznając niemal żadnych szkód. Zatopiono wielki galeon „Santa Ana”, będący flagowym okrętem jednego z hiszpańskich admirałów – Recaldego.

Wreszcie flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais. Miała tam oczekiwać na przybycie transportowców księcia Parmy. Medina-Sidonia słał do niego listy przynaglające. Tymczasem do floty angielskiej dołączyła eskadra admirała Seymoura, która dotąd zajmowała pozycję u wschodniego wejścia do kanału La Manche (zwanego przez Anglików Kanałem Angielskim) i tam osłaniała Anglię przed niespodziewaną inwazją Parmy. Teraz wszystkie siły angielskie były już skoncentrowane.

W nocy z niedzieli na poniedziałek, z 28 na 29 lipca, na pokładzie „Ark Royal” – okrętu flagowego Howarda – odbyła się narada wojenna. Postanowiono atakować. Hiszpanie zobaczyli wkrótce, że w mroku zbliżają się do nich dziwne jednostki, nieduże i płaskie, przypominające raczej barki niż okręty wojenne. Były to brandery, które piszący o tej bitwie niemal cztery wieki później, były Pierwszy Lord Admiralicji, Winston Churchill nazwał „torpedami tamtych czasów”. Ciszą nocną wstrząsały eksplozje. Osiem branderów stanęło w płomieniach. Wiatr znosił je prosto na miejsce zakotwiczenia Armady.

Wśród Hiszpanów wybuchła panika. Kapitanowie przecinali liny i w ciemnościach usiłowali wydostać się na morze jak najdalej od ziejących ogniem branderów. Jeden z największych okrętów, „San Lorenzo”, stracił w zderzeniu ster i zdryfował na brzeg, gdzie załoga została rozbrojona i internowana przez Francuzów. Było wiele innych zderzeń. Rano Armada z trudem pozbierała się w pobliżu Dunkierki i wyruszyła w kierunku Gravelines. Tam doszło do całodziennej bitwy, w której Anglicy atakowali i podchodzili na bliską odległość, ale w dalszym ciągu nie dawali Hiszpanom okazji do abordażu. I znów ich artyleria okazała się lepsza. Hiszpanie odgryzali się ogniem, ale nie mogli wyrządzić angielskim okrętom większych szkód. Sami natomiast ponosili coraz większe straty. Większość ich jednostek została uszkodzona, niektóre poważnie, trzy zatopiono, a kilka dalszych wpędzono na mielizny, po czym następnego dnia wzięto ich załogi do niewoli.

Książę Parma nie pojawił się. Stało się tak nie z powodu opieszałości, tchórzostwa czy złej woli, ale z przyczyny wiatru. Niezgrabne, ociężałe transportowce Parmy nie były w stanie pokonać wiatru wiejącego z przeciwka.

Bitwa zakończyła się w chwili, gdy Anglikom zbrakło amunicji. To uratowało Armadę, ale jej siła była złamana. Hiszpanie wiedzieli, że są pokonani, ale nie wiedzieli, że wróg nie ma czym strzelać. Natomiast Anglicy wiedzieli, że ich armaty stały się już tylko straszakiem; nie wiedzieli, że Hiszpanom też się kończy amunicja, całkiem zaś skończyła się ich wola walki. Dlatego Howard, pisząc tego dnia do Londynu, oceniał sytuację z powściągliwością: „Ich moc jest nadzwyczaj wielka i wspaniała, ale po troszeczku wyskubujemy im piórka”. Nie wiedział, że Armada straciła już skrzydła.

Książę Medina-Sidonia podjął brzemienną w fatalne skutki decyzję, ale wydawało się, że nie ma wyboru. Ponieważ wiatr spychał go na mielizny Flandrii, więc zamiast lądować w obozie Parmy, postanowił wrócić do domu opływając Anglię. Początkowo droga przebiegała pomyślnie. Flota angielska trzymała się z tyłu, obserwując ruchy wroga, ale nie przeszkadzała mu (jak wiemy, nie bardzo miała czym). Kiedy jednak dzielni, lecz niefortunni Hiszpanie znaleźli się już po drugiej stronie wyspy, u wybrzeży Irlandii – przyszła katastrofa. Tym razem przyczyną nie był Howard ani Drake, tylko potężne burze jesienne, które nadciągnęły tego roku wcześniej niż zazwyczaj. Źródła podają różne liczby, jedne mówią o siedemnastu zatopionych okrętach hiszpańskich, inne o dziewiętnastu. Straty w ludziach oceniano na 4-7 tysięcy. Jedno było pewne: żywioł zadał Armadzie większą klęskę niż Anglicy. Ale to Anglicy sprawili, że zamiast obozować pod Londynem, Medina-Sidonia musiał stawić czoło sztormom u wybrzeży Irlandii. Tak czy inaczej – Anglicy wygrali tę wojnę. Do Hiszpanii wróciła zaledwie połowa Armady.

George Trevelyan napisał:

„Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.

I jeszcze coś, co wiadome jest dopiero teraz, a czego wówczas nikt nie mógł przeniknąć. Było to mianowicie starcie nie tylko dwóch sposobów pojmowania Boga i religii, dwóch sprzecznych interesów ekonomicznych, dwóch konkurujących ze sobą imperializmów. Była to także bitwa różnych organizacji życia społecznego, różnego pojmowania stosunku między władzą a obywatelem, odmiennego widzenia roli jednostki i dwóch różnych mentalności. Rozmaicie też można na to patrzeć. Można powiedzieć, że było to starcie feudalnej, średniowiecznej jeszcze Hiszpanii z nowoczesną, zwiastującą już epokę kapitalizmu, banków, handlu i przemysłu Anglią. A można też powiedzieć, że była to walka dumnych, wiernych zasadom rycerskiego honoru grandów hiszpańskich z kupczykami korzennymi, z lichwiarzami i rozbójnikami morskimi. Jakkolwiek byśmy to nazwali, jedno jest pewne: starły się orężnie dwa różne społeczeństwa, dwie niezgodne formacje umysłowe i psychologiczne.

Wróćmy jeszcze raz do Trevelyana, pod którego piórem rzeczy skomplikowane stają się jasne i przejrzyste:

„Hiszpanie mieli na swych galerach niewolników do wioseł oraz wspaniałych żołnierzy do walki z okrętów, ale nie mieli licznej i energicznej rzeszy prywatnych kupców i żeglarzy, która by dostarczała im niezbędnych marynarzy, takiej, jaka stanowiła bogactwo i dumę Anglii. Bowiem różnice techniczne w obsadzie i taktyce między okrętem hiszpańskim a angielskim świadczyły jeszcze o czymś więcej – o różnicy charakteru społecznego Hiszpanii i nowej Anglii. Przedsiębiorczość prywatna, inicjatywa indywidualna i dobroduszna równość klas wzrastały w odfeudalizowanej Anglii Renesansu i Reformacji, a uwydatniały się najsilniej wśród ludności kupieckiej i żeglarskiej. Najenergiczniejsze jednostki spośród drobnej szlachty oraz klas średnich i niższych w szorstkiej camaraderie wyruszały razem na morze w celach wojennych i handlowych. W Hiszpanii pojęcia i obyczaje społeczeństwa były wciąż jeszcze feudalne, chociaż w polityce król stał się monarchą absolutnym. Drake wiedział doskonale, że na pokładzie okrętu potrzebna jest dyscyplina, a nie feudalizm i duma klasowa. Hierarchia morska nie jest tym samym, co hierarchia lądowa. Hiszpanie u szczytu swej potęgi byli wielkimi żołnierzami i kolonistami, gorszymi żeglarzami, mało przedsiębiorczymi kupcami, fatalnymi politykami i władcami… Jeżeli kiedykolwiek duch społecznej i umysłowej wolności odniósł zwycięstwo, to było nim morskie zwycięstwo Anglii i Holandii nad Hiszpanią”.

x

Te cytaty Trevelyana i komentarz Dziewanowskiego umieściłem na końcu, choć w oryginalnym tekście znajdują się one w środku opisu bitwy. To jest bardzo charakterystyczna narracja. Sprowadza się ona do wtłoczenia czytelnikowi do głowy schematu: zacofana feudalna ciemnota katolicka i postępowa i oświecona społeczność protestancka. I to waśnie dlatego Hiszpania przegrała tę bitwę. To typowa masońska argumentacja. Wspomniałem na początku, że przodek Dziewanowskiego, który był oficerem napoleońskim, brał udział w szarży pod Somosierrą. Praktycznie wszyscy napoleońscy oficerowie, a również niektórzy szeregowi żołnierze, byli masonami. O tym napomknął w swojej powieści Huragan Wacław Gąsiorowski. I pewnie Kazimierz Dziewanowski nim był. Jak mówi przysłowie: niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Pisząc o Hakluycie, robi on w pewnym momencie osobistą uwagę: (…) nawiązał też kontakt z największymi autorytetami geograficznymi ówczesnego świata, zwłaszcza ze słynnym Orteliuszem, największym ówczesnym wydawcą map działającym w Niderlandach. Dziś, siedząc w moim pokoju i patrząc na wiszącą na ścianie jedną z map wydanych przez Orteliusza, widząc jej piękno, barwny druk, a zarazem dużą jeszcze dowolność, z jaką wybitny Flamand zaznaczał łańcuchy górskie, bieg rzek i wybrzeży, czuję daleki odblask emocji, z jaką młody duchowny z Oxfordu oglądał taką samą mapę i czekał na listy uczonego korespondenta.

No cóż? Można zapytać, jakim to sposobem pisarz i dziennikarz z PRL-u wszedł w posiadanie mapy, która na Zachodzie była wyjątkowym rarytasem, a co za tym idzie również bardzo droga. Inna sprawa, że taka mapa najprawdopodobniej nie została zakupiona w jakimś antykwariacie, dostępnym dla każdego, tylko została sprzedana, a może nawet podarowana przez innego masona. Takie mapy nie mogą przecież dostawać się w przypadkowe ręce. To nie okazały dom czy luksusowy samochód, których utrzymanie kosztuje, tylko wyjątkowo rzadka mapa, która wisi na ścianie i tylko zyskuje na wartości, bez kosztów ubocznych, no i oczywiście cieszy oczy.

Na początku pisze Dziewanowski: Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła.

Pisze więc o bitwie morskiej pod Lepanto z 1571 roku, ale nie mówi o niej wprost, bo wówczas cała jego fałszywa narracja zostałaby obnażona. Zgodnie z zasadą, że jeśli fakty nie pasują do teorii, to tym gorzej dla faktów. A w Wikipedii można przeczytać:

„Bitwa pod Lepanto – bitwa morska stoczona 7 października 1571 na południowy zachód od Lepanto pomiędzy Imperium Osmańskim a Ligą Świętą, zakończona zwycięstwem chrześcijan. Bój pod Lepanto był jedną z najkrwawszych bitew morskich w dziejach świata. Liga Święta: Hiszpania, Republika Wenecka, Państwo Kościelne, Republika Genui, Królestwo Sabaudii-Piemontu, Zakon Maltański.

Chrześcijańska armada wyruszyła, by napotkać osmańską. Pod Lepanto po stronie Ligi walczyło około 200 okrętów, w tym 6 silnie uzbrojonych w artylerię galeasów; Turcy mieli około 250 okrętów. Siłami chrześcijańskimi dowodził książę Juan de Austria, wódz i admirał hiszpański, zaś muzułmańskimi admirał Ali Pasza.

Starcie rozpoczęła flota turecka, próbując oskrzydlić flotę chrześcijan, ale potężne galeasy weneckie miały wielką przewagę ogniową, która pozwalała im łatwo zniszczyć osmańskie galery. W tej sytuacji Turkom pozostał jedynie abordaż. Tymczasem okręty chrześcijańskie, szybsze od galer tureckich, nie przyjęły taktyki przeciwnika, lecz starały się ustawiać doń burtami, wykorzystując całą siłę swych dział. Walczono z ogromną determinacją, ale z wolna jęła się zarysowywać przewaga po stronie floty europejskiej. W rezultacie flota osmańska poniosła druzgocącą klęskę – większość okrętów wchodzących w jej skład zostało zdobytych lub zatopionych przez siły Ligi Świętej.”

Jak więc po takiej informacji z Wikipedii brzmi cytat z Trevelyana: „Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.

A więc ogień pokładowy – którą to taktykę wykorzystał Hiszpan dowodzący siłami chrześcijańskimi pod Lepanto w 1571, czyli 17 lat wcześniej – uczynił Anglię panią mórz. A dlaczego nie Hiszpanię? Czyżby Hiszpanie zapomnieli o tej taktyce? A Anglicy? Sami ją wymyślili?

„Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.”

Skoro był takim znawcą, to zapewne wiedział wszystko o bitwie pod Lepanto i o taktyce Hiszpanów, która pozwoliła im na zwycięstwo. Ile więc z tego było oryginalną myślą angielską, a ile skopiowano od Hiszpanów? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Przedstawiają nam historię taką, jaką chcą byśmy znali, a nie tę prawdziwą.

Hiszpański król Filip wyznaczył na dowódcę Armady człowieka, który był specjalistą od prowadzenia walk na lądzie, a nie – na morzu. Skoro jednak celem było podbicie Anglii i desant wojsk na wyspę, to może decyzja taka nie była głupia. W takim przypadku celem jest jak najszybsze dotarcie na ląd. Jeśli tak, to po co książę Madina-Sidonia wdawał się w bitwę morską, skoro nie miał doświadczenia i wiedzy w tej dziedzinie? Miał rozkaz, by czekać na połączenie z wojskami księcia Parmy. I czekał na niego na morzu, a Anglicy, krążąc wokół, wybijali Hiszpanów jak kaczki. Dlaczego więc w takiej sytuacji nie skierował się do portu, skoro wszystkie angielskie okręty były na morzu, skoro jego celem był desant, a w Plymouth nie było wojsk lądowych.W końcu flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais i tam została zaatakowana przez brandery. Hiszpanie wpadli w panikę, przecinali liny i chcieli wydostać się na morze. Tak to opisuje autor. Skoro chcieli się wydostać na morze, to gdzie znajdowała się ta flota. Na morzu czy w porcie? Calais to port francuski, więc nie mogli w nim zakotwiczyć, ani w innym francuskim porcie. A później jeszcze Medina-Sidnia podjął decyzję, by opłynąć Anglię od wschodu i północy i skierować się na południe. I to wszystko, podobno tymi słabo sterowalnymi okrętami, częściowo napędzanymi żaglami a częściowo wiosłami. W takiej sytuacji wybiera się najkrótszą drogę do domu, zwłaszcza że po opłynięciu Anglii, po drugiej stronie mogła czekać na dobicie Armady angielska flota.

