Stefan Zweig (1881-1942) był austriackim pisarzem żydowskiego pochodzenia. W swojej ostatniej książce, Świat wczorajszy – wspomnienia pewnego Europejczyka PIW 2025, opisuje również swoje wrażenia z zetknięcia się z niemieckim nazizmem. Ponieważ nazizm nie jest przeszłością, wręcz przeciwnie, ten w wersji ukraińskiej ma się dobrze, to może warto przypomnieć jego uwagi, ku przestrodze czy może raczej już jako alarm, że sprawy w Polsce idą w bardzo złym kierunku, bo państwo polskie coraz bardziej staje się państwem ukraińskim, a właściwie jest już nim, tylko nikt tego nie nazywa po imieniu. No bo jeśli przy wschodniej granicy Polski powstał poligon, na którym norwescy żołnierze szkolą ukraińskich, o czym wspominał w jednym ze swoich komentarzy Tomasz Piekielnik, to czyje to jest państwo i czyich interesów pilnuje?
x
Jest to nieodwracalne prawo historii, że właśnie naoczni świadkowie wielkich, znamiennych dla swojej epoki ruchów i wydarzeń w pierwszym okresie nie poznają się na nich. Szczerze mówiąc, i ja nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem imię i nazwisko Hitlera, człowieka, który więcej zła i krzywdy wyrządził naszemu światu niż ktokolwiek na przestrzeni stuleci.
A przecież nazwisko to od wielu lat tkwi w naszych myślach; co dzień, co chwila niemal zmuszeni jesteśmy powtarzać je w związku z różnymi sprawami. Musiałem usłyszeć je w każdym razie dość wcześnie, gdy do Salzburga, odległego zaledwie o dwie i pół godziny jazdy pociągiem od sąsiadującego z nim niejako Monachium, nawet sprawy lokalne dochodziły nader szybko. Wiem tylko tyle, że pewnego dnia – daty już nie pamiętam – przyjechał do mnie znajomy i skarżył się, że w Monachium znów jest niespokojnie. Szleje tam jakiś zacietrzewiony agitator nazwiskiem Hitler; urządza wiece kończące się z reguły bójkami, w najordynarniejszy sposób podżega przeciw republice i przeciw Żydom.
Nazwisko to puściłem mimo uszu, nie interesowałem się nim bliżej. Najrozmaitsi agitatorzy i warchoły szybko wypływali w zdezorganizowanych Niemczech i równie szybko znikali. Różne były pucze: kapitana Ehrhardta na czele jego oddziałów bałtyckich, Wolfganga Kappa, morderców z sądów kapturowych, bawarskich komunistów, nadreńskich separatystów, przywódców Freikorpsów. Setki takich małych pęcherzyków wypływały na powierzchnię w toku ogólnej fermentacji, a gdy pękały, nie pozostawiały po sobie nic prócz zlej woni świadczącej wymownie, iż w otwartej ranie Niemiec trwa jeszcze ukryty proces gnilny. Również i pisemko nowego ruchu narodowosocjalistycznego wpadło mi kiedyś w ręce – nazywało się „Miesbacher Anzeiger” (z czasem znalazło swojego następcę w „Völkischer Beobachter”). Ale Miesbach było tylko małym miasteczkiem, a gazeta – ordynarnym świstkiem. Kogo to obchodziło?
