Liberyjski przekręt

Liberia to mało znany kraj. Nawet jeśli ktoś wie, że jest taki kraj, to pewnie nic o nim nie wie, może tylko niektórzy wiedzą, że wiele statków pływało pod liberyjską banderą, może też jeszcze pamiętają przebój Michaela Jacksona Liberian Girl z 1987 roku. Państwo to ma ciekawą historię, w której w pewnym momencie pojawia się wątek polski. Ale o tym, to może w następnym blogu. I taka ciekawostka o religii w Liberii: protestantyzm – 76%, islam – 12%, katolicyzm – 7%, reszta – inne. Można więc powiedzieć, że jest to kraj protestancki. Dlaczego więc nie należy do najbogatszych krajów na świecie, jak pozostałe kraje protestanckie? Przykład Liberii przeczy twierdzeniom tych, którzy uważają, że kraje protestancie są bogatsze od katolickich dlatego, że są protestanckie. Ja natomiast twierdzę, że kraje protestanckie są bogatsze od pozostałych dlatego, że Żydzi traktują je przychylniej ze względu na duże podobieństwo protestantyzmu i kalwinizmu do judaizmu. Wikipedia o Liberii pisze m.in. tak:

Liberia (Republika Liberii – Republic of Liberia) – państwo położone w Afryce Zachodniej. Sąsiaduje z Gwineą, Wybrzeżem Kości Słoniowej oraz Sierra Leone. Pod koniec lat 80. XX wieku sytuacja gospodarcza i polityczna tego kraju stała się niestabilna, co było skutkiem przewrotów wojskowych i dwóch wojen domowych (1989–1996 i 1999–2003). Członek Unii Afrykańskiej i ECOWAS.

Mapa Liberii; źródło: Wikipedia.

Jest to najstarsza republika w Afryce. Powstała w wyniku umowy między Amerykańskim Towarzystwem Kolonizacyjnym a autochtonami, podpisanej w 1821 roku. Dzięki niej wyzwoleni niewolnicy ze Stanów Zjednoczonych mieli osiedlić się w tej części kontynentu, na wykupionych przez Towarzystwo terenach, i żyć w zgodzie z 18 plemionami tubylczymi. Początkowo Liberia była zależna od Stanów Zjednoczonych. 26 lipca 1847 roku Amerykano-Liberyjczycy uchwalili konstytucję, jednocześnie deklarując własną niepodległość. Nazwa kraju pochodzi od łacińskiego słowa liber – „wolny”.

Historia Liberii zdominowana była przez konflikty pomiędzy kolonią wyzwolonych niewolników, a rdzenną ludnością (zapoczątkowane rozszerzaniem terytorium kolonii poza wykupione wcześniej ziemie) oraz przez spory terytorialne z sąsiadującymi koloniami europejskimi. Do 1945 rdzenna ludność nie posiadała reprezentacji w parlamencie. Prawo do głosowania – ograniczone cenzusem majątkowym – uzyskała w 1947 roku, za rządów prezydenta Williama Tubmana, który dążył do zmniejszenia nierówności społecznej między potomkami wyzwoleńców, a rdzenną ludnością. Dominacja Amerykano-Liberyjczyków zakończyła się w 1980 roku.

W 1980 Samuel K. Doe przeprowadził przewrót wojskowy, w którym zabito urzędującego prezydenta Williama Tolberta, a władzę przejęła Ludowa Rada Ocalenia (pod przywództwem S.K. Doe). Pogłębiający się kryzys gospodarczy doprowadził do wybuchu wojny domowej w 1989, podczas której S.K. Doe poniósł śmierć. W 1997 Charles Taylor, jeden z przeciwników Doe’a, został wybrany na prezydenta Liberii. W czasie jego rządów Liberia z jednego z najzamożniejszych krajów afrykańskich stała się krajem biednym. W 1999 roku wybuchła druga wojna domowa. Na Liberię pod rządami Taylora zostały nałożone międzynarodowe sankcje, a sam dyktator został oskarżony przez Sąd Specjalny dla Sierra Leone o handel bronią i podsycanie wojny domowej w sąsiednich krajach. W 2003 roku pod naciskiem społeczności międzynarodowej i pokojowego ruchu kobiet (Masowa Akcja Kobiet Liberii na rzecz Pokoju wspierana przez organizację Women in Peacebuilding Network Africa) Taylor zdecydował się na rozmowy pokojowe z pozostałymi stronami konfliktu i jeszcze przed ich zakończeniem zrzekł się władzy. Udał się do Nigerii, gdzie otrzymał azyl polityczny (cofnięty w 2006 roku). Pokój kończący krwawą wojnę domową w Liberii został zawarty 18 sierpnia 2003 roku w stolicy Ghany Akrze.