To wszystko nie trzyma się kupy, ale to wszystko można wytłumaczyć tym, że te błędy były wynikiem braku doświadczenia głównodowodzącego i stąd takie decyzje. Skoro jednak król podjął decyzję, by Armadą dowodził człowiek bez doświadczenia w prowadzeniu walk na morzu, to albo był idiotą, w co raczej trudno uwierzyć, albo został przez kogoś zmuszony do podjęcia takiej decyzji i nie miał wyboru. A kiedy monarchowie nie mieli wyboru i byli zmuszani do podejmowania decyzji wbrew interesowi własnego narodu? Tylko w jednym wypadku – zadłużenia.

Nadszedł taki moment, że wielcy tego świata uznali, że trzeba wykreować nową potęgę morską, a starą – zdegradować. Tą nową, niezwyciężoną miała zostać Anglia. Jej zwycięstwo miało wzbudzić strach i respekt. To wszystko zostało jeszcze spotęgowane przez fakt, że zwycięstwo nad niezwyciężoną Armadą miało się dokonać przy użyciu daleko mniejszych sił tak, by doszedł do tego jeszcze czynnik niewytłumaczalny, tajemny. No bo jak to możliwe, by dysponując daleko mniejszymi siłami, pokonać taką potęgę? I w ten sposób pojawił się podziw, obezwładniający strach i respekt w odniesieniu do angielskiej floty, umiejętności jej marynarzy i przekonanie, że od tego momentu to Anglicy będą władać morzami. I o to chodziło, bo przecież po przegranej bitwie Hiszpania nie straciła swoich kolonii na rzecz Anglii. Straciła je dopiero po wojnach napoleońskich na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Wszystko więc zostało doskonale wyreżyserowane przez najlepszych reżyserów, którzy się tym zajmują od początku. Przygotowanie do konfliktu zaczęło się wiele lat wcześniej, gdy Francis Drake, jeszcze jako pirat, czyli taki współczesny mafioso, za cichym przyzwoleniem królowej, rabował hiszpańskie galeony obładowane złotem, srebrem i drogimi kamieniami i później dzielił się z nią. Dziewanowski pisze, że najcenniejszą zdobyczą Drake’a był hiszpański okręt-skarbiec, noszący groźną nazwę „Cacafuego”, czyli „Plujący ogniem”. Drake zanotował w dzienniku, że zdobyty okręt powinien raczej nazywać się „Plujący srebrem”. Zawierał on oprócz licznych klejnotów i drogich kamieni, trzynaście skrzyń hiszpańskich monet – reali, które wówczas pełniły taką funkcję, jak obecnie dolar. Było tam jeszcze osiemdziesiąt funtów złota i dwadzieścia sześć ton srebra. Funt to prawie pół kilograma, a więc około 40 kilogramów złota było na tym okręcie.

Kiedyś, z ciekawości, sprawdziłem na angielskiej Wikipedii, jak oni przetłumaczyli to „Cacafuego”, bo internetowe słowniki hiszpańsko-polskie nie znają takiego słowa. A więc wyszło, że to nie żaden „Plujący ogniem”, tylko… „Srający ogniem”. Wygląda na to, że ówcześni marynarze niczym się od nas nie różnili. Mieli podobne poczucie humoru.

Kolonia

W blogu „Belgia” skupiłem się na europejskiej historii Belgii i pominąłem jej kolonialny epizod, który jest warty przybliżenia, bo zawiera wiele wątków pobocznych, które rzucają światło na to, jak ten świat jest zorganizowany, jak doszło do powstania tej kolonii. Jest to wstydliwa karta w historii Belgii, choć oczywiście nie tylko Belgowie są odpowiedzialni za to, co tam się działo, w tym „jądrze ciemności”. Kto wie czy nie dlatego Agatha Christi uczyniła bohaterem większości swoich powieści belgijskiego detektywa, Herkulesa Poirot, niewątpliwie sympatycznego, by złagodzić niekorzystny wizerunek Belgów w oczach opinii publicznej tamtych czasów. Patrząc na jej zdjęcie z okresu młodości, to trudno oprzeć się wrażeniu, że jej uroda jest typowo żydowska. Być może jej motywacja do wyboru takiej, a nie innej narodowości dla słynnego detektywa, była inna. Może moje skojarzenie jest bezpodstawne. Na końcu bloga postaram się je uzasadnić. Informacje poniższe pochodzą z angielskiej Wikipedii.

Początki

Belgia, monarchia konstytucyjna, uzyskała niepodległość w 1830 roku po odłączeniu się od Zjednoczonego Królestwa Niderlandów. Zanim została ona powszechnie uznana w 1839 roku, większość mocarstw europejskich miała już swoje kolonie i protektoraty poza Europą i zaczęła tworzyć własne strefy wpływów.

W latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku król Leopold I wstępnie poparł kilka propozycji zdobycia terytoriów zamorskich. W 1843 roku podpisał kontrakt z Ladd & Co. na skolonizowanie Królestwa Hawajów, ale umowa została unieważniona, gdy rezydująca na Hawajach firma Ladd & Co. wpadła w kłopoty finansowe. Belgijscy kupcy próbowali też swoich sił w Afryce Zachodniej, ale to również nie udało się po incydencie w Rio Nuñez w 1849 roku i z powodu rosnącej rywalizacji angielsko-francuskiej w regionie.

Do czasu koronacji drugiego króla Belgii, Leopolda II (1865), belgijski entuzjazm dla kolonializmu osłabł. Kolejne rządy postrzegały ekspansję kolonialną jako ekonomicznie i politycznie ryzykowną i zasadniczo nieopłacalną i uważały, że nieformalne imperium, wykorzystujące rozkwit belgijskiego handlu przemysłowego w Ameryce Południowej i Rosji, jest znacznie bardziej obiecujące. W rezultacie Leopold realizował swoje kolonialne ambicje bez wsparcia rządu belgijskiego. Z archiwów belgijskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Handlu wynika, że Leopold badał potencjalne kolonie na dziesiątkach terytoriów.

Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie

Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie (w pełnym brzmieniu „Międzynarodowe Stowarzyszenie Badań i Cywilizowania Afryki Środkowej”) było frontową organizacją założoną przez uczestników Brukselskiej Konferencji Geograficznej w 1876 roku, której gospodarzem był król Belgii Leopold II. Stowarzyszenie było podobno wykorzystywane przez króla Leopolda do wspierania jego rzekomo altruistycznych i humanitarnych projektów na obszarze Afryki Środkowej, obszaru, który miał stać się kontrolowanym przez Leopolda Wolnym Państwem Kongo. Król Leopold zaproponował Brukselę na siedzibę Międzynarodowego Stowarzyszenia Afrykańskiego, a we wszystkich uczestniczących krajach miały powstać komitety narodowe stowarzyszenia, a także komitet międzynarodowy. Leopold został wybrany przez aklamację na pierwszego przewodniczącego komitetu międzynarodowego, ale powiedział, że będzie pełnić tę funkcję tylko przez rok, aby przewodnictwo mogło rotować wśród ludzi z różnych krajów.

Nowa organizacja została przyjęta z zadowoleniem w całej Europie (datki przesłali Rothschildowie i wicehrabia Ferdynand de Lesseps), a komitety narodowe miały być kierowane przez wielkich książąt (grand dukes), książąt (princes) i innych członków rodziny królewskiej, jednak większość z nich nigdy nie powstała. Międzynarodowa komisja zebrała się tylko raz – w następnym roku i ponownie wybrała Leopolda na przewodniczącego, pomimo jego wcześniejszej deklaracji, że nie będzie kandydować w kolejnych latach, a następnie rozpadła się. Niemniej jednak, dzięki Stowarzyszeniu, Leopold osiągnął swój cel, jakim było przekonanie Belgów i głównych mocarstw Europy, że jego zainteresowanie Afryką było czysto altruistyczne i humanitarne. Następcą Stowarzyszenia został krótko działający Komitet Badań nad Górnym Kongiem oraz Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga, które ostatecznie rozwiązało się, gdy Leopold zmienił nazwę tego obszaru na Wolne Państwo Kongo.

W 1879 roku powstało Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga, mające bardziej cele gospodarcze, ale wciąż ściśle związane z dawnym stowarzyszeniem. Leopold potajemnie przekupił zagranicznych inwestorów w Towarzystwie Konga, którego cele miały charakter imperialny, przy czym Stowarzyszenie służyło głównie jako filantropijny parawan. W ten sposób Leopold przekształcił „ideologię” organizacji z międzynarodowego stowarzyszenia filantropijnego w prywatne przedsiębiorstwo handlowe… i później przeszedł od planu komercyjnego do rzeczywistości politycznej – do Wolnego Państwa Konga.

Organizacje frontowe

Organizacja frontowa (organizacja-przykrywka) to każdy podmiot utworzony i kontrolowany przez inne organizacje, takie jak agencje wywiadowcze, zorganizowane grupy przestępcze, organizacje terrorystyczne, tajne stowarzyszenia, zakazane organizacje, grupy religijne lub polityczne, grupy adwokackie lub korporacje. Organizacje-przykrywki mogą działać na rzecz grupy macierzystej bez przypisywania działań grupie macierzystej, co pozwala im w ten sposób ukryć pewne działania przed władzami lub opinią publiczną.

Organizacje frontowe, które wydają się być niezależnymi stowarzyszeniami wolontariackimi lub organizacjami charytatywnymi, nazywane są grupami frontowymi. W świecie biznesu organizacje-przykrywki, takie jak firmy-przykrywki lub korporacje fasadowe, są wykorzystywane do ochrony firmy macierzystej przed odpowiedzialnością prawną. W stosunkach międzynarodowych państwo marionetkowe to państwo, które działa jak przykrywka (lub surogat) dla innego państwa (Wygląda na to, że takim państwem-przykrywką dla USA jest Polska – przyp. W. L.).

Konferencja berlińska (1884-1885)

Przed konferencją europejscy dyplomaci robili podchody do rządzących w Afryce w taki sam sposób, jak robili to wcześniej na półkuli zachodniej, nawiązując kontakty z lokalnymi sieciami handlowymi. Na początku XIX wieku europejski popyt na kość słoniową, która była wówczas często wykorzystywana do produkcji dóbr luksusowych, ściągnął wielu europejskich kupców na wewnętrzne rynki Afryki. Europejskie strefy wpływów były w tym czasie ograniczone do przybrzeżnej części tego kontynentu, ponieważ Europejczycy do tego momentu zakładali tylko faktorie handlowe (chronione przez kanonierki).

W 1876 roku belgijski król Leopold II, który w tym samym roku założył i kontrolował Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie, zaprosił Henry’ego Mortona Stanleya, aby dołączył do niego w badaniach i „cywilizowaniu” kontynentu. W 1878 roku powstało również Międzynarodowe Towarzystwo Kongo, które miało bardziej ekonomiczne cele, ale nadal było blisko związane z poprzednim stowarzyszeniem. Leopold potajemnie przekupił zagranicznych inwestorów w Towarzystwie Konga, które miało cele imperialne, a „Towarzystwo Afrykańskie” służyło głównie jako filantropijny parawan.

Od 1878 do 1885 roku Stanley przebywał w Kongo, nie jako reporter, ale jako agent Leopolda, z tajną misją zorganizowania czegoś, co wkrótce po zamknięciu konferencji berlińskiej w sierpniu 1885 roku stało się znane jako Wolne Państwo Kongo. Francuscy agenci odkryli plany Leopolda, a w odpowiedzi Francja wysłała własnych eksploratorów do Afryki. W 1881 roku francuski oficer marynarki wojennej Pierre de Brazza został wysłany do Afryki Środkowej. Udał się do zachodniej części basenu Konga i podniósł francuską flagę nad nowo założonym Brazzaville na terenach dzisiejszej Republiki Konga. Także Portugalia, która zrezygnowała z rozszerzania swego imperium kolonialnego na tym obszarze, również zajęła ten obszar na podstawie starych traktatów z Hiszpanią z czasów Restauracji i z Kościołem katolickim. Szybko zawarła 26 lutego 1884 roku traktat ze swoim byłym sojusznikiem, Wielką Brytanią, w celu zablokowania dostępu Towarzystwa Konga do Atlantyku.

Na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku wiele czynników, w tym sukcesy dyplomatyczne, większa europejska wiedza o tamtym rejonie oraz zapotrzebowanie na zasoby, takie jak złoto, drewno i kauczuk, spowodowało gwałtowny wzrost zaangażowania Europy na kontynencie afrykańskim. Sporządzona przez Stanleya mapa dorzecza Kongo (1874–1877) usunęła ostatnią terra incognita z europejskich map kontynentu, wyznaczając obszary kontroli brytyjskiej, portugalskiej, francuskiej i belgijskiej. Te narody rywalizowały ze sobą, by zaanektować terytorium, które mogłoby zostać zajęte przez rywali.

Europejski wyścig kolonialny spowodował, że Niemcy zaczęły organizować własne wyprawy, co niepokoiło zarówno brytyjskich, jak i francuskich mężów stanu. Mając nadzieję na szybkie złagodzenie rodzącego się konfliktu, belgijski król Leopold II przekonał Francję i Niemcy, że wspólny handel w Afryce leży w najlepszym interesie wszystkich trzech krajów. Przy poparciu Brytyjczyków i z inicjatywy Portugalii kanclerz Niemiec Otto von Bismarck wezwał przedstawicieli 13 narodów Europy oraz Stanów Zjednoczonych do udziału w konferencji berlińskiej w 1884 roku w celu wypracowania wspólnej polityki wobec kontynentu afrykańskiego.

Rysunek satyryczny obrazujący Leopolda II i inne imperialne potęgi podczas konferencji berlińskiej z 1884 roku; źródło: angielska Wikipedia.

Konferencja została otwarta 15 listopada 1884 roku i trwała do jej zamknięcia 26 lutego 1885 roku. Liczba pełnomocników różniła się w zależności od kraju, ale te 14 krajów wysłało swoich przedstawicieli na konferencję berlińską i to oni złożyli podpisy pod aktem berlińskim. Te państwa to Niemcy, Austro-Węgry, Belgia, Hiszpania, Dania, Stany Zjednoczone, Francja, Zjednoczone Królestwo, Włochy, Holandia, Portugalia, Rosja, Szwecja-Norwegia, Imperium Otomańskie.

Wolne Państwo Kongo (1885-1908)

Kolonizacja Konga rozpoczęła się pod koniec XIX wieku. Belgijski król Leopold II, sfrustrowany brakiem międzynarodowej potęgi i prestiżu swojego narodu, próbował przekonać belgijski rząd do wsparcia ekspansji kolonialnej wokół, wówczas w dużej mierze, niezbadanego basenu Konga. Jego odmowa doprowadziła Leopolda do stworzenia państwa pod jego osobistymi rządami. Przy wsparciu wielu krajów zachodnich, które postrzegały Leopolda jako użyteczny bufor między rywalizującymi mocarstwami kolonialnymi, Leopold zdobył międzynarodowe uznanie dla Wolnego Państwa Kongo w 1885 roku.