Wkrótce potem jednakże w pobliskich pogranicznych miejscowościach Reichenhall i Berchtesgaden, w których bywałem co tydzień, zaczęły pojawiać się małe, a potem coraz większe grupki młodych chłopców w butach z cholewami i w brunatnych koszulach, a każdy z nich nosił na ramieniu jaskrawą opaskę ze swastyką. Urządzali wiece lub maszerowali, paradowali po ulicach, śpiewając lub krzycząc, zaklejali ściany ogromnymi plakatami lub zasmarowywali je swastykami. Dopiero wtedy zorientowałem się, że nad tymi bandami, które pojawiły się tak niespodziewanie, czuwać muszą jakieś siły finansowe i wpływowe. Działalność Hitlera ograniczała się wówczas tylko do przemówień w bawarskich piwiarniach, nie mógł więc tysięcy tych młodych chłopców uzbroić w tak kosztowny aparat. Najwidoczniej czyjeś silniejsze ręce popierały nowy „ruch”. W czasach takiej nędzy, że prawdziwi weterani wojskowi chodzili jeszcze w zdartych, postrzępionych łachach, mundury ich były prosto spod igły, a „oddziały szturmowe”, wysyłane od miasta do miasta, dysponowały zadziwiająco bogatym parkiem nowiutkich samochodów, motocykli i ciężarówek. Poza tym nie ulegało wątpliwości, że ci młodzi ludzie byli szkoleni przez dowódców wojskowych w taktyce – jak to się wówczas nazywało, „w dyscyplinie paramilitarnej” – i że to regularne, techniczne szkolenie na ochotniczym materiale prowadziła Reichswehra, na której usługach Hitler był od początku jako tajny agent.
Przypadkowo nadarzyła mi się wkrótce sposobność przyjrzenia się takiej dobrze przygotowanej „akcji bojowej”. Gdy w jednym z pogranicznych miasteczek odbywało się najspokojniej w świecie zebranie socjaldemokratyczne, nadjechały nagle cztery ciężarówki pełne młodych narodowych socjalistów z gumowymi pałkami – i powtórzyło się dokładnie to samo, co widziałem wówczas na placu Św. Marka w Wenecji: zaskoczyli tamtych, nieprzygotowanych, szybkością działania. Była to ta sama przejęta od faszystów metoda, tylko zgodnie z niemieckim duchem drobiazgowej systematyczności jeszcze precyzyjniej opracowana pod względem wojskowym. Na odgłos gwizdka SA-mani zeskoczyli błyskawicznie z samochodów i od razu zaczęli okładać gumowymi pałkami każdego, kto był pod ręką, zanim policja zdążyła zainterweniować lub sami robotnicy zareagować; potem znów wskoczyli na samochody – i już ich nie było. Uderzyła mnie ściśle wykonywana technika wyskakiwania i wskakiwania na jeden ostry gwizdek dowódcy. Widać było, że każdy z chłopców wiedział z góry, miał to wdrożone w każdy nerw i każdy mięsień, jakim ruchem i przy którym kole ma zeskoczyć z auta, tak żeby nie stanąć na drodze sąsiadowi i nie zepsuć wyreżyserowanej z góry całości. Nie decydowała tu bynajmniej zręczność indywidualna, każda z tych czynności ćwiczona była niewątpliwie dziesiątki, a może nawet setki razy w koszarach i na placu musztry. Rzucało się w oczy, że oddziały te zostały wyszkolone do atakowania, do akcji gwałtownych i terrorystycznych.
Wkrótce dowiedzieliśmy się czegoś więcej o tych konspiracyjnych manewrach w Bawarii. Gdy wszyscy jeszcze smacznie smacznie spali, ci młodzi chłopcy wymykali się z domu i szli na zbiórkę, na nocne „ćwiczenia terenowe”. Oficerowie Reichswehry, czynni lub poza służbą, płatni przez państwo lub przez tajemnicze osoby finansujące partię narodowosocjalistyczną, musztrowali oddziały, a władze nie zwracały uwagi na te dziwne ćwiczenia nocne. Czy spały rzeczywiście, czy tylko przymykały oko? Nie przywiązywały do tego ruchu większego znaczenia czy popierały skrycie jego ekspansję? Tak czy inaczej ci, którzy ruchowi temu sprzyjali potajemnie, sami byli przerażeni brutalnością i szybkością, z jaką nagle stanął na nogi.