Między sierpniem a październikiem 2003 prezydentem był Moses Blah. 14 października 2003 sformowano rząd przejściowy pod przewodnictwem Gyude Bryanta. W wyborach prezydenckich na jesieni 2005 zwyciężyła Ellen Johnson-Sirleaf, pokonując w drugiej turze znanego piłkarza George’a Weah. W 2011 Johnson-Sirleaf została wybrana na kolejną, 6-letnią kadencję. 22 stycznia 2018 prezydentem został George Weah – liberyjski piłkarz, działacz humanitarny i polityk.

xxxxxxxx

Ryszard Kapuściński w swoim zbiorze reportaży o Afryce Heban (1998) pisze m.in.:

W 1821 roku do miejsca, które znajduje się niedaleko mojego hotelu (Monrowia leży nad Atlantykiem, na półwyspie o kształcie podobnym do Helu), dopłynął statek, którym przybył z Ameryki agent American Colonisation Society, Robert Stockton. Stockton, przykładając miejscowe wodzowi plemiennemu, królowi Peterowi, pistolet do skroni, wymusił na nim sprzedaż – za sześć muszkietów i skrzynkę paciorków – ziemi, na której owo towarzystwo amerykańskie zamierzało osiedlić tych niewolników z plantacji bawełny (głównie ze stanów Wirginia, Georgia, Maryland), którzy uzyskali status wolnych ludzi. Towarzystwo Stocktona miało charakter liberalny i charytatywny. Jego działacze sądzili, że najlepszym zadośćuczynieniem, za krzywdy niewolnictwa będzie odesłanie byłych niewolników do ziemi, skąd pochodzili ich przodkowie – do Afryki.

Od tego czasu, co roku, statki przywoziły z USA grupy kolejnych wyzwolonych niewolników, którzy zaczęli osiedlać się w rejonie dzisiejszej Monrowii. Nie stanowili dużej społeczności. Kiedy w 1847 roku ogłosili utworzenie Republiki Liberii, było ich sześć tysięcy. Możliwe, że liczba ich nigdy nie przekroczyła kilkunastu tysięcy: mniej niż jeden procent ludności kraju.

Pasjonujące są losy i zachowanie tych osadników (nazywali oni siebie Americo-Liberians, Amerykano-Liberyjczykami). Jeszcze wczoraj byli czarnymi pariasami, wyzutymi z prawa niewolnikami z plantacji w południowych stanach Ameryki. W większości nie umieli czytać ni pisać, nie mieli też żadnego zawodu. Ich ojcowie zostali przed laty porwani w Afryce, przewiezieni w kajdanach do Ameryki i sprzedani na targach niewolniczych. A teraz oni, potomkowie tamtych nieszczęśników, sami do niedawna czarni niewolnicy, znaleźli się znowu w Afryce, na ziemi przodków, w ich świecie, wśród pobratymców o wspólnych korzeniach i tym samym kolorze skóry. Z woli liberalnych białych Amerykanów zostali tu teraz przywiezieni i zdani na siebie, pozostawieni własnemu losowi. Jak się teraz zachowają? Co zrobią? Otóż wbrew oczekiwaniu swoich dobroczyńców przybysze nie całują odzyskanej ziemi i nie rzucają się w ramiona mieszających tu Afrykańczyków.

Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.

Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.

Znaczną część obszaru Liberii pokrywa dżungla. Gęsta, tropikalna, wilgotna, malaryczna. Mieszkają w niej niewielkie, biedne i słabo zorganizowane plemiona (ludy potężne, o silnych strukturach militarnych i państwowych, żyły najczęściej na szerokich, otwartych przestrzeniach sawanny. Ciężkie warunki zdrowotne i komunikacyjne dżungli afrykańskiej sprawiały, że takie organizmy nie mogły tam powstać). Teraz na te tereny, zajmowane tradycyjnie przez miejscową, rodzimą ludność, zaczynają się wprowadzać przybysze zza oceanu. Stosunki od początku układają się fatalnie, wrogo. Przede wszystkim Amerykano-Liberyjczycy ogłaszają, że tylko oni są obywatelami kraju. Reszcie – to jest dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom ludności – odmawiają tego statutu, tego prawa. Według przyjętych ustaw ta reszta to tylko tribesmen (członkowie plemion), ludzie bez kultury, dzikusi i poganie.