Wolne Państwo Kongo, znane również jako Niezależne Państwo Kongo, było od 1885 do 1908 roku dużym państwem i monarchią absolutną w Afryce Środkowej. Było ono własnością prywatną i było w unii personalnej z Leopoldem II królem Belgii; nie było częścią ani nie należało do Królestwa Belgii, którego był on monarchą konstytucyjnym. Leopold był w stanie przejąć region, przekonując inne państwa europejskie na berlińskiej konferencji w sprawie Afryki, że jest zaangażowany w działalność humanitarną i filantropijną i nie opodatkuje handlu. Za pośrednictwem Międzynarodowego Stowarzyszenia Konga mógł pretendować do większości dorzecza Konga. 29 maja 1885 roku, po zamknięciu konferencji berlińskiej, król ogłosił, że planuje nazwać swoje posiadłości „Wolnym Państwem Kongo”, nazwą, której jeszcze nie używano na konferencji berlińskiej i która oficjalnie zastąpiła „Międzynarodowe Stowarzyszenie Kongo”. Od dnia 1 sierpnia 1885 roku Wolne Państwo Kongo działało jako odrębne od Belgii państwo, w unii personalnej ze swoim królem. Prywatnie kontrolował je Leopold II, chociaż nigdy osobiście go nie odwiedził.

Panowanie Leopolda w Kongu ostatecznie przyniosło niesławę z powodu okrucieństw popełnianych na miejscowej ludności. Wolne Państwo Leopolda II pozyskiwało kość słoniową, kauczuk i minerały w dorzeczu górnego Konga w celu sprzedaży na rynku światowym za pośrednictwem szeregu międzynarodowych koncesjonowanych firm, mimo że rzekomym jego celem było podniesienie poziomu życia miejscowej ludności i rozwój ekonomiczny regionu. Pod rządami Leopolda II Wolne Państwo Kongo stało się jednym z największych międzynarodowych skandali początku XX wieku. Raport brytyjskiego konsula Rogera Casementa doprowadził do aresztowania i ukarania urzędników odpowiedzialnych za zabójstwa podczas wyprawy zbierającej kauczuk w 1903 roku.

Okaleczone kongijskie dzieci; źródło: angielska Wikipedia.

Za nieprzestrzeganie limitów zbiórki kauczuku groziła kara śmierci. W międzyczasie Force Publique było zobowiązane do przedstawienia ręki swoich ofiar jako dowodu, gdy kogoś zastrzelili, ponieważ wierzono, że w przeciwnym razie użyliby amunicji (importowanej z Europy po znacznych kosztach) do polowania. W rezultacie kwoty kauczuku zostały częściowo spłacone w odciętych rękach. Czasami ręce zbierali żołnierze Force Publique, czasami same wioski. Były nawet małe wojny, w których wioski atakowały sąsiednie wioski, aby zebrać ręce, ponieważ ich limity kauczuku były zbyt nierealne, aby je wypełnić.

Teoretycznie każda prawa ręka oznaczała zabójstwo. W praktyce, aby oszczędzić amunicję, żołnierze czasami „oszukiwali”, po prostu odcinając rękę i pozostawiając ofiarę na pastwę losu. Wielu ocalałych mówiło później, że przeżyli masakrę, udając martwych, nie ruszając się nawet po odcięciu rąk i czekając, aż żołnierze odejdą, zanim poproszą o pomoc. W niektórych przypadkach żołnierz mógł skrócić okres służby, przynosząc więcej rąk niż inni żołnierze, co prowadziło do powszechnych okaleczeń i rozczłonkowania.

Zbrodnie i okrucieństwa zainspirowały literaturę i wywołały międzynarodowe oburzenie. Powieść Josepha Conrada Jądro ciemności miała w tym swój udział. Trwała debata na temat wysokiej śmiertelności w tym okresie. Najwyższe szacunki mówią, że powszechne stosowanie pracy przymusowej, tortur i morderstw, doprowadziło bezpośrednio i pośrednio do śmierci 50 % populacji. Brak dokładnych zapisów utrudniał ilościowe określenie liczby zgonów spowodowanych eksploatacją i brakiem odporności na nowe choroby wprowadzone przez kontakt z europejskimi kolonistami. Podczas wojny propagandowej dotyczącej Wolnego Państwa Kongo europejscy i amerykańscy reformatorzy ujawnili opinii publicznej okrucieństwa za pośrednictwem Stowarzyszenia Reform Kongo, założonego przez brytyjskiego konsula Rogera Casementa oraz dziennikarza, autora i polityka E. D. Morela. Aktywny w ujawnianiu działalności Wolnego Państwa Kongo był również pisarz Arthur Conan Doyle, którego książka Zbrodnia Konga była bardzo poczytna na początku XX wieku.

Leopold II zaproponował zreformowanie swojego reżimu w Wolnym Państwie Kongo, ale opinia międzynarodowa poparła jego usunięcie, a żaden naród nie był skłonny do przejęcia schedy. Belgia wydawała się być naturalnym kandydatem do aneksji tego państwa. Przez dwa lata debatowano nad tą kwestią i przeprowadzono w tej sprawie nowe wybory.

Ulegając presji międzynarodowej, parlament Belgii zaanektował Wolne Państwo Kongo i 15 listopada 1908 roku przejął jego administrację, tworząc kolonię Kongo Belgijskie. Zarządzanie nią zostało określone w Karcie Kolonialnej z 1908 roku. Pomimo skutecznego odsunięcia od władzy, międzynarodowa komisja nie pociągnęła do odpowiedzialności ani Leopolda II, który zmarł w Brukseli 17 grudnia 1909 roku, ani koncesjonowanych firm handlowych w Kongu.

Chociaż Wolne Państwo Kongo nie było kolonią belgijską, to Belgia była jego głównym beneficjentem w zakresie handlu i zatrudnienia swoich obywateli. Leopold II osobiście wzbogacił się na eksporcie kauczuku i kości słoniowej. Znaczną część zysku z tego eksportu wydano na budynki użyteczności publicznej w Brukseli, Ostendzie i Antwerpii.

Masoński twór?

Przyznam, że historia Belgii okazała się dla mnie o wiele bardziej interesująca, niż myślałem, że będzie, gdy zacząłem pisać pierwszy blog o tym państwie. Moją uwagę zwrócił obszar zwany Księże-Biskupstwo Liège. Praktycznie przez całe średniowiecze, aż do powstania państwa belgijskiego było ono niezależnym obszarem, w odróżnieniu od sąsiednich. Dlaczego tak się stało i co zadecydowało o jego wyjątkowym statusie? Feliksa Eger w książce Historia towarzystw tajnych (1904) pisze:

»Pierwsze loże masońskie powstały w Belgi w XVIII wieku. Kraj ten zostający wówczas pod panowaniem austriackim, cieszył się autonomią bardzo rozległą i wolnością opartą na katolicyzmie. Pod panowaniem Francuzów w epoce rozwoju masonerii powiększyła się liczba lóż w Belgii. Głównym ogniskiem propagandy było miasto Liège. W 1756 roku jeden z pisarzy encyklopedystów Piotr Rousseau założył w mieście tym dziennik masoński pt. „Journal Encyclopédique”. Był on w istocie odbiciem ducha encyklopedii, z tą różnicą, że traktowany w tonie spokojnym i poważnym, cel swój i zamiary otaczał grubą osłoną fałszywej pobożności. Dwaj bracia Horion piastujący w mieście Liège wysokie stanowiska, otoczyli go swą opieką; wyłączyli dziennik ten spod cenzury duchownej, wyjednali dla niego zmniejszenie opłaty pocztowej; Voltaire i przyjaciele jego popierali go całą siłą. Duchowieństwo w Liège odznaczające się nauką i cnotą, żądało zamknięcia dziennika. Po długich usiłowaniach udało mu się dokazać tego. Wtedy Rousseau postanowił wydawać podobny dziennik w Brukseli, ale Maria-Teresa nie zezwoliła na to, stosując się do rady nuncjusza i duchowieństwa w Louvain. Osiadł zatem Rousseau w Ardenach, które z kolei stały się ogniskiem propagandy. Stamtąd jak poprzednio z Liège rozchodziło się to mnóstwo dzieł bezbożnych i niemoralnych, których autorów nikt nigdy nie poznał, wydawanych niby to w Rzymie, Frankfurcie, Londynie. Liège jednak nie przestało być ogniskiem masonerii. Pod patronatem Henryka de Velbruck rozwinęło się słynne Société d’émulation (Stowarzyszenie współzawodnictwa), mające rzekomo za zadanie budzić zamiłowanie do literatury, nauk i sztuk, lecz zostając pod opieką masonerii, było raczej propagandą idei filozofów-encyklopedystów. Nic więc dziwnego, że i w Liège wytworzyła się silna partia rewolucyjna tym bardziej, że wiele lóż tego miasta złączonych było z Wielkim Wschodem Francji, jak też i masonami templariuszami Paryża.

P. Amand Neut w znakomitym zbiorze dokumentów masońskich skreślił historię Saint-Martina, księdza apostaty, któremu Napoleon powierzył niejedną misję do spełnienia w Niderlandach. Nędznik ten osiadł w Liège po roku 1815, gdzie wraz z Testem, drugim agentem Napoleona I, a następnie ministrem przedajnym Ludwika-Filipa, przetworzyli całą masonerię belgijską, która przybrała nazwę Partii Liberalnej Belgijskiej. Partia Liberalna, a przynajmniej ci, którzy byli zarazem wolnomularzami, nie chcieli bynajmniej wyrwania Belgii spod władzy Holendrów; woleli bowiem zostawać pod władzą księcia protestanckiego. Kościół katolicki doznawał też wtedy już wielkiego ucisku.

Rewolucja w roku 1830 pociągnęła większość liberalną. Katolicy, mający wielką przewagę liczebną, podlegając wpływom ducha czasu, rządzeni szlachetnością nieprzypuszczającą złej wiary w przeciwnikach, dopisali do konstytucji artykuły zapewniające nieograniczoną swobodę rozprzestrzeniania wszelkich doktryn. Lojalna tolerancja była konieczną w owej epoce, w warunkach w jakich się znajdowało społeczeństwo belgijskie, lecz nieszczęściem tolerancja ta przeszła możliwe granice, bo w konstytucji z roku 1831 nadano równe prawa prawdzie i błędom, zasiewając tym sposobem indyferentyzm religijny. Jednakże liberaliści wolnomularze nie byli z tego jeszcze zadowoleni. „Wolność dla wszystkich i we wszystkim nie jest naszą dewizą. Społeczeństwo religijne jest potężne w Belgii, obowiązkiem więc naszym jest wglądać w jego działalność i przeszkadzać jego zaborom” – Independant. Loża „Wolnomyślicieli” w Verviers postanowiła nie dopuszczać żadnego profana, który by nie dawał jawnych dowodów swej niezależności i stałości, jako też żądać od członków obietnicy niezawierania związków małżeńskich podług przepisów Kościoła. W roku 1837 otwarcie nowej loży w Gandawie zmusiło biskupów belgijskich do wydania listu pasterskiego z ostrzeżeniem i dowodami, że należący do lóż przestają być dziećmi Kościoła. Skutkiem tego listu liczba lóż się zmniejszyła, lecz pozostali członkowie wolnomularstwa większą jeszcze nienawiść powzięli do Kościoła i jawną mu już wypowiedzieli wojnę. Prezydentem Izby kasacyjnej był pan Defacqz, mistrz masonerii narodowej; nic więc dziwnego, że pousuwano z zarządu gorliwszych katolików, i na gruzach Kościoła postanowiono zaprowadzić wszechwładztwo dogmatyczne państwa, co z następstwem czasu doprowadziło do socjalizmu. Defacqz, Verhaegen, Defre, przywódcy masonerii i partii liberalnej znaleźli pomoc w Leopoldzie Sasko-Koburg-Gtajskim, który w roku 1833 został z woli monarchów europejskich królem belgijskim. Należał on do rodziny, której Weisshaupt (haupt: stojący na czele, głowa rodziny – przyp. W. L.) zapewnił poparcie towarzystw tajnych jako wynagrodzenie za dany mu przytułek. Król Leopold był sam wolnomularzem wyższych stopni, kawalerem Kadosz.«

Wygląda więc na to, że Księże-Biskupstwo Liège miało jakiś szczególny status, jeszcze zanim powstała masoneria. Skoro to jednak było biskupstwo, a więc obszar podległy Kościołowi katolickiemu, to jakim sposobem zachował autonomię wobec takich potęg jak choćby arcykatolicka Austria, której podlegały całe Niderlandy. Niby, według powyższego cytatu, duchowieństwu tego biskupstwa udało się zamknąć dziennik „Journal Encyclopédique”, ale Rousseau postanowił wydawać podobny w Brukseli, „ale Maria-Teresa nie zezwoliła na to, stosując się do rady nuncjusza i duchowieństwa w Louvain. Osiadł zatem Rousseau w Ardenach, które z kolei stały się ogniskiem propagandy”. Tylko, gdzie w Ardenach? Leżą w nich dwa większe belgijskie miasta: Namur i Verviers. Namur leży w Walonii, a Verviers w odległości 30 km na południowy-wschód od Liège, czyli w Księże-Biskupstwie Liège, z którego to niby duchowieństwo wyrzuciło Rousseau. Taka zabawa w kotka i myszkę, bo w cytacie jest mowa o Verviers jako miejscu loży masońskiej, więc zapewne tam osiadł Rousseau. Kościół niby zwalczał masonerię, ale tak, by jej krzywdy nie zrobić. Przypomina to trochę dzisiejsze zabawy, w których państwo skazuje „opozycjonistów” na kary więzienia, a później szybko ich zwalnia.

W listopadzie 1830 r. konferencja londyńska 1830 roku, czyli „kongres belgijski” (składający się z delegatów z Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji, Prus i Austrii) zarządziła 4 listopada zawieszenie broni. Pod koniec listopada Wielka Brytania i Francja wystąpiły z propozycją: żadnej interwencji wojskowej i ustanowienie niezależnego królestwa Belgii, co zostało zaakceptowane przez pozostałych trzech bardziej konserwatywnych uczestników, którzy opowiadali się za interwencją wojskową w celu przywrócenia absolutystycznego reżimu Wilhelma I.