Pewnego pięknego poranka władze ocknęły się – a Monachium było już w ręku Hitlera, wszystkie placówki urzędowe poobsadzane, gazety pod groźbą rewolweru musiały obwieszczać tryumfalnie o dokonanym przewrocie. Jak z nieba, ku któremu marzycielsko wznosiła oczy nieprzeczuwająca nic złego Republika Weimarska, pojawił się deus ex machina generał Ludendorff; sądził, tak jak później wielu innych, że uda się mu Hitlera przechytrzyć, i sam został przez niego wyprowadzony w pole – tak jak inni. Słynny pucz, który miał opanować całe Niemcy, rozpoczął się przed południem, a w południe (nie do mnie należy szczegółowe streszczanie historii) było już po wszystkim. Hitler uciekł, wkrótce potem został aresztowany; wydawało się, że ruch ten spalił na panewce. W roku 1923 swastyki poznikały, „oddziały szturmowe” i nazwisko Hitlera utonęły prawie całkiem w niepamięci. Nikt już nie myślał, że Hitler może kiedykolwiek jeszcze odegrać poważną role polityczną.
Wypłynął dopiero po paru latach, wyniesiony szybko i wysoko na fali powszechnego niezadowolenia. Inflacja, bezrobocie, kryzysy polityczne i w dodatku – czynnik wcale nie najmniejszej wagi – głupota zagranicy doprowadziły naród niemiecki do stanu wrzenia. Ogromna tęsknota za ładem i porządkiem dominowała wśród szerokich warstw narodu niemieckiego, dla którego porządek zawsze miał większe znaczenie niż wolność i prawo. Każdy, kto przyrzekał wprowadzić porządek (nawet Goethe powiedział, że nieporządek mierzi go bardziej niż niesprawiedliwość), mógł od samego początku liczyć na setki tysięcy zwolenników.
Lecz myśmy wciąż jeszcze nie dostrzegali niebezpieczeństwa. Nieliczni pisarze, którzy rzeczywiście zadali sobie trud przeczytania książki Hitlera, wyśmiewali się z jego napuszonej, papierowej prozy, zamiast zainteresować się jego programem. Prasa demokratyczna dzień w dzień uspokajała – miast przestrzegać – swych czytelników, iż ruch ten, w samej rzeczy borykający się z trudnościami materialnymi i finansujący swój olbrzymi aparat propagandowy pieniędzmi czerpanymi od przemysłu ciężkiego lub ze śmiałych operacji kredytowych, musi, nie dziś, to jutro nieuchronnie zbankrutować. Ale zagranica nigdy chyba nie rozumiała rzeczywistych powodów, dla których Niemcy w tych czasach tak bardzo pomniejszały i bagatelizowały osobę i rosnącą potęgę Hitlera. Niemcy były zawsze nie tylko państwem na wskroś klasowym, lecz ponadto – w obrębie tych ideałów klasowych – obciążane bezkrytycznym przecenianiem i uwielbianiem „wykształcenia”. Nie licząc paru generałów, wszystkie wysokie stanowiska w państwie były zajmowane wyłącznie przez ludzi z tak zwanym akademickim wykształceniem. Podczas gdy w Anglii Lloyd George, a we Włoszech Garibaldi czy Mussolini, we Francji Briand, wszyscy pochodzący rzeczywiście z ludu, mogli osiągnąć najwyższe stanowiska,w Niemczech było nie do pomyślenia, żeby człowiek, który nawet nie ukończył szkoły średniej (nie mówiąc już o wyższych studiach), który sypiał w domach noclegowych i prowadził latami całymi tryb życia po dziś dzień niewyjaśniony, mógł kiedykolwiek sięgnąć po stanowisko, jakie zajmowali ongi tacy mężowie stanu, jak baron von Stein, książę Bülow czy Bismarck. Właśnie ten snobizm edukacji wprowadził w błąd niemieckich intelektualistów; nawet wtedy jeszcze widzieli w Hitlerze tylko piwiarnianego agitatora, który nie będzie nigdy stanowił poważnego niebezpieczeństwa, kiedy on – dzięki pociąganiu za niewidzialne sznurki – już dawno pozyskał sobie potężnych popleczników w najrozmaitszych kołach społeczeństwa. Gdy owego pamiętnego dnia w styczniu 1933 roku Hitler został kanclerzem, nie tylko szerokie masy, ale nawet ci, którzy wysunęli go na stanowisko, uważali, że będzie piastował tę godność tylko tymczasowo, a panowanie narodowych socjalistów będzie zaledwie krótkotrwałym epizodem.