Najczęściej zresztą dwie społeczności żyją z dala od siebie, mając rzadki, sporadyczny kontakt. Nowi panowie trzymają się brzegu morskiego i osad, które tam zbudowali (największą jest Monrowia)). Dopiero w sto lat od powstania Liberii jej prezydent (był nim wówczas William Tubman) wyjechał po raz pierwszy w głąb kraju. Przybysze z Ameryki, nie mogąc odróżnić się od miejscowych kolorem skóry i typem fizycznym, starają się w jakiś inny sposób podkreślić swoją inność i wyższość. W straszliwie upalnym i parnym klimacie, jaki panuje w Liberii, mężczyźni, nawet w zwykły dzień, chodzą we frakach i spencerach, noszą meloniki i zakładają białe rękawiczki. Panie na ogół przebywają w domach, ale jeżeli wychodzą na ulicę (do polowy XX wieku w Monrowii nie ma asfaltu ani chodników), to w sztywnych krynolinach, gęstych perukach i zdobnych sztucznymi kwiatami kapeluszach. Całe to wyższe, ekskluzywne towarzystwo mieszka w domach, które są wierną kopia dworków i pałacyków, jakie budowali sobie biali właściciele plantacji na południu Ameryki. Amerykano-Liberyjczycy zamykają się również we własnym świecie religijnym niedostępnym dla dla miejscowych Afrykańczyków. Ci przybysze to gorliwi baptyści i metodyści. Na nowej ziemi budują swoje proste kościoły. Spędzają w nich cały wolny czas na śpiewaniu nabożnych hymnów i słuchaniu okolicznościowych kazań. Z czasem świątynie te staną się także miejscem spotkań towarzyskich, rodzajem zamkniętych klubów.

Na długo przed tym, nim biali Afrykanerzy wprowadzili apartheid (tj. system segregacji w imię dominacji) w południowej Afryce, system ten już w połowie XIX wieku wymyślili i wcielili w życie potomkowie czarnych niewolników – władcy Liberii. Już sama przyroda i gęstwina dżungli sprawiały, że między tubylcami a przybyszami istniała naturalna, oddzielająca ich, sprzyjająca segregacji granica, nie zamieszkana, niczyja przestrzeń. Ale to nie wystarczy. W małym, bigoteryjnym światku Monrowii rządzi zakaz bliskich kontaktów z miejscową ludnością, przede wszystkim zakaz małżeństw. Robi się wszystko, aby „dzikusi znali swoje miejsce”. W tym celu rząd w Monrowii wyznacza każdemu z plemion (jest ich szesnaście) terytorium, na którym wolno mu przebywać – typowe homelands utworzone dla Afrykańczyków dopiero kilkadziesiąt lat później przez białych rasistów z Pretorii. Wszyscy, którzy przeciw temu występują, są surowo karani. Do miejsc rebelii i oporu Monrowia wysyła wojskowe i policyjne ekspedycje karne. Szefowie niepokornych ludów są ścinani na miejscu, zbuntowana ludność mordowana lub więziona, jej wioski niszczone, a zbiory puszczane z dymem. Starym światowym zwyczajem i tu te ekspedycje, wyprawy i wojny lokalne służą jednemu celowi: chwytaniu niewolników. Bo Amerykano-Liberyjczycy potrzebują rąk do pracy. I rzeczywiście, już w drugiej połowie XIX weku zaczną w swoich gospodarstwach i warsztatach zatrudniać własnych niewolników. A także sprzedawać ich do innych kolonii, przede wszystkim do Fernando Po i Gujany. W końcu lat dwudziestych XX wieku prasa światowa ujawnia ten proceder uprawiany oficjalnie przez rząd Liberii. Interweniuje Liga Narodów. Pod jej naciskiem ówczesny prezydent Charles King musi ustąpić. Ale praktyka, tyle że już po cichu, będzie trwać nadal.