Wychodzi więc na to, że powstanie listopadowe wcale nie wybuchło po to, by belgijska rewolucja odniosła zwycięstwo, bo Anglia i Francja zadbały o to, by Rosja, Prusy i Austria nie użyły siły i tym samym, by belgijska rewolucja odniosła zwycięstwo. I belgijska rewolucja odniosła zwycięstwo i powstało niepodległe państwo Belgia, które niemal od razu zapragnęło być potęgą kolonialną.

I na kongresie berlińskim wszystkie europejskie monarchie zgodziły się na to, by to nie one, ale dopiero co powstałe państwo objęło w posiadanie ostanie nieskolonizowane terytoria, choć był to łakomy kąsek ze względu na kauczuk i kość słoniową, na które było w owym czasie wielkie zapotrzebowanie. Jak widać był ktoś jeszcze ponad tymi monarchiami, ktoś kto chciał, by to właśnie belgijski król stał się właścicielem obszaru, dla którego sam później wybrał nazwę. A belgijski król, jak jego ojciec, był zapewne masonem.

Okrucieństwa, jakich dopuścili się kolonizatorzy, wzburzyły ówczesną europejską opinię publiczną i całe przedsięwzięcie, które było wynikiem masońskich zabiegów, stało się dla niej niewygodne i postanowiono wyciszyć całą aferę poprzez scedowanie kolonii na państwo belgijskie. Jak wiadomo w takim przypadku winnego nie ma, w odróżnieniu od sytuacji, gdy to belgijski król był właścicielem państwa. W sumie całe odium spadło na Belgów, którzy tylko po części uczestniczyli w tym procederze, a już na pewno nie przeciętny Belg. Ale stereotyp drapieżnego i okrutnego Belga pozostał. Może to właśnie ten stereotyp chciała złagodzić Agatha Christi i stąd taki sympatyczny detektyw. A czy tak rzeczywiście było?

Dziś Belgia i Belgowie już tak się nie kojarzą, ale jest to państwo całkowicie zdominowane przez masonerię, bo to ona je stworzyła. Już w czasie Wiosny Ludów była Bruksela centrum wszelkich demokratycznych i niepodległościowych ruchów w Europie. Nie było więc dogodniejszego miejsca, by uczynić z Brukseli siedzibę władz unijnych.

Belgia

Ostatnie wydarzenia skłoniły mnie do pewnej refleksji. Wszystko wskazuje na to, że wielcy tego świata postanowili, że Polska ma wyjść z unii. Ale póki co, jeszcze w niej jest, a to oznacza, że ja jestem Europejczykiem i obywatelem unii, a moją stolicą, a raczej nadstolicą, jest Bruksela. – No, trochę przesadziłem z tym „Europejczykiem”. Jestem takim Europejczykiem, jak prezydent John F. Kennedy berlińczykiem: Ich bin ein Berliner (Jestem berlińczykiem.). Powiedział tak podczas przemówienia w Berlinie w dniu 26 czerwca 1963 roku z okazji 15 rocznicy berlińskiego mostu powietrznego. Może więc, z racji tego, że pewien etap w historii Polski kończy się, warto przybliżyć sobie historię Belgii i może nawet znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego stolicą unii stała się Bruksela?

Mapa Belgii; źródło: Wikipedia.

Historia tego rejonu jest pogmatwana. Padają tu wymiennie nazwy „Belgia”, „Niderlandy”, „Holandia” na oznaczenie mniej więcej tego samego obszaru. Jest to obszar, na którym ścierały się wpływy francuskie i niemieckie. Nie obeszło się również bez wtrącania się Anglii, która tradycyjnie miesza się we wszelkie europejskie spory. Tak było kiedyś i tak jest teraz. Informacje o historii Belgii zaczerpnąłem z angielskiej i polskiej Wikipedii oraz Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970).

Niderlandy (Low Countries) obejmują przybrzeżny region delty Ren-Moza-Skalda w Europie Zachodniej. Jego definicja zwykle obejmuje współczesne kraje Luksemburg, Belgię i Holandię. Zarówno Belgia jak i Holandia wywodzą swoje nazwy od wcześniejszych nazw regionu, ponieważ „nether” oznacza „niski”, a Belgica jest zlatynizowaną nazwą całych Niderlandów – nomenklatura, która stała się przestarzała po secesji Belgii w 1830 roku. Południowa część współczesnej Belgii, czyli Walonia, jest w przeważającej części górzysta. To praktycznie Ardeny.

Belgia jest federalną monarchią konstytucyjną z systemem parlamentarnym. Jest podzielona na trzy autonomiczne regiony: Region Flamandzki (Flandria) – na północy, Region Waloński (Walonia) – na południu i Region Stołeczny Brukseli. Bruksela jest najmniejszym i najgęściej zaludnionym regionem, a także najbogatszym pod względem PKB na mieszkańca.

Źródło zdjęcia: angielska Wikipedia.

Belgię zamieszkują dwie społeczności: niderlandzkojęzyczna Wspólnota Flamandzka, która stanowi około 60 procent populacji oraz Wspólnota Francuskojęzyczna, która stanowi około 40 procent populacji. W kantonach wschodnich istnieje niewielka społeczność niemieckojęzyczna, licząca około jednego procenta. Region Stołeczny Brukseli jest oficjalnie dwujęzyczny: francuski i niderlandzki, chociaż językiem dominującym jest francuski. Różnorodność językowa Belgii i związane z nią konflikty polityczne znajdują odzwierciedlenie w jej złożonym systemie rządów.

Kraj w obecnym kształcie powstał po rewolucji belgijskiej z 1830 r., kiedy to odłączył się od Holandii, do której po kongresie wiedeńskim w 1815 r. dołączono Niderlandy Południowe (obejmujące większość dzisiejszej Belgii). Nazwa państwa pochodzi od łacińskiego słowa Belgium, używanego podczas „wojen galijskich” Juliusza Cezara na określenie pobliskiego regionu, w okresie około 55 roku p.n.e. Belgia jest częścią obszaru zwanego Niderlandami, historycznie nieco większego regionu niż grupa państw Beneluksu, ponieważ obejmowała również część północnej Francji. Od średniowiecza jego centralne położenie w pobliżu kilku głównych rzek powodowało, że obszar ten był stosunkowo zamożny, połączony handlowo i politycznie z większymi sąsiadami. Belgia zyskała również przydomek „Europejskie pole bitwy”, opinię utwierdzoną w XX wieku przez obie wojny światowe.

Starożytność

W starożytności obszar dzisiejszej Belgii był zamieszkany przez Celtów. Od II wieku p.n.e. przez plemiona Belgów z grupy celtyckiej z pewnymi domieszkami germańskimi. Po podbojach Cezara Gallia Belgica stała się częścią dużej rzymskiej prowincji obejmującej większość północnej Galii. Obszary bliżej dolnego Renu, w tym wschodnia część współczesnej Belgii, ostatecznie stały się częścią nadgranicznej prowincji Germanii Dolnej. W momencie upadku zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, rzymskie prowincje Belgica i Germania były zamieszkane przez mieszankę ludności zromanizowanej i mówiących po niemiecku Franków, którzy zdominowali wojsko i władzę.

Gallia Belgica w okresie podboju Galii przez Juliusza Cezara w 54 roku p.n.e.

Wieki średnie

W III wieku n.e. dokonała się chrystianizacja. Wtedy zaczęły się również najazdy germańskich Franków i Fryzów. Z końcem V wieku Belgia weszła w skład państwa Franków. W północnej części Belgii przewagę uzyskał element germański (język flamandzki). Na południu utrzymał się element romański (język francuski). Po traktacie z Verdun w 843 roku tylko część zachodnia, zwana Flandrią, stała się częścią Francji, wschodnia zaś przypadła cesarzowi Lotarowi I i od X do XV wieku, pod nazwą Dolnej Lotaryngii, a później księstwa Brabancji, podlegała zwierzchnictwu Niemiec.

Przez wczesne średniowiecze północna część dzisiejszej Belgii (obecnie powszechnie nazywana Flandrią) była obszarem, na którym mówiono językiem germańskim, podczas gdy w południowej części ludzie nadal byli romanizowani i mówili pochodnymi ludowej łaciny.

Gdy święci cesarze rzymscy i królowie francuscy stracili skuteczną kontrolę nad swoimi domenami w XI i XII wieku, terytorium mniej więcej odpowiadające obecnej Belgii zostało podzielone na stosunkowo niezależne państwa feudalne, w tym:

  • Hrabstwo Flandrii
  • Markizat Namuru
  • Księstwo Brabancji
  • Hrabstwo Hainaut
  • Księstwo Limburgii
  • Hrabstwo Luksemburga
  • Księże-Biskupstwo Liège (terytorium, którym zarządzał biskup, ale mniejsze od diecezji)

Nadmorskie hrabstwo Flandrii, dzięki handlowi z Anglią, Francją i Niemcami, było w późnym średniowieczu jedną z najbogatszych części Europy i stało się ważnym ośrodkiem kultury. W XI i XII wieku ruch artystyczny Rheno-Mosan lub Mosan rozkwitł w regionie, przenosząc swoje centrum z Kolonii i Trewiru do Liège, Maastricht i Akwizgranu.

Burgundzkie i habsburskie Niderlandy

W 1384 roku Flandria, a w XV wieku również cała Belgia weszła w skład księstwa burgundzkiego, tak zwanych Niderlandów Burgundzkich, a od 1477 – w skład posiadłości Habsburgów. „Belgia” i „Flandria” to dwie pierwsze nazwy zwyczajowe używane dla burgundzkiej Holandii, która była poprzedniczką austriackiej Holandii, poprzedniczki współczesnej Belgii. Unia, technicznie rozciągająca się między dwoma królestwami, zapewniła obszarowi stabilność gospodarczą i polityczną, co doprowadziło do jeszcze większego dobrobytu i twórczości artystycznej.

Państwo burgundzkie Karola I Śmiałego (1465-1477); źródło: angielska Wikipedia.
Niderlandy Burgundzkie w końcowym okresie panowania Karola I Śmiałego; źródło: angielska Wikipedia.

Karol V z rodu Habsburgów był w latach 1506-1555 władcą Burgundii. Podlegały mu również rodziny królewskie Austrii, Kastylii i Aragonii. Wraz z sankcją pragmatyczną z 1549 roku nadał Siedemnastu Prowincjom większe uprawnienia jako stabilnej jednostce, a nie tylko tymczasowej unii personalnej. Sankcja pragmatyczna, wydana przez cesarza rzymskiego Karola V, ustanowiła tzw. Siedemnaście Prowincji, czyli Belgica Regia w oficjalnej łacińskiej terminologii, jako samodzielny podmiot, niezależny od Cesarstwa i Francji. Obejmował on całą Belgię, dzisiejszą północno-zachodnią Francję, dzisiejszy Luksemburg i dzisiejszą Holandię, z wyjątkiem ziem Księże-Biskupstwa Liège.

Habsburskie Niderlandy po sankcji pragmatycznej, w 1560 roku, z wyłączeniem Księże-Biskupstwa Liège, Księstwa Stavelot-Malmedy i Księże-Biskupstwa Cambray; źródło: angielska Wikipedia.

Wojna osiemdziesięcioletnia

Wojna osiemdziesięcioletnia lub rewolta holenderska (ok. 1566/1568–1648) była konfliktem zbrojnym w Holandii Habsburgów pomiędzy różnymi grupami rebeliantów a hiszpańskim rządem. Przyczynami wojny były reformacja, centralizacja, podatki oraz prawa i przywileje szlachty i miast. Po początkowych potyczkach Filip II, król Hiszpanii, władca Holandii, rozmieścił swoje armie i odzyskał kontrolę nad większością terytoriów zajętych przez rebeliantów. Jednak powszechne bunty w armii hiszpańskiej wywołały powstanie ogólne. Pod przywództwem wygnanego Wilhelma Cichego prowincje zdominowane przez katolików i protestantów dążyły do zaprowadzenia pokoju religijnego, jednocześnie wspólnie przeciwstawiając się władzy królewskiej, ale bunt został zdławiony. Pomimo stałych sukcesów wojskowych i dyplomatycznych księcia Parmy, gubernatora Niderlandów Hiszpańskich, Unia Utrechcka kontynuowała opór, proklamując w 1581 roku niepodległość i ustanawiając w 1588 roku zdominowaną przez protestantów Republikę Holenderską. Dziesięć lat później Republika (której centrum nie było już zagrożone) dokonała niezwykłych podbojów na północy i wschodzie przeciwko walczącemu Imperium Hiszpańskiemu i została uznana przez Francję i Anglię w 1596 roku. Powstało holenderskie imperium kolonialne, które rozpoczęło się od holenderskiego ataku na terytoria zamorskie Portugalii.

W obliczu impasu obie strony zgodziły się na dwunastoletni rozejm w 1609 roku; a gdy wygasł w 1621 roku, wznowiono walki w ramach wojny trzydziestoletniej, kończącej się w 1648 roku pokojem w Münster (traktat będący częścią pokoju westfalskiego), na mocy którego Hiszpania uznała Republikę Holenderską za niepodległe państwo. Następstwa wojny osiemdziesięcioletniej miały dalekosiężne skutki militarne, polityczne, społeczno-gospodarcze, religijne i kulturowe w Niderlandach, Cesarstwie Hiszpańskim, Świętym Cesarstwie Rzymskim, Anglii, a także w innych regionach Europy i koloniach europejskich za granicą.

Tak opisuje wojnę osiemdziesięcioletnią angielska Wikipedia i jej dalekosiężne skutki dla całego ówczesnego świata. A niby to z jakiego powodu? Że jakieś państwo czy obszar, zwany Niderlandami, podzielił się na dwa oddzielne byty i powstało holenderskie imperium kolonialne, które zaatakowało zamorskie terytoria Portugalii. Jak to było możliwe? Tak ni z gruchy, ni z pietruchy?

Rok 1588, w którym powstała Holandia, to rok wyjątkowy w historii Anglii. W owym roku Anglia pokonała u jej południowo-zachodnich wybrzeży, niezwyciężoną do tego momentu hiszpańską Armadę. Sama bitwa i jej przebieg to temat na oddzielny blog. Anglicy się obronili i nie dopuścili do desantu wojsk hiszpańskich na wyspę, co skończyłoby się klęską Anglii, bo nie byłaby ona w stanie przeciwstawić się lądowym wojskom hiszpańskim, bo takich wojsk Anglia nie miała. Ta bitwa zakończyła hiszpańską dominację na morzach i zapoczątkowała takową Anglii. Jednym ze skutków tej wygranej przez Anglików bitwy morskiej było powstanie Holandii, czyli oderwanie się Zbuntowanych Prowincji od reszty Niderlandów.