Wówczas ujawniła się – po raz pierwszy w wielkim stylu – genialna w swym cynizmie technika Hitlera. Od wielu lat czynił obietnice na prawo i lewo, we wszystkich stronnictwach pozyskał sobie poważnych adherentów, a każdy myślał, że będzie mógł zużytkować mistyczne siły owego „nieznanego żołnierza” na własną rękę. Święciła tu swe pierwsze triumfy ta sama technika, którą później Hitler stosował w polityce na wielką skale, to jest zawieranie paktów pod przysięgą i pod gwarancją przysłowiowej niemieckiej wierności właśnie z tymi, których chciał zniszczyć i wytępić. Tak doskonale umiał łudzić obietnicami na wszystkie strony, że w dniu kiedy przyszedł do władzy, zapanowała radość w najbardziej przeciwstawnych obozach. Monarchiści w Doorn myśleli, że Hitler, jako wierny poddany, z powrotem utoruje cesarzowi drogę do tronu; podobnie cieszyli się z jego sukcesów bawarscy, wittelbascy monarchiści w Monachium; oni także uważali Hitlera za „swojego” człowieka. Niemieckonarodowi żywili nadzieję, że to on będzie wyciągał dla nich kasztany z ognia; ich przywódca, Hugenberg, zapewnił sobie na mocy umowy najważniejszą tekę w gabinecie formowanym przez Hitlera i sądził, że już wygrał sprawę – oczywiście, mimo umowy pod przysięgą wyleciał od razu po pierwszych paru tygodniach. Ciężki przemysł spodziewał się, że Hitler wyzwoli Niemcy od groźby bolszewizmu; teraz stanął u steru człowiek, którego od lat finansowano po cichu. Jednocześnie odetchnęło z ulgą zubożałe mieszczaństwo – przecież na setkach zebrań Hitler obiecywał, iż wyzwoli je z „niewoli podatków”. Sklepikarze przypomnieli sobie, że przyrzekł im zamknięcie wielkich domów towarowych, stanowiących dla nich najgroźniejszą konkurencję. (Obietnica ta nigdy nie została spełniona).
Szczególnie entuzjastycznie powitało Hitlera wojsko, dlatego że był nastrojony militarystycznie i klął na pacyfizm. Nawet socjaldemokraci nie patrzyli na jego sukcesy niechętnym okiem, jak można było tego oczekiwać, gdyż liczyli na to, że rozprawi się z ich odwiecznym wrogiem, komunistami, którzy tak nieprzyjemnie napierali na nich za plecami. Najróżnorodniejsze, o najbardziej sprzecznych programach ugrupowania polityczne uważały za swego przyjaciela tego „nieznanego żołnierza”, który każdemu stanowi, każdej partii, każdemu kierunkowi politycznemu przyrzekał i zaklinał się, że wszystko spełni, co obiecał. Nawet Żydzi niemieccy nie czuli się specjalnie zaniepokojeni; wmawiali sobie, że „minister jakobin” – to już nie jakobin: agitator antysemicki, z chwilą gdy zostanie kanclerzem Niemieckiej Rzeszy, odrzuci podobne wulgaryzmy jako jego niegodne. A zresztą, cóż takiego ostatecznie mógł przeforsować siłą w państwie praworządnym? Przecież większość w parlamencie była nastawiona w stosunku do niego opozycyjnie i każdy obywatel miał prawo mniemać, że jego swoboda i równouprawnienie zagwarantowane są przez uroczyście zaprzysiężoną konstytucję.
