W listopadzie 1928 roku Dołęga-Mostowicz napisał felieton zatytułowany Nie taką sobie wyobrażali. Chodzi tu o II RP, która nie dla wszystkich, a raczej dla większości, nie była państwem, na które czekali. Oczywiście byli tacy, którzy byli zadowoleni. Do nich należał autor poniższego felietonu. Kto był zadowolony, a kto – nie, o tym pisał on w sposób zawoalowany, a pisał tak:
Znajomych odwiedzających mnie w moim domu czy też w moim gabinecie redakcyjnym zawsze intryguje wielka ilość map, atlasów geograficznych i historycznych. Podejrzewano mnie nawet o przygotowania jakiejś większej pracy z dziedziny geografii czy historii.
Niestety – niesłusznie. Istotnie mam spory zbiór map, lecz pasji mojej w tym kierunku nigdy danym nie będzie zrealizować się w konkretnym płodzie.
Kocham mapy, rozumiem je, potrafię godzinami z nimi rozmawiać, potrafię z tych łamanych linii odczytywać wielkie tajemnice praw rządzących rozwojem ludzkości, kształtowaniem się stosunków politycznych, socjalnych, ekonomicznych.
Kocham mapy, bo uczą mnie trzeźwo i spokojnie patrzeć w rzeczywistość, a na fundamentach przeszłości budować hipotetycznie koncepcję przyszłości.
Kocham mapy, bo mówią do mnie pogodnym, pobłażliwym tonem Ben Akiby (mędrzec żydowski), bo są wielkim, niewyczerpanym skarbcem mądrości, że tak powiem: „stosowanej mądrości”. (Tak jak jest np. sztuka użytkowa). Bo są jakby konspektem dziejów od najdalszego „wczoraj” do najdalszego „jutra”, bo – wreszcie – ich „dziś” jest zamkniętym aksjomatem, który ani słowem, ani dźwiękiem nie da się tak świetnie wyrazić jak właśnie tym splotem linii i kresek, tą panoramą barw i konturów.
Weźcie, proszę, mapę Europy przedwojennej i mapę dzisiejszą, mapę, na której granice państw nakreśliła Wielka Wojna krwią narodów. Nas, Polaków, uderza przede wszystkim jedna wielka zmiana. Nad brzegami Wisły powstała nowa plama, rozrosła się, natężyła, rozparła ramionami między Wschodem i Zachodem. To Polska. Państwo polskie, Rzeczpospolita tych wszystkich lästiger-ausländerów (uciążliwych obcokrajowców) i wnutriennych wragow (wrogów wewnętrznych), którzy są dziś sobie panami.
Otóż do tych dwóch map przyprowadziłbym za kark tych wszystkich, którzy w swojej głupocie tak często powtarzają: – Tak, marzyliśmy o Polsce, walczyliśmy o nią, ale nie takąśmy ją sobie wyobrażali… No dobrze! Więc jaką? Jaką, barania głowo, mogłeś sobie wyobrażać Polskę Niepodległą?
Na wzór Wiednia, Pitra (Petersburg) czy Berlina? – Jest taką, jaką jest. Jest taką – z jakich obywateli się składa. Chciałeś raju na ziemi? Cudów? Spójrz, człowieku nieumiejący myśleć, na mapę historyczną Polski. Przyjrzyj się, ślepcze, trzem rozbiorom, przyjrzyj się wiekowej niewoli, kiedy cię traktowano jak psa, kiedy mogłeś mieć brzuch pełny tylko za cenę lizania brudnej łapy okupanta, kiedy wypierać się musiałeś swej narodowości i swych praw za cenę możliwie spokojnej wegetacji.
O jakiej Polsce marzyłeś? Na miły Bóg, wytłumaczcie mnie panowie malkontenci, czegoście od tej Polski Niepodległej oczekiwali? Że każdego z was królem zrobi? Że każdemu parę worków złota da? Że wszystko w Niej dziać się będzie, jak każdemu z was się podoba?
Ciężko jest, bo musi być ciężko, biednie jest, bo musi być biednie, często nie po naszej myśli, bo wszak jest nas 30 milionów, a każdy ma swoje zdanie. I tak stał się cud, że trzy kolosy przygniatające naszą wolność runęły naraz. I tak stał się cud, że choć nie od morza do morza, ale mamy silne i wielkie państwo. Mamy Polskę, którąśmy w dziesięć lat własnymi rekami wybudowali. Dziesięć lat to diabelnie krótki czasu na taką imprezę. Możemy szczycić się, żeśmy tak wielkiego dzieła dokonali, i to przy naszej kłótliwości, przy naszym nieróbstwie, przy naszym „jakoś to będzie”, przy dwuletniej wojnie, na wyssanym, na zrujnowanym terenie, bez pomocy, bez narzędzi, bez pieniędzy, bez fachowców!