Ale dlaczego Holandia tak od razu zaatakowała zamorskie kolonie Portugalii i dlaczego Portugalii? Henryk Rolicki w swojej książce Zmierzch Izraela (1932) pisze:

„W połowie XVI wieku kilka osób z pierwszorzędnych żydowskich rodów hiszpańskich dochodzi na dworze sułtańskim do decydującego wpływu politycznego. Około roku 1553 zjawia się w Konstantynopolu zbiegła z Portugalii marranka hiszpańska Garcia Mendesia, żona bankiera. Po śmierci męża, należącego do rodu Nassich (patriarchów), prowadziła w Europie rozgałęzione interesy bankowe, pożyczając królom i możnym. Uciekłszy z Portugalii przed inkwizycją, osiadła wśród innych marranów w Antwerpii, potem w Wenecji i Ferrarze, aż powiodło się jej dostać do Konstantynopola, gdzie przeszła otwarcie na judaizm. Wkrótce potem przybył do stolicy tureckiej jej bratanek i zięć Joao Miques, który przeszedł także na judaizm i nazwał się Józef Nassi (patriarcha).”

I dalej:

„Korzystając z odpadnięcia Niderlandów od Hiszpanii, które tak popierał Józef Nassi, znajdują sobie marrani portugalscy znakomitą siedzibę w Amsterdamie (1593 r.), gdzie pozwalają im powracać bez przeszkód na judaizm. Dzięki majątkom portugalskich żydów wydziera Holandia handel zamorski z rąk Portugalczyków i staje się bogatym krajem.

Amsterdam stał się dla żydów nową Jerozolimą. Tu działał Abraham Zacuto Lusitiano, zaufany doradca palatyna Fryderyka, który swoim królestwem zimowym rozpoczął wojnę trzydziestoletnią. Tu wywierał na bieg wypadków w Europie potężny wpływ Manasse ben Izrael (1604-1657), jeden z aktorów rewolucji Cromwellowskiej w Anglii. Tutaj żył, pisał i skupiał koło siebie uczonych chrześcijańskich żydowski filozof Baruch Spinoza.”

Hiszpańskie i austriackie Niderlandy

Wojna osiemdziesięcioletnia (1568–1648) została wywołana polityką rządu hiszpańskiego wobec popularnego w Niderlandach protestantyzmu. Zbuntowane północne Zjednoczone Prowincje (po łacinie – Belgica Foederata – „Federacyjne Niderlandy”), czyli mówiąc po ludzku – Holandia, ostatecznie oddzieliły się od Niderlandów Południowych ( Belgica Regia – „Królewskie Niderlandy”). Te ostatnie były rządzone kolejno przez Hiszpanów (Niderlandy Hiszpańskie) i austriacki Dom Habsburgów (Austriackie Niderlandy) i obejmowały większość współczesnej Belgii. Był to teatr kilku przedłużających się konfliktów przez większą część XVII i XVIII wieku z udziałem Francji, w tym wojny francusko-holenderskiej (1672–1678), wojny dziewięcioletniej (1688–1697), wojny o sukcesję hiszpańską ( 1701-1714) i część wojny o sukcesję austriacką (1740-1748).

Hiszpańskie Niderlandy i Republika Holenderska około 1700 roku; źródło: angielska Wikipedia.

Rewolucja Francuska i Królestwo Niderlandów

Po kampaniach 1794 roku podczas wojen z okresu rewolucji francuskiej, Niderlandy – w tym terytoria, które nigdy nominalnie nie znajdowały się pod panowaniem Habsburgów, takie jak biskupstwo Liège – zostały zaanektowane przez Pierwszą Republikę Francuską, kończąc panowanie austriackie w regionie. Ponowne zjednoczenie Niderlandów jako Zjednoczonego Królestwa Niderlandów nastąpiło po rozpadzie Pierwszego Cesarstwa Francuskiego w 1814 roku, po abdykacji Napoleona.

Francja promowała handel i kapitalizm, torując drogę do powstania burżuazji i szybkiego rozwoju produkcji i górnictwa. Dlatego szlachta podupadła ekonomicznie, podczas gdy belgijscy przedsiębiorcy z klasy średniej rozwijali się dzięki włączeniu ich do dużego rynku francuskiego, torując drogę Belgii do roli lidera rewolucji przemysłowej na kontynencie po 1815 roku.

Po aneksji belgijska społeczność biznesowa poparła nowy reżim, w przeciwieństwie do chłopów, którzy pozostali wrogo nastawieni. Aneksja otworzyła nowe rynki we Francji dla wełny i innych towarów z Belgii. Bankierzy i kupcy pomagali finansować i zaopatrywać armię francuską. Francja zniosła zakaz handlu morskiego na Skaldzie, który został wprowadzony w życie przez Holandię. Antwerpia szybko stała się głównym francuskim portem ze światowym handlem, a Bruksela również się rozrosła.

Zjednoczone Królestwo Niderlandów

Po klęsce Napoleona w bitwie pod Waterloo w 1815 roku, na Kongresie Wiedeńskim utworzono królestwo dynastii Orange-Nassau, łącząc w ten sposób Zjednoczone Prowincje Niderlandów z byłymi Niderlandami Austriackimi, tworząc silne państwo buforowe na północ od Francji; po połączeniu tych prowincji Holandia stała się wschodzącą potęgą. Podczas negocjacji dyplomatycznych w Wiedniu padła propozycja nagrodzenia Prus za walkę z Napoleonem dawnym terytorium Habsburgów. Jednak Wielka Brytania nalegała na zachowanie dla siebie dawnego holenderskiego Cejlonu i Kolonii Przylądkowej (Cape Colony), które przechwyciła, gdy Niderlandami rządził Napoleon. W ramach rekompensaty Królestwo Niderlandów zostało powiększone o południowe prowincje (współczesna Belgia).

Belgijska rewolucja

Rewolucja belgijska była konfliktem, który doprowadził do secesji południowych prowincji (głównie byłych południowych Niderlandów) od Zjednoczonego Królestwa Niderlandów i ustanowienia niezależnego Królestwa Belgii.

Rewolucja była spowodowana splotem czynników, z których głównym była różnica wyznaniowa (katolicka społeczność w dzisiejszej Belgii, protestancka – w dzisiejszej Holandii) i brak autonomii w południowej części.

Inne ważne czynniki to m.in.:

  • Niedostateczna reprezentacja dzisiejszych Belgów w Zgromadzeniu Ogólnym (62% populacji na 50% mandatów);
  • Większość instytucji znajdowała się na północy, a obciążenia publiczne rozkładały się nierównomiernie. Tylko jeden minister na czterech był Belgiem. W administracji było cztery razy więcej Holendrów niż Belgów. Panowała ogólna dominacja Holendrów nad gospodarczymi, politycznymi i społecznymi instytucjami Królestwa;
  • Dług publiczny północy (wyższy niż południa) musiał być również obsługiwany przez południe. Pierwotne długi wynosiły początkowo 1,25 miliarda guldenów dla Zjednoczonych Prowincji i tylko 100 milionów dla Południa;
  • Działania Wilhelma I na polu oświaty (budowa szkół, kontrola kompetencji nauczycieli i tworzenie nowych placówek, utworzenie trzech uniwersytetów państwowych) oddały ją pod całkowitą kontrolę państwa, co nie spodobało się opinii katolików.

Mieszkańcy południa byli głównie Flamandami i Walonami. Oba narody były tradycyjnie rzymskokatolickie, w przeciwieństwie do zdominowanych przez protestantów mieszkańców północy. Wielu zdeklarowanych liberałów uważało rządy króla Wilhelma I za despotyczne. Wśród klasy robotniczej panował wysoki poziom bezrobocia i niezadowolenia.

25 sierpnia 1830 r. w Brukseli wybuchły zamieszki, splądrowano sklepy. Do tłumu dołączyli widzowie teatralni, którzy wychodzili z teatru po obejrzeniu opery La muette de Portici (Niemowa z Portici), o nacjonalistycznym wydźwięku. Powstanie objęło również inne części kraju. Fabryki były okupowane, a maszyny niszczone. Porządek został przywrócony na krótko po tym, jak wysłano wojsko Wilhelma do południowych prowincji, ale zamieszki trwały nadal, a przywództwo przejęli radykałowie, którzy zaczęli nawoływać do secesji.

W jednostkach holenderskich doszło do masowych dezercji rekrutów z południowych prowincji, co zmusiło je do wycofania się. Stany Generalne w Brukseli głosowały za secesją i ogłosiły niepodległość. W następstwie zebrał się Kongres Narodowy. Król Wilhelm powstrzymał się od działań militarnych i zaapelował do wielkich mocarstw. Konferencja londyńska głównych mocarstw europejskich z 1830 roku uznała niepodległość Belgii.

W listopadzie 1830 r. konferencja londyńska 1830 roku, czyli „kongres belgijski” (składający się z delegatów z Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji, Prus i Austrii) zarządziła 4 listopada zawieszenie broni. Pod koniec listopada Wielka Brytania i Francja wystąpiły z propozycją: żadnej interwencji wojskowej i ustanowienie niezależnego królestwa Belgii – co zostało zaakceptowane przez pozostałych trzech bardziej konserwatywnych uczestników, którzy opowiadali się za interwencją wojskową w celu przywrócenia absolutystycznego reżimu Wilhelma I. W protokole podpisanym 20 stycznia 1831 r. stwierdzono, że w Belgia zostanie utworzona z regionów nienależących w 1790 roku do Północy. Nowe królestwo będzie zobowiązane do zachowania neutralności w stosunkach zagranicznych. Brytyjski minister spraw zagranicznych Lord Palmerston zdecydowanie poparł księcia Orańskiego jako nowego króla, wybór, który utrzymałby dynastyczny związek między Holandią a nowym królestwem. Książę okazał się nie do przyjęcia dla swego ojca – Wilhelma I, a także dla Francuzów, którzy chcieli wyraźnego zerwania z Holandią. W końcu Palmerston przedstawił swojego kandydata drugiego wyboru, Leopolda I z dynastii Saxe-Coburg – wdowca po księżniczce Charlotte z Walii i wielbiciela brytyjskiego modelu konstytucyjnego – który został zaakceptowany przez wszystkich. 21 lipca 1831 roku odbyła się inauguracja rządów pierwszego „króla Belgów”. Dzień przyjęcia przez niego konstytucji – 21 lipca 1831 r. – jest świętem narodowym Belgi. Holendrzy, podpisując traktat londyński, zaakceptowali decyzję konferencji londyńskiej i w 1839 roku uznali niepodległość Belgii.

1, 2 i 3 – Zjednoczone Królestwo Niderlandów do 1830 roku; 1 i 2 – Królestwo Holandii po 1830 roku; 2 Księstwo Limburgii (1839-1867) (w Niemieckiej Konfederacji po 1839 roku jako rekompensata za Waals-Luksemburg); 3 i 4 – Królestwo Belgii po 1830 roku; 4 i 5 – Wielkie Księstwo Luksemburga (granice do 1830 roku); 4 – Prowincja Luksemburska (Waals-Luksemburg do Belgii w 1838); 5 – Wielkie Księstwo Luksemburga (Niemiecki Luksemburg, granice po 1839 roku). Na niebiesko granice Niemieckiej Konfederacji.

Źródło: angielska Wikipedia.

Rewolucja przemysłowa

Większość społeczeństwa belgijskiego była konserwatywna, zwłaszcza na wsi, a edukacja była na niskim poziomie. Niewiele osób sądziło się, że Belgia – z pozoru „gnuśny” i „uśpiony kulturowo” bastion tradycjonalizmu – stanie na czele rewolucji przemysłowej na kontynencie. Mimo to stała się ona drugim, po Wielkiej Brytanii, krajem, w którym miała miejsce rewolucja przemysłowa. Rozwinęła się w otwartą gospodarkę, skoncentrowaną na eksporcie produktów przemysłowych z silnymi powiązaniami między sektorem bankowym a przemysłem. Belgia nadała tempo całej Europie kontynentalnej, pozostawiając w tyle Holandię.

Uprzemysłowienie miało miejsce w Walonii (francuskojęzyczna południowa Belgia), począwszy od połowy lat dwudziestych XIX wieku, a zwłaszcza po 1830 roku. Głównym czynnikiem przyciągającym przedsiębiorców była dostępność taniego węgla. Na obszarach wydobycia węgla w okolicach Liège i Charleroi zbudowano wielkie piece koksownicze i walcownie. Liderem był Anglik John Cockerill. Jego fabryki w Seraing, już w 1825 roku, zintegrowały wszystkie etapy produkcji, od inżynierii po dostawy surowców.

Tani i łatwo dostępny węgiel przyciągał firmy produkujące metale i szkło, których produkcja wymagała znacznych ilości węgla, dlatego regiony wokół pól węglowych stały się silnie uprzemysłowione. Sillon industriel (Industrial Valley), a w szczególności Pays Noir (Czarny Kraj) wokół Charleroi, były ośrodkiem przemysłu stalowego aż do drugiej wojny światowej.

Pierwsza wojna światowa (1914-1918)

Belgia miała dobrze prosperującą gospodarkę na początku wojny, ale po czterech latach okupacji stała się bardzo biednym krajem. Chociaż w samej Belgii zginęło mało ludzi, to Niemcy „brutalnie i skutecznie ogołocili kraj. Maszyny, części zamienne, całe fabryki łącznie z dachami zniknęły na wschodzie. W 1919 roku było 80% bezrobocie”.

W trakcie wojny Belgia stanęła w obliczu kryzysu żywnościowego, a międzynarodową pomoc zorganizował amerykański inżynier Herbert Hoover. Było to wydarzenie bez precedensu w historii świata. Komisja Hoovera ds. Pomocy dla Belgii (CRB) miała pozwolenie Niemiec i aliantów. Jako przewodniczący CRB Hoover współpracował z liderem belgijskiego Comité National de Secours et d’Alimentation (CNSA), Émile Francqui w celu wyżywienia całego narodu w czasie wojny. CRB pozyskiwała i importowała miliony ton żywności dla CN do dystrybucji i czuwała nad CN, aby upewnić się, że armia niemiecka nie przywłaszczyła żywności. CRB stała się prawdziwą niezależną republiką pomocy, z własną flagą, marynarką wojenną, fabrykami, młynami i kolejami. Prywatne darowizny i dotacje rządowe (78%) zapewniły budżet w wysokości 11 milionów dolarów miesięcznie.

Belgia została zniszczona, nie tyle w wyniku działań wojennych, co raczej w wyniku zrabowania przez Niemców cennych maszyn. Pozostało tylko 81 sprawnych lokomotyw z 3470 dostępnych w 1914 roku. 46 z 51 hut zostało uszkodzonych, a 26 całkowicie zniszczonych. Ponad 100 000 domów zostało zburzonych. Degradacji uległo ponad 120 000 hektarów pól uprawnych. Jednak pomimo tego Belgia zaskakująco szybko podniosła się z ekonomicznej zapaści. Pierwsze powojenne igrzyska olimpijskie odbyły się w Antwerpii w 1920 r. W 1921 r. Luksemburg utworzył unię celną z Belgią.