Od pierwszych dni swojego osiedlenia w Liberii czarni przybysze z Ameryki myśleli, jak zachować i umocnić swoją dominującą pozycję w nowym kraju. Najpierw nie dopuścili jego rodowitych mieszkańców do udziału w rządach, odmawiając im praw obywatelskich. Pozwalali im żyć, ale tylko na wyznaczonych terenach plemiennych. Potem poszli dalej – wymyślili jednopartyjny system władzy. Na rok przed urodzeniem Lenina , a mianowicie w 1869 roku powstała w Monrowii True Whig Party, która będzie miała w Liberii monopol władzy przez sto jedenaście lat, to jest do 1980 roku. Kierownictwo tej partii, jej biuro polityczne – A National Executive – od początku decyduje o wszystkim: kto będzie prezydentem, kto zasiądzie w rządzie, jaką ten rząd będzie prowadzić politykę, jaka firma zagraniczna dostanie koncesję, kogo mianują szefem policji, kogo naczelnikiem poczty itd. – drobiazgowo, do najniższych szczebli. Szefowie tej partii byli prezydentami republiki albo odwrotnie – bo te stanowiska traktowano wymiennie. Tylko będąc w tej partii, można było coś osiągnąć. Jej przeciwnicy przebywali albo w więzieniu, albo na emigracji.

xxxxxxxx

O tym, jakie były początki tego państwa i dlaczego ono powstało, pisze też w swojej książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) Marek Arpad Kowalski:

Długo utrzymujący się proceder handlu niewolnikami zaczął być likwidowany od początku XIX wieku. Wielka Brytania w 1807 roku pierwsza ogłosiła oficjalnie zniesienie niewolnictwa i handlu niewolnikami (acz we własnych koloniach zlikwidowała niewolnictwo dopiero w 1833 roku). W Stanach Zjednoczonych w tym samym 1807 roku zakazano dowozu niewolników. Kongres wiedeński w 1815 roku potępił niewolnictwo (mimo że to potępienie miało deklaratywny charakter, ważne jednak, że nastąpiło). Ruch abolicjonistyczny z biegiem czasu obejmował inne państwa i do końca XIX wieku niewolnictwo i handel niewolnikami zostały zniesione, chociaż jeszcze 25 listopada 1926 roku trzeba było zawrzeć w tej sprawie konwencję z inicjatywy Ligi Narodów.

Na tej właśnie fali w 1816 roku w Stanach Zjednoczonych powstało w Amerykańskie Towarzystwo Kolonizacyjne, by oswobodzonych niewolników amerykańskich przewozić z powrotem do Afryki. Mieli się tam osiedlać i rozpoczynać nowe życie.

Po kilku latach starań Towarzystwo nabyło w końcu 1822 roku na Wybrzeżu Pieprzowym nieco ponad 400 kilometrów kwadratowych ziemi na przylądku Mesurado. Kraj ten nazwano Liberią, a wybudowana nad morzem osada (niebawem stolica kraju) zyskała nazwę Monrovia, na cześć ówczesnego prezydenta USA Jamesa Monroe, który swój urząd sprawował w latach 1817-1825. Ziemię tę od miejscowych plemion zakupiono – jak pisze John Gunther w książce Afryka od wewnątrz (Książka i Wiedza, Warszawa 1958) – za sześć strzelb, jedną skrzynkę paciorków, dwie beczki tytoniu, jedną baryłkę prochu, sześć sztab żelaza, sześć sztuk niebieskiej tkaniny bawełnianej, trzy pary butów, jedną skrzynkę mydła, tuzin noży, widelców i łyżek, dziesięć żelaznych garnków.

Nie bardzo wiadomo, ile w tym prawdy. Pisał to przecież reporter. Reporterzy, jak i pisarze, miewają tendencje do usensacyjniania i udziwniania spraw („dziennikarz, to i musi naplątać”). Dosyć, że powstało państwo o nazwie Liberia. Początkowo jako protektorat Stanów Zjednoczonych. Ale w 1847 roku USA zniosły protektorat i Liberia ogłosiła się niepodległą republiką. Przez wiele lat było to jedyne, obok Etiopii zwanej wtedy Abisynią, niepodległe państwo afrykańskie, a na pewno jedyne „czarne” państwo Afryki. Paradoksem jest to, że Liberia była „wewnętrzną kolonią”. Władze w niej sprawowali osadzeni tam czarnoskórzy przybysze ze Stanów Zjednoczonych i ich potomkowie, traktujący rdzennych mieszkańców Liberii jako swoich poddanych nie posiadających praw politycznych. Tak, jakby byli mieszkańcami kolonii – kolonii osiadłych tu Murzynów amerykańskich.

xxxxxxxx

Wikipedia pisze, że początkowo Liberia była uzależniona od Stanów Zjednoczonych, a Kowalski, że była protektoratem tego kraju, co w sumie na jedno wychodzi. Natomiast nie wspomina o tym Kapuściński. Pisze on:

»Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.

Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.«

A więc według niego to wszystko wina Murzynów i ich mentalności, bo tak być może kazali mu pisać jego nieznani przełożeni. On, podobnie jak Kowalski i Wikipedia, nie wspomina o pewnym fakcie, który całkowicie zburzyłby tę narrację, zapewne bardzo niewygodnym dla tych, którzy kreują obraz świata wedle własnego uznania. Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość Kowalskiemu, że wspomniał o tym, że prezydentem Stanów Zjednoczonych był James Monroe i to na jego cześć stolicę Liberii nazwano Monrowią. A stąd już blisko do… doktryny Monroe, która głosiła, że kontynent amerykański nie może podlegać dalszej kolonizacji ani ekspansji politycznej ze strony Europy, w zamian zaś zapowiadała, że Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii. Doktryna ta stała się fundamentem amerykańskiej polityki izolacjonizmu (hasło „Ameryka dla Amerykanów”).

Można więc powiedzieć, że Stany Zjednoczone postąpiły zgodnie z wyartykułowaną wiele lat później zasadą pewnego polityka, który powiedział, że jest za, a nawet przeciw. Stany Zjednoczone odizolowały się od reszty świata, ale tak nie do końca, bo Liberia leży w Afryce, a nie w Ameryce Północnej czy Południowej. Nie mogli więc Amerykanie w sposób oficjalny wkroczyć do Afryki. Zrobili to drogą okrężną. Wymyślili sobie jakieś towarzystwo kolonizacyjne i dorobili do tego idiotyczną ideologię, że niby w ramach rekompensaty ci wolni, już byli niewolnicy, mogą wrócić do Afryki. Idiotyczne, bo doskonale wiedzieli, że nie da się przenieść wszystkich Murzynów, bo niby gdzie? A poza tym, dla tych, którzy żyli w Ameryce od pokoleń, Afryka była obcym kontynentem.

Cele tego zabiegu były dwa. Po pierwsze Liberia stała się ich bazą w Afryce, z której z bliska mogli przypatrywać się temu, co się działo w pozostałej części kontynentu. Ponadto dokonali pewnego eksperymentu socjotechnicznego, który polegał na uczynieniu niewielkiej grupy obcych warstwą uprzywilejowaną i dominującą nad tubylcami. Mogli w ten sposób obserwować zachowania obu grup i co z tego wyniknie. Przez pierwsze 20 lat robili to bezpośrednio, a kiedy już wychowali sobie następców, to usunęli się w cień, by dalej rządzić z tylnego siedzenia. Grupa, którą uprzywilejowali, wiernie im służyła, co jest chyba naturalne.

Liberię, jako państwo, stworzyli Amerykanie. Od podstaw je tworzyli. Trudno sobie wyobrazić, że mogli to zrobić, jak pisał Kapuściński, ludzie niepiśmienni i bez zawodu, ludzie, którzy dopiero co stali się wolnymi, a wcześniej byli niewolnikami. Tym, których wybrali do rządzenia dali wszystko: zorganizowali im państwo, system partyjny, stworzyli całą infrastrukturę i dali pieniądze. Trudno zatem się dziwić, że wywołało to niezadowolenie wśród tubylców i prowadziło często do gwałtownych starć, bo ci tubylcy nie mieli żadnych praw i stali się praktycznie niewolnikami tych, których ściągnęli Amerykanie. Ściągnęli ich, by zrekompensować im krzywdy doznane w Ameryce w czasach niewolnictwa. Tak im rekompensowali te krzywdy, że tubylców, którzy byli wolnymi, uczynili niewolnikami.. Ale w świat poszła informacja, że to Murzyni Murzynów niewolą.