I czegóż jeszcze, do diaska ciężkiego, chcecie? Że niejeden stracił majątek? Że kiedyś miał dobrobyt czy nawet bogactwo, a teraz pustawy żołądek i wyłamane łokcie? – Aaaa… jeżeli o to wam chodzi, o tę sytość – to najlepiej nie gadajmy. Ja też należę do tych, co stracili – powiedzmy – dobrobyt, ale nie do tych, którzy stracili obrzydzenie do trzódki rasy polskiej, której dawał szczęście obrok w oborze berlińskiej, w kurniku wiedeńskim czy w rosyjskiej stajni.
Ja tam wolę naszą biedę na swoich śmieciach, a da Bóg, dożyję jeszcze czasów, kiedy nasze państwo dojdzie do świetności. Tymczasem trzeba pracować, pracować, a dla odpoczynku poboksować trochę tych, co to „nie taką sobie Polskę wyobrażali”.
x
Felieton ten może być niezrozumiały dla współczesnego czytelnika, bo kogo on ma na myśli, pisząc: lästiger-ausländer czy wnutriennyje wragi? To wyjaśnia w końcowej jego części: Ja też należę do tych, co stracili – powiedzmy – dobrobyt, ale nie do tych, którzy stracili obrzydzenie do trzódki rasy polskiej, której dawał szczęście obrok w oborze berlińskiej, w kurniku wiedeńskim czy w rosyjskiej stajni.
Jest to aluzja do tych wszystkich Polaków, którzy, żyjąc pod zaborami, zachowali się pragmatycznie, nie walczyli z zaborcami, tylko starali się jakoś ułożyć sobie życie i w tamtych warunkach zdobyli jakąś pozycję społeczną, może lepsze stanowiska itp. Zachowali się tak, jak Czesi. A to oznacza, że obraz Polaka, jako awanturnika, mija się z rzeczywistością. To byli ci z obory berlińskiej, kurnika wiedeńskiego i rosyjskiej stajni. Z obory berlińskiej i z kurnika wiedeńskiego, to niewątpliwie byli Polacy, ale z rosyjskiej stajni, to byli raczej spolszczeni Rosjanie, których przodkowie masowo obejmowali urzędy w Królestwie Polskim po powstaniu listopadowym. Oczywiście spolszczeni Rosjanie dla tych z Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli tzw. Kresów, byli wrogami. To nie zmieniło się, czego dowodem jest wojna na Ukrainie.
Gdy więc piłsudczycy „wywalczyli” niepodległą Polskę, to przyjęli zasadę: Teraz k….. my! Dla innych lukratywnych miejsc w tej nowej Polsce zabrakło. Trudno więc dziwić się, że ci ludzie, często z dużym doświadczeniem i wiedzą, nie byli zadowoleni. Tu przypomina mi się wypowiedź pierwszego prezydenta III RP, który swego czasu powiedział: Nie o takie Polskie walczyłem.
Była jeszcze jedna grupa ludzi, którzy nie byli zadowoleni z nowej Polski, a o których Maria Dąbrowska napisała, że zostali wysadzeni z siodła. To byli ci ziemianie kresowi, którzy mieli swe posiadłości daleko na wschodzie, czyli na terenie, który nie został włączony do II RP po traktacie ryskim. Oni stracili wszystko. Nie potrafili zrozumieć tego, dlaczego Piłsudski wstrzymał ofensywę w sytuacji, gdy droga na Moskwę była wolna i dlaczego w trakcie rokowań ryskich strona polska zrezygnowała z ziem, które im bolszewicy byli gotowi oddać.
Napisał też Dołęga-Mostowicz: Kocham mapy, bo mówią do mnie pogodnym, pobłażliwym tonem Ben Akiby… Czy nie jest to aby delikatna sugestia, że jednak te żydowskie korzenie litewskiego bojara, czyli dalekiego przodka Mostowicza, dają o sobie znać? O tym w poprzednim blogu. Jedną z głównych postaci powieści Znachor jest hrabia Leszek Czyński. To jest nazwisko frankistowskie. Stanisław Didier w książce Rola neofitów w dziejach Polski (1934) pisał: Już w pierwszych dniach po wybuchu powstania (listopadowego – przyp. W. L.) członkowie Klubu Patriotycznego rozpoczęli zgubną dla kraju działalność. Celem klubistów, w których szeregach znajdowało się wielu neofitów, jak np. Jan Czyński, Tadeusz Krępowiecki, Jan Majewski, Krzyżanowski… (…)
Dołęga-Mostowicz brał udział w wojnie 1920 roku, tej dwuletniej jak ją określił, walczył więc o ziemie byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli o swoje ziemie. Gdy zaś przyszło walczyć o tę „plamę nad brzegami Wisły”, to uciekł wraz z całym tym sanacyjnym towarzystwem wzajemnej adoracji do Rumunii. Jako jedyny nie dotarł tam. Zginął w Kutach na polsko-rumuńskiej granicy od kul karabinu maszynowego wystrzelonych z radzieckiego czołgu.