Okres po II wojnie światowej – belgijski „cud gospodarczy”

W latach 1945–1975 keynesowska teoria ekonomii dominowała w polityce całej Europy Zachodniej, co miało szczególny wpływ na Belgię. Po wojnie rząd anulował długi Belgii. To właśnie w tym okresie powstały znane belgijskie autostrady. Odnotowano znaczny wzrost gospodarczy i wzrost średniego poziomu życia. Jak zauważył Robert Gildea: „Polityka społeczna i gospodarcza miała na celu przywrócenie liberalnego kapitalizmu, złagodzonego przez reformy społeczne, jakie przygotowywano w czasie wojny. Związki zawodowe były również zaangażowane w politykę cenową i płacową w celu obniżenia inflacji, a to, wraz z wykorzystaniem przez aliantów Antwerpii jako głównego punktu zaopatrzenia wojennego, spowodowało tak zwany belgijski cud gospodarczy połączony z wysokimi płacami”. Belgijscy robotnicy zarabiali o 50% więcej niż ich włoscy odpowiednicy i o 40% więcej niż – holenderscy.

W sferze ekonomii II wojna światowa stanowi punkt zwrotny. Ponieważ Flandria została mocno zdewastowana podczas wojny i była, od powstania belgijskiego, w dużej mierze rolnicza, najbardziej skorzystała na planie Marshalla. Jej pozycja jako zacofanego gospodarczo regionu rolniczego oznaczała, że otrzymała wsparcie od Unii Europejskiej i jej poprzedników, z racji członkostwa Belgii w tych organizacjach. W tym samym czasie Walonia przeżywała powolny względny upadek, ponieważ popyt na produkty jej kopalń i młynów był mniejszy. Równowaga gospodarcza między dwiema częściami kraju od zakończenia II wojny światowej ulega zachwianiu: Walonia traci, Flandria – zyskuje.

Strajk generalny 1960-61

W grudniu 1960 roku, w okresie zawirowań po Drugiej Wojnie Szkolnej, Walonię ogarnął strajk generalny w odpowiedzi na ogólny upadek produkcji walońskiej, ale odniósł on sukces tylko w Walonii. Robotnicy walońscy oprócz reform strukturalnych domagali się federalizmu. Mimo że strajk miał być ogólnokrajowy, flamandzcy robotnicy wydawali się niechętni do jego poparcia.

Strajkowi przewodził André Renard, założyciel „renardyzmu”, który łączył wojujący socjalizm z walońskim nacjonalizmem. Historyczka Renée Fox tak opisała alienację Walonii:

Na początku lat 60. (…) następował zasadniczy zwrot w stosunkach między Flandrią a Walonią. Flandria weszła w energiczny okres industrializacji po II wojnie światowej, a znaczny procent kapitału zagranicznego (zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych), napływającego do Belgii w celu wspierania nowych gałęzi przemysłu, był inwestowany we Flandrii. Z kolei kopalnie węgla w Walonii oraz wysłużone huty i stalownie przeżywały kryzys. Region stracił tysiące miejsc pracy i znaczną część kapitału inwestycyjnego. Nowa niderlandzkojęzyczna, pnąca się w górę „populistyczna burżuazja” stawała się nie tylko widoczna i głośna w ruchach flamandzkich, ale także w polityce lokalnej i krajowej… Strajk z grudnia 1960 roku przeciwko prawu oszczędnościowemu Gastona Eyskensa, został zastąpiony zbiorowym wyrażeniem frustracji, niepokojów i skarg, których doświadczała Walonia w odpowiedzi na jej pogarszającą się sytuację gospodarczą oraz przez żądania nowo utworzonego Walońskiego Ruchu Ludowego o… autonomię regionalną dla Walonii…

Wojny językowe

Temu flamandzkiemu odrodzeniu towarzyszyło odpowiednie przeniesienie władzy politycznej na Flamandów, którzy stanowili większość – około 60% populacji. Oficjalne holenderskie tłumaczenie konstytucji zostało zaakceptowane dopiero w 1967 roku.

Wojny językowe osiągnęły punkt kulminacyjny w 1968 roku wraz z podziałem Katolickiego Uniwersytetu w Leuven według języków na Katholieke Universiteit Leuven i Université Catholique de Louvain. Z tego powodu upadł w 1968 roku rząd Paula Vandena Boeynantsa.

Powstanie państwa federalnego

Dalsze spory językowe sprawiły, że kolejne rządy belgijskie stały się bardzo niestabilne. Trzy główne partie (liberalna – prawicowa, katolicka – centrowa i socjalistyczna – lewicowa) podzieliły się na dwie części w zależności od francusko- lub niderlandzkojęzycznego elektoratu. Granicę językową określiła pierwsza ustawa Gilsona z 8 listopada 1962 roku. Zmodyfikowano granice niektórych prowincji, okręgów i gmin (m.in. Mouscron stało się częścią Hainaut, a Voeren – częścią Limburgii), a ułatwienia dla mniejszości językowych zostały wprowadzone w 25 gminach. 2 sierpnia 1963 r. weszła w życie druga ustawa Gilsona, ustalająca podział Belgii na cztery obszary językowe: niderlandzki, francuski i niemiecki, z Brukselą jako obszarem dwujęzycznym.

Podział Brabancji na Brabancję flamandzką (żółty), Brabancję walońską (czerwony) i Region Stołeczny Brukseli (pomarańczowy) w 1995 roku; źródło: angielska Wikipedia.

W 1970 r. nastąpiła pierwsza reforma państwa, w wyniku której powstały trzy wspólnoty kulturowe: holenderska wspólnota kulturalna, francuska wspólnota kulturalna i niemiecka wspólnota kulturalna. Reforma ta była odpowiedzią na flamandzkie żądanie autonomii kulturalnej. Rewizja konstytucji z 1970 r. położyła również podwaliny pod utworzenie trzech Regionów, co było odpowiedzią na postulaty Walonów i francuskojęzycznych mieszkańców Brukseli w sprawie utworzenia autonomii gospodarczej.

Druga reforma państwa miała miejsce w 1980 r., kiedy wspólnoty kulturowe stały się Wspólnotami. Wspólnoty przejęły kompetencje wspólnot kulturowych w sprawach kultury i stały się odpowiedzialne za „sprawy dotyczące osoby”, takie jak polityka zdrowotna i młodzieżowa. Odtąd te trzy wspólnoty były znane jako Wspólnota Flamandzka, Wspólnota Francuska i Wspólnota Niemieckojęzyczna. W 1980 r. utworzono również dwa regiony: Region Flamandzki i Region Waloński. Jednak we Flandrii w 1980 r. podjęto decyzję o natychmiastowym połączeniu instytucji Wspólnoty i Regionu. Chociaż utworzenie regionu brukselskiego przewidziano w 1970 roku, to region stołeczny Brukseli powstał dopiero po trzeciej reformie państwa.

Podczas trzeciej reformy państwowej w 1988 i 1989 roku, pod rządami premiera Wilfrieda Martensa, utworzono Region Stołeczny Brukseli z własnymi instytucjami regionalnymi, a także holenderskimi i francuskimi instytucjami do spraw wspólnotowych. Region stołeczny Brukseli pozostał ograniczony do 19 gmin. Inne zmiany obejmowały rozszerzenie kompetencji Wspólnot i Regionów. Jednym z wartych uwagi obowiązków, które zostały przeniesione na Wspólnoty podczas reformy państwa trzeciego, była edukacja.

Czwarta reforma państwowa, która miała miejsce w 1993 r. za premiera Jeana-Luca Dehaene’a, skonsolidowała poprzednie reformy państwowe i przekształciła Belgię w pełnoprawne państwo federalne. Pierwszy artykuł belgijskiej konstytucji został zmieniony i brzmi następująco: „Belgia jest państwem federalnym składającym się ze wspólnot i regionów”. Podczas czwartej reformy państwa ponownie rozszerzono zakres odpowiedzialności Wspólnot i Regionów, zwiększono ich zasoby i rozszerzono ich kompetencje fiskalne. Inne ważne zmiany obejmowały bezpośrednie wybory parlamentów wspólnot i regionów, podział prowincji Brabancja na Brabancję Flamandzką i Brabancję Walońską oraz reformę dwuizbowego systemu parlamentu federalnego i stosunków między parlamentem federalnym a rządem federalnym. Pierwsze bezpośrednie wybory do parlamentów Gmin i Regionów odbyły się 21 maja 1995 roku.

Jednak czwarta reforma państwa nie zakończyła procesu federalizacji. W 2001 r. miała miejsce piąta reforma państwa, pod rządami premiera Guya Verhofstadta, na mocy porozumień z Lambermont i Lombard. W ramach tej reformy wspólnotom i regionom przekazano więcej uprawnień w zakresie rolnictwa, rybołówstwa, handlu zagranicznego, współpracy na rzecz rozwoju, kontroli wydatków wyborczych i dodatkowego finansowania partii politycznych. Regiony stały się odpowiedzialne za dwanaście podatków regionalnych, a władze lokalne i prowincjonalne stały się władzami Regionów. Pierwszymi wyborami samorządowymi i wojewódzkimi pod nadzorem Regionów były wybory samorządowe w 2006 roku. Funkcjonowanie brukselskich instytucji uległo również zmianie podczas piątej reformy państwowej, czego efektem było m. in. zagwarantowanie miejsca w Parlamencie Regionu Stołecznego Brukseli reprezentacji flamandzkich mieszkańców tego miasta.

Pod koniec 2011 roku, po najdłuższym kryzysie politycznym we współczesnej historii Belgii (589 dni bez rządu w 2010-2011 – przyp. W. L.), porozumienie konstytucyjne między czterema głównymi ugrupowaniami politycznymi (socjalistami, liberałami, partią chrześcijańsko-socjalną, ekologami), ale z wyłączeniem flamandzkich nacjonalistów, zapoczątkowało szóstą reformę państwa, która przewidywała istotne zmiany instytucjonalne i dodatkowe przeniesienie kompetencji ze szczebla federalnego na szczebel Wspólnot i Regionów. Między innymi Senat przestał być wybierany bezpośrednio i stał się zgromadzeniem parlamentów regionalnych. Region Stołeczny Brukseli otrzymał z mocy ustawy autonomię, a Regiony uzyskały uprawnienia w zakresie ekonomii, dotyczące zatrudnienia i opieki nad rodziną, a także większą autonomię fiskalną.

Wnioski

Kiedy zaczynałem pisać ten blog, to nie byłem pewny, czy znajdę odpowiedź na pytanie postawione na jego początku: Dlaczego stolicą unii stała się Bruksela? Odpowiedzi dostarcza ostatni jego fragment – Powstanie państwa federalnego. Belgia to unia europejska w miniaturze, a bardziej precyzyjnie, to model, który stanowi wzór do zastosowania w skali europejskiej tego wszystkiego, co wcześniej wprowadzono w Belgii. Oczywiście historia tego rejonu niejako determinowała wybór miejsca, w którym na przestrzeni wieków dokonywano różnych eksperymentów. To też jest miejsce, w którym ścierają się wpływy francuskie i niemieckie. Oba narody miały w swojej historii okresy dominacji na Europą. Tak więc Bruksela, krakowskim targiem, bardziej niż Paryż czy Berlin, nadawała się na stanie się stolicą zjednoczonej Europy, choć coraz częściej słyszy się określenie Europy regionów, a więc Europa podąża ślad w ślad za Belgią.

To, co mnie zastanowiło, to sankcja pragmatyczna z 1549 roku, wydana przez Karola V Habsburga, który praktycznie zrzekł się zwierzchnictwa nad całymi Niderlandami. Przypadek chyba bezprecedensowy w historii, by monarcha dobrowolnie zrezygnował z wpływu na swoje posiadłości. Jak to było możliwe? W blogu „Peru” pisałem: Tereny Wenezueli oddał w 1529 roku, jako spłatę długów, Karol V Habsburg augsburskim bankierom rodziny Welser. Czyżby kolejne długi zmusiły go do podjęcia takiej decyzji?

Jedną z przyczyn belgijskiej rewolucji było to, że bogata katolicka Walonia nie chciała utrzymywać biedniejszej i zadłużonej protestanckiej Holandii. Walonia stała się bogata, bo Napoleon otworzył dla niej rynek francuski, a poza tym zarabiała na dostawach dla jego armii. Później role odwróciły się i katolicka w swoich korzeniach Flandria zarabiała w czasie II wojny światowej na dostawach dla wojsk alianckich, a po wojnie została objęta planem Marshalla ze względu na zniszczenia wojenne. Także dotacje unijne trafiały głównie do Flandrii. I w ten sposób katolicka Walonia zbiedniała, a katolicka Flandria rozwija się i bogaci się. I ta Flandria chce się odłączyć od biedniejszej Walonii, tak jak wcześniej bogata Walonia odłączyła się od biedniejszej Holandii.

Przykład Belgii i jej historii pokazuje, że o bogactwie nie decyduje wyznanie i nie to, czy ktoś jest pracowity, bo jest pracowity, gdy widzi, że są efekty jego pracy, a jak nie ma, to nie jest pracowity. Człowiek na ogól zachowuje się racjonalnie. O wszystkim decyduje dopływ pieniędzy i dopuszczenie do rynków zbytu. Obecnie jest tak, że kraje protestanckie są bogatsze od katolickich, bo dostają pieniądze i mają dostęp do rynków zbytu. Protestantyzm to taki na poły judaizm i stąd taka hojność Żydów wobec protestantów.

Racja stanu

W odcinku nr 605 swojego Podkastu Geopolitycznego z dnia 11 listopada geopolityk, Leszek Sykulski, omawia kulisy pewnego zjazdu. Odcinek nosi tytuł: Zjazd w Jabłonnie – Realna rosyjska opozycja czy prowokacja służb? Autor informuje w nim m.in. o tym, że:

W dniach 4-7 listopada 2022 w Jabłonnie pod Warszawą grupa rosyjskich działaczy zorganizowała tzw. I Zjazd Deputowanych Ludowych. Zjazd ten został, przynajmniej oficjalnie, zorganizowany prze Ilię Ponomariowa, byłego rosyjskiego deputowanego do Dumy z obwodu nowosybirskiego. Od 2014 roku przebywa na emigracji. Początkowo w Stanach Zjednoczonych, a następnie na Ukrainie, gdzie w 2019 roku otrzymał obywatelstwo ukraińskie. Deputowanym Dumy był w latach 2007-2016. W 2013 roki postawiono mu zarzuty o defraudację kilkuset tysięcy dolarów z fundacji „Skołkowo”, co było przyczyną jego wyjazdu z kraju. Na tym zjeździe padły bardzo mocne słowa m.in. nakłanianie do zabójstwa Władymira Putina i do wywołania powstania zbrojnego w Federacji Rosyjskiej.