Trudno zrozumieć, dlaczego w Afryce tak się działo i dzieje. Wydaje się, że odpowiedź na to daje angielski historyk, którego cytuje Kapuściński:

„W czasach przedkolonialnych – a więc nie tak dawno – w Afryce istniało ponad dziesięć tysięcy państewek, królestw, związków etnicznych, federacji. Historyk z Uniwersytetu Londyńskiego Ronald Oliver w swojej książce The African Experience (Nowy Jork 1991) zwraca uwagę na upowszechniony paradoks: przyjęło się bowiem mówić, że koloniści europejscy dokonali podziału Afryki. – Podziału? – zdumiewa się Oliver. – To było brutalne, ogniem i mieczem przeprowadzone zjednoczenie! Liczba dziesięciu tysięcy została zredukowana do pięćdziesięciu.”

Czy była zatem Afryka wielkim masońskim eksperymentem? Wszak to na masońskiej konferencji w Berlinie (1884-85) dokonano podziałów terytorialnych przyszłych aneksji terytorialnych w Afryce. Państwa europejskie podzieliły pomiędzy siebie Afrykę, ale w obrębie własnych terytoriów dokonywały zjednoczenia. I to zapewne miał na myśli angielski historyk. Jaki jest skutek tego jednoczenia w Afryce, to widzimy. Czy o to samo chodzi w jednoczeniu Europy?

Doktryna

Amerykański politolog John Mearsheimer opisuje powojenną rzeczywistość w sposób przejrzysty i klarowny. Po II wojnie światowej świat był dwubiegunowy. Były dwa mocarstwa: Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Od 1991 roku do mniej więcej 2017 roku było tylko jedno supermocarstwo – Stany Zjednoczone. Obecnie mamy do czynienia z trzema mocarstwami: Stany Zjednoczone, Chiny i Rosja. Według Mearsheimera taka sytuacja jest bardziej niebezpieczna, niż gdy były tylko dwa supermocarstwa, bo szansa powstania jakiegoś konfliktu jest większa. I tak się dzieje. Mamy wojnę na Ukrainie i napięcia na linii Chiny – Tajwan. Mearsheimer uważa, że wojna na Ukrainie, która jest faktycznie wojną zastępczą, czyli wojną Rosji z NATO, jest błędem Zachodu. Natomiast wspieranie Tajwanu przez Stany Zjednoczone takim błędem nie jest. Ma to według niego zapobiec nadmiernemu wzrostowi siły Chin tak, by pomiędzy tymi trzema mocarstwami została zachowana względna równowaga sił. Pobrzmiewają tu echa pewnej koncepcji czy może nawet doktryny, sformułowanej przez Henry’ego Kissingera w jego książce Dyplomacja z 1994 roku. Wspomina o tym również Kazimierz Dziewanowski w książce Polityka w sercu Europy.

„Zdaniem Kissingera w wieku dwudziestym pierwszym Stany Zjednoczone będą musiały lepiej dostosować się do światowych realiów, mniej ulegać skłonności do idealizmu w polityce, a bardziej kierować się pragmatyzmem i zasadą balance of power. Będą musiały ponownie zdefiniować swój żywotny interes narodowy i stworzyć nową równowagę między wartościami a koniecznościami.

Sam Kissinger tak definiuje interes narodowy USA w wieku XXI:

Geopolitycznie Ameryka jest wyspą u brzegów wielkiego masywu lądowego Eurazji, którego zasoby i zaludnienie wielce przewyższają potencjał Stanów Zjednoczonych. Dominacja jakiegoś państwa nad jednym z dwóch regionów tego masywu i zaludnienie wielce przewyższają potencjał Stanów Zjednoczonych. Dominacja jakiegoś państwa nad jednym z dwóch regionów tego masywu – Europą lub Azją – byłaby tym, co można określić jako zagrożenie strategiczne dla Ameryki, bez względu na to, czy zimna wojna trwa jeszcze, czy nie. Tego bowiem rodzaju ugrupowanie miałoby możność wyprzedzenia Ameryki gospodarczo, a więc w następstwie i militarnie. Należałoby zatem przeciwstawić się temu zagrożeniu, nawet jeśli owa potęga sprawiałaby wrażenie przyjaznej, a to dlatego, że gdyby jej intencje zmieniły się, wtedy Ameryka miałaby zmniejszone już możliwości efektywnego oporu i wpływania na bieg wydarzeń.

I tak znawca i uczeń Metternicha doszedł w końcu do wniosku, że wyznawana przez głównych polityków wieku dziewiętnastego zasada równowagi sił bynajmniej nie straciła aktualności.