Pierwsze pytanie, które nasuwa się to, w czyim interesie było zorganizowanie tego spotkania? W czyim interesie i dlaczego zorganizowano to spotkane w Polsce, a nie – w innym kraju, chociażby zachodniej Europy? Pada też pytanie, kto finansował to całe zdarzenie i kto je ochraniał?

Brakowało na tym spotkaniu silnej i liczącej się opozycji rosyjskiej, która odżegnywała się od tej inicjatywy i oświadczyła, że działania Ponomariowa mają na celu wspieranie aktów terrorystycznych i są etycznie niedopuszczalne, co więcej dyskredytują ruch opozycyjny w oczach społeczeństwa rosyjskiego. To oświadczenie wskazuje, że część rosyjskiej opozycji uważa Ponomariowa za prowokatora i wichrzyciela.

Na zjeździe tym zabrał głos deputowany ukraińskiej Rady Najwyższej Oleksij Honczarenko: „Macie teraz przed sobą pierwsze zadanie – zabić dyktatora, zabić Putina. Zadanie drugie to stworzenie armii wyzwoleńczej. Wypędzimy armię rosyjską z naszego terytorium, ale to nie wszystko. W waszych rękach jest dokończenie wyzwolenia waszego kraju”.

Mamy tu do czynienia z naruszeniem nie tylko polskiego kodeksu karnego, ale także prawa międzynarodowego. Nawoływanie do zabójstwa głowy państwa jest karalne. Odbywa się to w murach Polskiej Akademii Nauk czy pałacyku zarządzanym przez PAN. Dzieje się to przy aprobacie polskich władz, polskich służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo wewnętrzne – padają nawoływania do zabójstwa prezydenta Rosji. No i pytanie, w czyim interesie? Czy Polska, wysuwając się na przód, wysuwając się jako ten zderzak strategiczny i dopuszczając organizację tego typu konferencji, tak naprawdę nie podsyca napięcia w regionie? To jest fundamentalne pytanie. Pytanie czy Ponomariow jest człowiekiem sterowanym? Czy jego pobyt w Stanach Zjednoczonych nie zakończył się nawiązaniem ściślejszej współpracy z przedstawicielami tego państwa? Czy jego pobyt na Ukrainie też nie wiązał się z nawiązaniem ściślejszych relacji z organami państwowymi Ukrainy. I pytanie, jaką rolę odgrywa na terytorium Polski? No bo działając z terytorium Polski i organizując taki zjazd, w którym nawołuje się do stworzenia jakichś grup terrorystycznych, jakichś grup dywersyjnych, nawołuje się do zabicia prezydenta Rosji – to wszystko niewątpliwie naraża państwo polskie na działania odwetowe, chociażby ze strony Federacji Rosyjskiej.

W tym kontekście warto przybliżyć kilka postaci, które były uczestnikami tego zjazdu. Jedną z najciekawszych był Gienadij Gutkow, pułkownik Federalnej Służby Bezpieczeństwa w stanie spoczynku. Pytanie, co robi pułkownik FSB w Polsce wśród opozycjonistów, wśród emigracji rosyjskiej? Czy to nie jest gra rosyjskich służb specjalnych? Znamy z historii przykłady organizowania fikcyjnych organizacji opozycyjnych po to, by infiltrować emigrację rosyjską, po to, aby infiltrować zachodnie służby specjalne.

Wśród uczestników był też Piotr Carkow, były deputowany moskiewskiego okręgu krasnosielskiego, były deputowany rosyjskiej Dumy Arkadij Jarkowski, czy chociażby profesor Jelena Łukianowa – prawniczka. Przede wszystkim zwraca uwagę fakt, że nawet wśród tych uczestników owej konferencji nie było jednomyślności. Doszło do spięcia między Niną Bielajewą, byłą deputowaną Rady Wiejskiej, która ścięła się z Ponomariowem. Doszło też do pewnego votum separatum Jeleny Łukianowej, jeśli chodzi o część procedowanych kwestii. Widać tak naprawdę, że Ilia Ponomariow nie jest żadnym liczącym się liderem środowisk opozycyjnych. Jest to człowiek, który kanalizuje część zainteresowania opozycją, emigracją rosyjską, zwłaszcza kanalizuje część tego zainteresowania w państwach NATO i unii europejskiej, a także oczywiście Ukrainy. Jeśli przyjrzymy się, do kogo jest adresowane przesłanie tego całego zjazdu, to przede wszystkim wymienia społeczeństwo Ukrainy, społeczeństwo unii europejskiej czy też – szeroko pojętego Zachodu. Wspomina też o społeczeństwie rosyjskim, ale doskonale wiemy, że nie ma żadnego przełożenia, rezonansu w mediach rosyjskich czy w społeczeństwie rosyjskim.

Podczas tego zjazdu mówiono także sporo na temat wywołania potencjalnego powstania na terytorium Federacji Rosyjskiej. Natomiast to zbrojne powstanie było omawiane dosyć mgliście, ponieważ priorytet dawano służbie w ukraińskich formacjach zbrojnych.

Faktem jest, że ten zjazd był także przejawem wykorzystania terytorium państwa polskiego do działań dywersyjnych. No, nie pierwszy raz! W Podkaście Geopolitycznym omawiałem informacje oficjalnie podane przez telewizję Biełsat, hojnie sponsorowaną przez rząd polski, o tworzeniu grup dywersyjnych na terytorium naszego kraju, które mogą wziąć udział w operacjach specjalnych na terytorium Białorusi, czyli w działaniach dywersyjnych, terrorystycznych, wymierzonych przeciwko prezydentowi Łukaszence, przeciwko rządowi białoruskiemu.

Tego typu działalność jest obarczona ogromnym ryzykiem. Promowanie terroryzmu, promowanie różnych zamachów stanu, puczów jest niezgodne z prawem międzynarodowym i należy mieć to na uwadze. To sprowadza konkretne zagrożenie, ryzyko na bezpieczeństwo państwa polskiego i jego obywateli. W tym wypadku mówimy o zjeździe w Jabłonnie. Mieliśmy tu do czynienia z działaniem dywersyjnym, spiskowym, spiskiem politycznym, dywersją polityczną. Pytanie – robioną przez kogo i w czyim interesie, biorąc pod uwagę udział oficera rosyjskich służb specjalnych, biorąc pod uwagę fakt, że organizował to wszystko, przynajmniej sygnował swoim nazwiskiem, człowiek oskarżony o defraudację sporych pieniędzy na terenie Federacji Rosyjskiej.

To wszystko jest bardzo zastanawiające – człowiek, którego opozycjoniści w samej Rosji nie uważają za swego lidera. Natomiast niewątpliwie człowiek działający obecnie w interesie przynajmniej jednego państwa. Na pewno jest to państwo ukraińskie i niewątpliwie te cele, ten zjazd wpisywał się w cele ukraińskich służb specjalnych. Pytanie, co na to służby polskie, co na to władze państwa polskiego? Czy akceptują prowadzenie tego typu działań dywersyjnych? Czy akceptują to ryzyko i zagrożenie? Czy akceptują to, że państwo polskie może być postrzegane na arenie międzynarodowej jako sponsor terroryzmu, jako sponsor grup dywersyjnych, jako państwo, które zamiast mediować, jeszcze bardziej podsyca napięcie w regionie? Moim zdaniem ta cena jest zbyt wysoka i to ryzyko jest zbyt wysokie. Jest to absolutnie sprzeczne z polską racją stanu, z polskim interesem narodowym.

Tak to przedstawił Leszek Sykulski. Oczywiście nie jest to jego dosłowna wypowiedź, choć dosyć wierna, ale chodziło mi o zaakcentowanie głównych wątków i o samą informację, że taki zjazd miał miejsce.

„Mieliśmy tu do czynienia z działaniem dywersyjnym, spiskowym, spiskiem politycznym, dywersją polityczną. Pytanie – robioną przez kogo i w czyim interesie, biorąc pod uwagę udział oficera rosyjskich służb specjalnych, biorąc pod uwagę fakt, że organizował to wszystko, przynajmniej sygnował swoim nazwiskiem, człowiek oskarżony o defraudację sporych pieniędzy na terenie Federacji Rosyjskiej?”

Tak się zapytuje Leszek Sykulski. Oficer rosyjskich służb specjalnych wjeżdża sobie do Polski, do kraju, który jest prawie w stanie wojny z Rosją. Jak to możliwe? Ano możliwe. Cytat z mojego poprzedniego blogu:

„Bractwo nasze jest, zapewne czymś bliskim zakonu, ale stanowi zgromadzenie ludzi świeckich. Nie mamy ślubowań zakonnych (…). Zacny fratello Telesfor przebiega, nie bacząc na wszelkie restrykcje i przepisy graniczne, kraje italskie, jak i kiedy chce. Więcej ci on znaczy mimo swej pokory od wielu głów utytułowanych… (…). Były to czasy wcale nie tak znowu dawne, jak zaczął ten twój eks-kleryk być kimś. I dodam, że kimś w miejscach wcale poważnych i różnych. Nie zdziwię się, jeśli spotkam go w jednej legacji któregoś z mocarstw jako gościa, w innej znowu – niby piastującego urząd powierniczy.”

A może jeszcze cytat z blogu „17 września”:

„W chwili rozpoczęcia agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku pomiędzy 2 a 3 w nocy, wezwany pilnie do Komisariatu Spraw Zagranicznych w Moskwie, otrzymał od zastępcy Ludowego Komisarza Spraw zagranicznych Władimira Potiomkina notę dyplomatyczną, w której ZSRR uzasadniał agresję na Polskę. Grzybowski noty nie przyjął.

Po nieudanej próbie zakwestionowania immunitetu dyplomatycznego przez władze ZSRR, opuścił on w październiku 1939 roku wraz z polskim personelem dyplomatycznym terytorium Związku Radzieckiego, po bezpośredniej interwencji dziekana korpusu dyplomatycznego w Moskwie, ambasadora III Rzeszy Friedricha von Schulenburga i ambasadora Królestwa Włoch Augusto Rosso. Tak pisze Wikipedia, powołując się na Jerzego Łojka i jego pracę Agresja 17 września. Ta sama Wikipedia informuje też, że Grzybowski był masonem. Więc to chyba wyjaśnia interwencję ambasadora III Rzeszy. Nawet towarzysze radzieccy musieli ulec. Po linii masońskiej znaczyło więcej niż po linii partyjnej, choć pewnie ci towarzysze też byli masonami.

Po zamachu majowym w 1926 roku była już inna Polska. W administracji państwowej, w dyplomacji i w wojsku pojawiają się ludzie Piłsudskiego. Wielu z ich to masoni. Czy można zatem dziwić się, że zachowywali się tak, jak się zachowywali. Bliżej im było do masonerii i jej celów niż do państwa i narodu polskiego. To musiało „zaowocować” w tym tragicznym wrześniu.”

Pyta jeszcze Sykulski:

„Pytanie, co na to służby polskie, co na to władze państwa polskiego? Czy prowadzenie tego typu działań dywersyjnych akceptują? Czy akceptują to ryzyko i zagrożenie? Czy akceptują to, że państwo polskie może być postrzegane na arenie międzynarodowej jako sponsor terroryzmu, jako sponsor grup dywersyjnych, jako państwo, które zamiast mediować, jeszcze bardziej podsyca napięcie w regionie? Moim zdaniem ta cena jest zbyt wysoka i to ryzyko jest zbyt wysokie. Jest to absolutnie sprzeczne z polską racją stanu, z polskim interesem narodowym.”

Oczywiście, że władze państwa polskiego akceptują to i dokładnie im o to chodzi, by państwo polskie było postrzegane na arenie międzynarodowej jako sponsor terroryzmu i grup dywersyjnych. O to, by był pretekst do likwidacji tego państwa i żeby inne państwa zaakceptowały to. A kiedy to zaakceptują? Ano wtedy, gdy takie państwo będzie, poprzez swoją politykę popierania terroryzmu, zagrażało ich bezpieczeństwu. Tu nic nie dzieje się przypadkiem. Wszystko jest dokładnie wyreżyserowane.

Nie idzie to wszystko ku dobremu. Kiedyś Konrad I mazowiecki sprowadził do Polski Krzyżaków i jak to się skończyło, każdy wie. Później Łokietek poprosił ich o pomoc w usunięciu Brandenburczyków z Pomorza Gdańskiego i stracił je, bo Krzyżacy już z niego nie wyszli. Tak więc sprowadzanie obcych wojsk do Polski, jak pokazała historia, źle się dla niej kończyło. I tak skończy się sprowadzenie do Polski wojsk amerykańskich – prawdopodobnie utratą tzw. Ziem Odzyskanych. Analogia bardzo czytelna, ale i złowieszcza.

Wszystko to, co dzieje się na świecie, to jest gra. Państwa to tylko figury na szachownicy. Ponad nimi jest jakaś siła, która wydaje polecenia władzom poszczególnych państw i te władze wykonują je bez szemrania. Nie ma dla nich najmniejszego znaczenia, że ich działania mogą być szkodliwe dla państwa, którym rządzą i dla ludzi, którzy je zamieszkują. A już na pewno nie w takim państwie, jak Polska, w którym podział na warstwę rządzącą i podległy mu plebs jest od wieków zakorzeniony i wyjątkowo trwały.

Na potwierdzenie tego cytat z książki Dno czary Lwa Kaltenbergha, o której obszerniej w poprzednim blogu:

»Nie było w dobrym tonie poruszanie w salonach, na towarzyskich spotkaniach czy z racji polowań i zabaw, a i takich uroczystości rodzinnych, jak śluby czy stypy, kwestii związanych ze stanem, już teraz, po powstaniu (listopadowym – przyp. W. L.) i pierwszych, bardzo dotkliwych represjach tej tyle uprzykrzonej (passons le mot [pomińmy to słowo – przyp. W. L.]) ojczyzny. Zresztą, wiadomo powszechnie, że właściwe jej pojęcie dla dobrze urodzonego i odpowiednio „ułożonego”, posiadającego potrzeby „wyższe” człowieka streszcza się do środowisk takich, jak „świat”, jak „towarzystwo”.