Napisał to zresztą expressis verbis: Stany Zjednoczone wkraczają w świat coraz podobniejszy do dziewiętnastowiecznej Europy, tym razem na skale całego globu. Należy mieć nadzieję, że powstanie coś zbliżonego do systemu Metternicha, w którym równowaga sił będzie umocniona wspólnym rozumieniem wartości. W czasach współczesnych owe wartości muszą być demokratyczne.”

A więc mamy tu wyłożoną kawę na ławę. To nie Rosja zagraża Europie swoim imperializmem, tylko Stany Zjednoczone nie chcą, by któreś z państw na jednym końcu Eurazji, czyli w Europie, zagroziło ich interesom w tym regionie. Nie chcą też nadmiernej dominacji Chin po drugiej stronie tego kontynentu. Jednym słowem Stany Zjednoczone zarządziły, że teraz ma być równowaga sił i te siły mają być demokratyczne. A kto nie zechce być demokratyczny, to narazi się Ameryce i będzie miał kłopoty. Oczywiście Ameryka może ingerować na kontynencie euroazjatyckim, ale żadne z państw tego kontynentu nie ma prawa ingerować w sprawy obu Ameryk, co Stany Zjednoczone jednoznacznie dały do zrozumienia reszcie świata poprzez swoją doktrynę Monroego. Wprawdzie jest w niej mowa o tym, że Stany Zjednoczone nie będą ingerować w wewnętrzne sprawy państw europejskich, ale tego zapisu Amerykanie nie przestrzegają. Cóż, silniejszy może więcej.

Tak więc Stany Zjednoczone nie chcą dopuścić do dominacji jakiegoś państwa nad jednym z dwóch regionów Eurazji. I stąd mamy wojnę na Ukrainie. Ta wojna nie tylko wyniszczy Europę, ale też spowoduje, że ani Niemcy, jako siła dominująca w unii europejskiej, ani Rosja – nie zagrożą im. Ta wojna bezpośrednio szkodzi Rosji, a Niemcy zostaną osłabione poprzez rozpad unii bądź jej częściową dezintegrację w wyniku wyjścia z unii Polski i państw bałtyckich, co jest niezbędne, by powstało państwo zbliżone terytorialnie do I RP. To nowe państwo będzie wasalem USA i jednocześnie gwarantem, że jakieś inne państwo nie zdominuje Europy. Teraz jest już chyba jasne, skąd się wziął pomysł Centralnego Portu Komunikacyjnego i jasne też powinno być, dlaczego Polska ma bezpośrednio zaangażować się w wojnę na Ukrainie i skąd się wzięły masowe (200 tys.) powołania na ćwiczenia rezerwy na rok 2023.

Czy tak będzie? Czy powstanie nowe państwo? Wszystko wskazuje, że tak. Pośrednim dowodem na to, że tak może się stać, jest wszechogarniająca korupcja. Wszyscy kradną na potęgę, zadłużanie państwa przyjmuje monstrualne rozmiary. To tak, jakby niektórzy wiedzieli, że coś się kończy. Powstanie nowe państwo i przeszłość zostanie oddzielona grubą kreską. – Reset.

Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania. – Tadeusz Mazowiecki, exposé w Sejmie, 24 sierpnia 1989. – Wikipedia.

Zapomniał tylko dodać, kto doprowadził do tego stanu załamania. Bo jeśli komunizm, jak oni twierdzą, to dlaczego ten sam komunizm nie doprowadził do stanu załamania w Chinach?

Antony C. Sutton w książce Skull and bones; Tajemna elita Ameryki pisze:

»W 1968 roku ukazała się moja książka Western Technology and Soviet Economic Development, wydana nakładem Instytutu Hoovera z Uniwersytetu Stanforda. Była to obszerna, trzytomowa publikacja, w której szczegółowo opisałem, w jaki sposób Zachód stworzył Związek Radziecki. Z pracy tej wynikało jedno pytanie, na które pozornie nie było odpowiedzi: dlaczego to zrobiliśmy? Dlaczego stworzyliśmy Związek Radziecki, choć jednocześnie przekazywaliśmy technologie hitlerowskim Niemcom? Dlaczego Waszyngton pragnął utrzymać te fakty w tajemnicy? Dlaczego wzmocniliśmy potęgę militarną sowietów, jednocześnie wzmacniając swoją własną?