Jeszcze mniej ta ojczyzna zajmowała uwagę grup i skupisk z wolna, ale konsekwentnie dobywających się na powierzchnię życia. Zrazu oscylujące nieśmiało między dawnymi swoimi pieleszami, nawykami i życiowymi modelami, z zadziwiającą zdolnością akomodacyjną gromady dorobkiewiczów, „potomków systemu Lubeckiego” – jak zwykł mawiać Michał Sobieski – zaczynały uplasowywać się na miejscach przez tradycję, przez przyjęty obyczaj i inercję jakby zastrzeżone dla kogo innego. Tym, w obecnie szczególnie pogmatwanych warunkach, przedostawanie się w górę stawiało po prostu szereg warunków, od których przyjęcia zależało, czy się utrzymają na osiągniętej z niemałym trudem powierzchni. Niektóre z tych warunków tkwiły zresztą w ich nawykach i postawie. Stąd mogli bez większych zastrzeżeń pisać się na programowe sformułowania pana hrabiego Rzewuskiego, wołającego: „Tu trzeba walczyć z samą cywilizacją i walczyć bez spoczynku. Bo ona jest w gruncie zła, bezbożna, może skonać, ale nigdy siebie nie da uzdrowić”. Ofensywa na cywilizację, „tak świętą w swych fenomenach, a tak nikczemną w swym duchu” (według określenia pana hrabiego), tym bardziej przypaść mogła do smaku nie samym tylko dorobkiewiczom na dostawach dla wojska czy przy budowie Cytadeli w Warszawie…«

Z powyższego cytatu wyraźnie wynika, że dla szlachty i arystokracji pojęcie ojczyzny zawierało w sobie zupełnie inne treści niż nam się obecnie wmawia. Drugą grupą wspomnianą przez autora w tym cytacie, tą, która z wolna, ale konsekwentnie dobywała się na powierzchnię życia byli Żydzi. To właśnie dzięki reformom Lubeckiego Żydzi zaczęli dominować w życiu gospodarczym kraju. O nim szerzej w blogu „Minister”. Natomiast masom, jeszcze nie wtedy, dopiero pod koniec XIX wieku, zaproponowano „patriotyzm”, skrywany pod postacią ideologii narodowej, której twórcami byli Żydzi – Jan Ludwik Popławski i Zygmunt Balicki. I to właśnie dlatego mogą odbywać się w Polsce takie dziwne zjazdy czy konferencje, a z drugiej strony organizuje się naiwnym Polakom różnego rodzaju marsze niepodległości, polskości i czort wie, co tam jeszcze! Dwa różne światy z całkowicie odmiennymi systemami wartości.To nadal trwa, to historia, ale i teraźniejszość zarazem. Tak więc ta polska racja stanu, polski interes narodowy, to dla tych, którzy od wieków rządzą na tym zmiennym obszarze zwanym Polską, to czysta abstrakcja.

Dzikie Pola

Dziś pewnie już mało kto kojarzy, że tereny, na których trwa na Ukrainie wojna, to Dzikie Pola. Dzikie Pola to historyczna nazwa Zaporoża. To właśnie głównie tam toczyła się akcja powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i Mieczem. Dzikie Pola ciągnęły się od Donbasu do Odessy. A Donbas (Donieckij kamiennougolnyj bassjejn) to Donieckie Zagłębie Węglowe. Leży ono w północno-wschodniej części Dzikich Pól. Nie przypadkiem więc klub piłkarski z Doniecka nazywa się Szachtar (Górnik) Donieck.

Mapa Ukrainy z zaznaczonym obszarem Donbasu; źródło: Wikipedia.

Ta część Ukrainy, którą zajęli Rosjanie, to jej najbardziej uprzemysłowiona część. Również większość bogactw naturalnych tam się znajduje. Bez tego rejonu Ukraina praktycznie nic nie znaczy, zwłaszcza że jej najżyźniejsze gleby, czyli czarnoziemy, są w rekach obcych spółek. Innymi słowy, ani przemysł, ani rolnictwo nie należy do Ukraińców i do państwa ukraińskiego. Dlatego węgiel z Polski jedzie na Ukrainę. Jeśli ludność tych terenów opowie się w zbliżających się (23-27 września) referendach za przyłączeniem do Rosji, to będzie to oznaczać rozbiór Ukrainy.

By zrozumieć ten konflikt, a szczególnie racje strony rosyjskiej, to warto poznać najnowszą historię tego rejonu. Wikipedia tak m.in. pisze:

»Historia przemysłowego Donbasu zaczęła się latem 1869 r., gdy walijski potentat John Hughes  z czterema synami, setką inżynierów, metalurgów, górników i budowlańców przybył z częściami maszyn parowych i dwoma wielkimi piecami na teren dzisiejszego miasta Donieck, gdzie po ośmiu miesiącach pierwszy wielki piec wytopił surówkę, a po roku gotowe były pierwsze szyny, z których w roku kolejnym ułożono pierwszą w Donbasie 120-kilometrową linię Konstantynówka – Juzowka – Elenówka. Linia ta dała połączenie z magistralą Moskwa – Krym, a ta z całą siecią kolejową. W 1880 roku rozpoczęła się trwająca dwie dekady „donbaska gorączka węglowa” ściągająca do regionu kapitał, technologie i specjalistów z całego świata. Największe miasta w tym czasie to Nikopol i Mariupol, a zakłady to stocznia w Nikołajewie, Belgijskie Zakłady Metalurgiczne „Unia” w Makijewce, niemieckie stalownie i huty w Kramatorsku, brytyjsko-francuskie Enakievo Steel Works w Jenakijewie, rosyjskie huty w Ałczewsku i Iłowajsku, niemiecka Fabryka Parowozów Hartmana w Ługańsku, tramwajów i obrabiarek w Charkowie, belgijskie Towarzystwo Akcyjne Przemysłu Szklarskiego i Chemicznego w Konstantynówce. W czerwcu 1892 roku z powodu epidemii cholery wybuchł pierwszy wielki bunt górników, który zamienił się w pogrom żydowski. Według spisu z 1897 r. w Doniecku mieszkali: Ukraińcy (52,4 proc.), Rosjanie (28,7 proc.), Grecy (6,4 proc.), Niemcy (4,2 proc.), Żydzi (2,9 proc.), Tatarzy (2,1 proc.), Białorusini (0,8 proc.), Polacy (0,4 proc.), uważający się za osobną grupę etniczną Kozacy dońscy (0,3 proc.), Belgowie i Francuzi (0,1 proc.).«

John Hughes (1814-1889) – walijski przemysłowiec, założyciel Doniecka. Uczył się zawodu i zdobywał doświadczenie przy ojcu, inżynierze w różnych firmach. Opracował i opatentował wiele rozwiązań z dziedziny płyt stosowanych do opancerzania. Jego osiągnięcia sprawiły, że otrzymał ofertę z firmy Millwall Iron and Shipbuilding Works, w której został członkiem zarządu, a później został jej dyrektorem. Firma ta zdobyła międzynarodowe uznanie dzięki wyrobom pozwalającym opancerzać drewniane okręty brytyjskiej marynarki wojennej. Dzięki jego osiągnięciom firma zdobyła zamówienia rosyjskiego rządu na umocnienie twierdzy w Kronsztadzie na Bałtyku.

W 1869 roku Hughes założył w Londynie przedsiębiorstwo New Russia Company, które w kwietniu tego samego roku zawarło kontrakt z rosyjskim rządem. Otrzymał od władz carskich koncesję na wydobycie węgla i rudy żelaza w Donbasie w zamian za zbudowanie w tym rejonie okręgu przemysłowego z hutą i stalownią produkującą szyny kolejowe.

Hughes wyruszył do Rosji na ośmiu statkach załadowanych wyposażeniem i zabierając ze sobą licznych pracowników z Walii. Wjeżdżając zabrał ze sobą żonę i ośmioro dzieci. Po dotarciu w lecie 1869 roku do Taganrogu rozpoczął działalność we wsi nazwanej Hughesoffką, a potem Juzowką od zruszczonej formy jego nazwiska. W osadzie zbudowano na wzór osiedli walijskich szpital, szkoły, łaźnie, straż pożarną, kościół anglikański i herbaciarnie.

Po ponad pół roku Hughes uruchomił pierwszy wielki piec, a po roku rozpoczął produkcję szyn, z których ułożono tory łączące tę miejscowość z linii kolejową z Moskwy na Krym. Zmarł 29 czerwca 1889 r. w Sankt Petersburgu podczas służbowej podróży. Zarządzanie firmą przejęło jego czterech żyjących synów. W 1917 roku miejscowość Juzowka otrzymała prawa miejskie, a w 1924 roku zmieniono jej nazwę na Stalino, zaś w 1961 roku na Donieck.

Takie informacje o nim zamieszcza Wikipedia, a angielska m.in. pisze:

W 1868 roku firma Millwall Iron Works Company otrzymała zamówienie od Cesarskiego Rządu Rosyjskiego na umocnienie fortecy morskiej budowanej w Kronsztadzie nad Morzem Bałtyckim. Hughes przyjął koncesję od cesarskiego rządu Rosji na rozwój hut w regionie, a w 1869 nabył kawałek ziemi na północ od Morza Azowskiego od rosyjskiego męża stanu Siergieja Koczubeja (syna Wiktora Koczubeja). Założył „New Russia Company Ltd.” w celu pozyskania kapitału, a latem 1870 r., w wieku 55 lat, przeniósł się do Rosji.

O Wiktorze Koczubeju Wikipedia pisze:

Wiktor Pawłowicz Koczubej (1768-1834) – hrabia 1799, książę 1831, rosyjski dyplomata i działacz państwowy, wolnomularz. W latach 1792-1797 w dyplomacji, emisariusz (poseł) Rosji w Turcji. Od 1798 wicekanclerz,a w latach 1801-1802 kierujący Kolegium Spraw Zagranicznych. Stronnik umiarkowanych reform. Był współpracownikiem cara Aleksandra I. W latach 1801-1803 uczestniczył w pracach Komitetu Tajnego. W latach 1802-1807 i 1819-1823 minister Spraw Wewnętrznych. Po dojściu do rządów Mikołaja I w 1825 roku wyznaczony na szefa tajnych komitetów, utworzonych w celu przygotowania projektów reform państwowych. Od 1827 do 1834 przewodniczący Rady Ministrów i Komitetu Ministrów Imperium Rosyjskiego.

Natomiast informacje o jego synu są tylko w Wikipedii rosyjskiej, która m.in. pisze:

„Siergiej Wiktorowicz Koczubej (1820-1880), książę 1831, radca stanu, marszałek guberni połtawskiej, ze szlacheckiego rodu Koczubejów.

Najmłodszy syn szefa rządu Wiktora Pawłowicza Koczubeja i Marii Wasilijewnej Wasilczikowej. Urodzony w Petersburgu, ochrzczony 20 grudnia 1820 r. w cerkwi Symeona na Mochowej w obecności kupca Fedosia Trifonowicza Szewikowa.

W 1841 ukończył Wydział Fizyki i Matematyki Uniwersytetu w Petersburgu. Służąc na Kaukazie i Zakaukaziu zajmował się zagospodarowaniem złóż węgla. Później urzędnik do zadań specjalnych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

Siergiej Wiktorowicz był jednym z pierwszych członków Petersburskiego Cesarskiego Klubu Jachtowego. Na swoim jachcie w latach 1849-1850 podróżował po Europie od Kronsztadu po Morze Czarne.

Wraz z bratem Michaiłem organizował spółki akcyjne. Rząd Imperium Rosyjskiego zawarł porozumienie z księciem, zgodnie z którym zobowiązał się zbudować fabrykę do produkcji szyn kolejowych na południu Rosji, ale w 1869 r. Siergiej Wiktorowicz sprzedał koncesję Janowi Hughesowi za 24 000 funtów. Według jednej wersji otrzymał 980 udziałów za łączną kwotę 240 tys. rubli i został mianowany honorowym dyrektorem Towarzystwa Noworosyjskiego.”

Z podanych powyżej informacji nietrudno domyślić się, kto tak naprawdę uprzemysławiał tę Noworosję, a właściwie za czyje pieniądze. Widać też wyraźnie jak masoni, a więc i Żydzi, przenikali do struktur rosyjskiej władzy. A przecież Rosja nie była wyjątkiem. Tak działo się wszędzie i tak też jest obecnie.

Wspomniałem na początku, że jeśli te tereny zostaną przyłączone do Rosji, to będzie to oznaczać rozbiór Ukrainy. Cały ten wschodni, uprzemysłowiony rejon utrzymywał resztę kraju. Bez niego nie będzie w stanie normalnie funkcjonować. To może oznaczać, że dla wielu ludzi nie będzie pracy i perspektyw na przyszłość. To z kolei może skutkować kolejną falą emigrantów, którzy napłyną do Polski.

Co więc stanie się z Ukrainą? Może z części środkowej powstanie nowe państwo, a część zachodnia zostanie przyłączona do Polski? A może cała zachodnia i środkowa Ukraina zostanie przyłączona do Polski, a jej ziemie poniemieckie zostaną przyłączone do Niemiec. Trudno tu przewidzieć, jak sprawy się potoczą. Jedno jest pewne, że sprawy idą w bardzo złym dla Polski kierunku.

Kiedy powstawał Związek Radziecki, to bolszewicy postanowili włączyć do Ukraińskiej Republiki Radzieckiej te ziemie, o które teraz toczy się spór, pomimo że ludność tam mieszkająca chciała przyłączenia do Rosyjskiej Republiki Radzieckiej. Ktoś, kto podjął taką decyzję, doskonale wiedział, że z czasem stanie się to źródłem konfliktu, że będą kłótnie, że będzie wojna. I tak się stało.

Podobnie było w przypadku Polski. Po I wojnie światowej mogła powstać Polska z ziem etnicznie polskich, czyli Mazowsza, Wielkopolski, Małopolski i Pomorza. Tak się nie stało. Ktoś tak zrobił celowo, by powstało państwo wielonarodowe skonfliktowane ze wszystkimi swoimi sąsiadami. Druga szansa była po II wojnie światowej i znowu mogło powstać takie państwo. Ale nie! Za dobrze by było! Przyłączono ziemie poniemieckie, co z założenia wykluczało dobre stosunki z Niemcami. Jakby tego było mało, to z tych ziem wypędzono Niemców i przesiedlono na nie mniejszości z Kresów, najwięcej z Ukrainy. I skutek jest taki, że ta mniejszość w połączeniu z nowymi przesiedleńcami stanowi w tej chwili prawdopodobnie najliczniejszą narodowość w tym kraju, zwanym dla niepoznaki Polską, bo przecież mieszkają też w niej Białorusini, Litwini, Niemcy, Żydzi i kto tam jeszcze! Wszystko to spuścizna Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a właściwie Rzeczypospolitej Wielu Narodów.

Mieszanie narodów, skłócanie ich ze sobą, wywoływanie protestów społecznych, strajków, konfliktów i wojen, to specjalność jednej nacji, która robi to od początku swojego rozproszenia po całym świecie i będzie tak robić do końca swoich dni.