Podczas II wojny światowej Stany Zjednoczone pomogły chińskim komunistom w zdobyciu władzy. Autorytet w sprawach związanych z Chinami Chin-tung Liang napisał w swojej książce na temat generała Josepha W. Stilwella, w latach 1942-1944 będącego głównym przedstawicielem Stanów Zjednoczonych w Chinach, że: „Z punktu widzenia walki z komunizmem (Stilwell) bardzo źle przysłużył się Chinom”.

Stilwell był jednak jedynie wykonawcą rozkazów wydawanych w Waszyngtonie przez generała George’a C. Marshalla. Admirał Cooke oświadczył Kongresowi: „w 1946 roku generał Marshall użył taktyki przerwy w dostawie amunicji, by w niezauważalny sposób rozbroić chińskie oddziały”.

W przypadku generała Marshalla należy jednak pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych to władze cywilne mają ostatnie słowo w sprawach związanych z wojskowością, co prowadzi nas do ówczesnego sekretarza wojny, Henry’ego L. Stimsona – zwierzchnika Marshalla i członka Zakonu (od 1888 roku). Zadziwiającym zbiegiem okoliczności Stimson sprawował funkcję sekretarza wojny także w roku 1911, czyli w czasie rewolucji Sun Jat-sena.

Wojna jest zawsze świadomym aktem twórczym konkretnych jednostek. Rewolucje ukazuje się zawsze jako spontaniczne wydarzenie skierowane przeciwko autokratycznie rządzonemu państwu, wywołane przez ludzi upośledzonych politycznie lub ekonomicznie. W żadnym z zachodnich podręczników nie znajdzie się informacji o tym, że rewolucje potrzebują pieniędzy, a źródłem tych pieniędzy w wielu wypadkach była Wall Street.

W istocie istnieje inna, w znacznej mierze nieudokumentowana wersja dziejów, opowiadająca zupełnie inną historię niż nasze ugrzecznione i okrojone podręczniki. Opowiada ona o świadomym doprowadzaniu do wojny, o celowym finansowaniu rewolucji zmierzającej do zmiany rządu i o wykorzystywaniu konfliktu do zaprowadzenia Nowego Porządku Świata.«

Wojna, jak twierdził grecki filozof Heraklit, jest matką wszystkich rzeczy. Trudno się z nim nie zgodzić. W jednym z blogów pisałem, że kryzysy gospodarcze można wywoływać na różne sposoby, w zależności od potrzeb, ale tylko wojna jest w stanie załatwić dwie rzeczy: masowe przesiedlenia i zmianę granic. I z tym właśnie mamy obecnie do czynienia. Masowe przesiedlenia już mamy i zmianę granic też. Na razie tylko na Ukrainie. Tylko wojna usprawiedliwia tego typu decyzje. Ale nie tylko to można osiągnąć poprzez wywołanie wojny. Jak wiemy po I wojnie światowej powstały nowe państwa. I tak może być po zakończeniu tej wojny. To nowe państwo będzie nawiązywało do tradycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów, czyli będzie państwem multi-kulti, czyli zgodnie z obowiązującym trendem – wielokulturowość über alles. Pewnie też będzie spełniało rolę amerykańskiego lotniskowca w Europie.

Europa Środkowo-Wschodnia to specyficzny rejon położony pomiędzy silniejszymi państwami: Niemcami a Rosją. Rejon niestabilny, ze słabymi państwami, które są zbyt słabe, by przeciwstawić się któremuś z potężniejszych sąsiadów. Stąd łatwo w przeszłości padały łupem jednego lub drugiego, a czasem dzieliły one między siebie ten obszar. Brak stabilności i niezmienności, wywoływany ciągłymi wojnami, zmianami granic i przesiedleniami ludności, powodował, że nie mogły one rozwinąć się gospodarczo i nie mogły w nich ukształtować się dojrzałe społeczeństwa o określonym systemie wartości. Powstawały więc nijakie państwa i nijakie społeczeństwa. Szczególnie dotyczy to Polski i Ukrainy. I dlatego tak łatwo przeprowadzać tu eksperymenty: powstania, rewolucje, wojny, przesiedlenia, zmiany granic. I RP była eksperymentem, w trakcie którego testowano działanie ustroju zwanego demokracją szlachecką. To, z czym obecnie mamy do czynienia, nie jest już dziełem silniejszych sąsiadów, tylko światowego żandarma, który postanowił przemalować mapę Europy Środkowo-Wschodniej.