A potem był pożar Reichstagu, parlament przestał istnieć, Göring spuścił ze smyczy swoją sforę, jedno uderzenie pięścią w stół – i praworządność w Niemczech przestała obowiązywać. Z dreszczem trwogi ludzie dowiadywali się, że w czasach pokojowych tworzy się obozy koncentracyjne, że w koszarach buduje się tajne bunkry, w których likwiduje się niewinnych ludzi bez sądu i bez formalności. „To odruch, wybuch pierwszej wściekłości – mówiono sobie. – Takie rzeczy w wieku XX nie mogą trwać na stałe”. Ale to był dopiero początek. Świat nastawiał uszu, lecz jeszcze nie chciał wierzyć w to, co wydawało się niewiarygodne. Ale już wtedy widywałem na własne oczy pierwszych uciekinierów. Przedzierali się przez góry w pobliżu Salzburga w nocy lub przeprawiali się wpław przez rzekę graniczną. Wygłodniali, bezradni, obdarci, nieomal pomyleni, mieli wzrok błędny. Od nich rozpoczęła się paniczna ucieczka przed bestialstwem, która później rozlała się po całej kuli ziemskiej. Lecz patrząc na tych zbiegów, nie przeczuwałem, że z ich pobladłych twarzy mogę odczytać swój własny los i że my wszyscy padniemy ofiarą niepohamowanej żądzy władzy tego człowieka.
x
Ostatnie godziny spędzone w Europie udzieliły mi jakby przestrogi i dały wiele do myślenia przed tą podróżą. Latem roku 1936 wybuchła wojna domowa w Hiszpanii. Dla powierzchownego widza ten piękny i tragiczny kraj rozdarty był tylko waśniami wewnętrznymi; w rzeczywistości wszakże były to już manewry przygotowawcze dwóch potężnych grup ideologicznych przed ich późniejszym zderzeniem. Wsiadłem w Southampton na statek angielski przekonany, że nasz parowiec, aby ominąć strefę wojenną, nie zatrzyma się, tak jak zwykle, w Vigo, pierwszym na kursie porcie hiszpańskim. Ku memu zdziwieniu przybyliśmy jednak do tego portu i nawet pozwolono nam, pasażerom, zejść na ląd na kilka godzin. Miasteczko Vigo było w tym czasie zajęte przez frankistów i leżało z dala od właściwego terenu działań wojennych. A jednak w ciągu tych paru godzin miałem sposobność zobaczyć coś, co usprawiedliwiało moje przygnębienie. Przed ratuszem, nad którym powiewała flaga generała Franco, stały szeregi młodych chłopców ubranych z wiejska, przeważnie pod wodzą księży; najwidoczniej sprowadzono ich z sąsiednich wiosek. W pierwszej chwili nie wiedziałem, na co czekają. Czy to chłopi zwerbowani do jakiejś doraźnej pracy? Czy może bezrobotni czekający na posiłek?
Byłem przerażony. Gdzie widziałem już coś podobnego? Najpierw we Włoszech, a potem w Niemczech. I tam, i tu takie same nieskazitelnie czyste mundury, nowe samochody i karabiny maszynowe. Znów nasunęło mi się pytanie; kto dostarcza, kto płaci za te nowe mundury, kto organizuje tych wynędzniałych, anemicznych chłopców, kto pcha ich przeciwko legalnej władzy, przeciwko wybranemu legalnie parlamentowi reprezentującemu ich własny naród? Wiedziałem przecież, że Skarb Państwa i składy broni były w ręku legalnego rządu. A więc te samochody, tę broń dostarczają obce państwa; nie ulega przeto kwestii, że zostały przerzucone przez granicę z pobliskiej Portugalii. Ale kto ich dostarczył, kto za nie płacił? Była to nowa siła dążąca do władzy, jedna i ta sama siła działająca tu i tam, siła z upodobaniem stosująca przemoc i uważająca za staroświeckie słabości te wszystkie idee, które nam były drogie i dla których żyliśmy: pokój i humanizm. Były to jakieś tajemnicze grupy ukrywające się w swoich biurach i koncernach, wyzyskujące cynicznie naiwny idealizm młodzieży dla swoich interesów. Był to pęd do gwałtu i przemocy, które swą nową, bardziej precyzyjną techniką miały pogrążyć naszą nieszczęsną Europę w otchłań starego barbarzyństwa wojennego.
Wrażenia zmysłowe, optyczne są zawsze bardziej przekonywające niż dziesiątki przeczytanych artykułów i broszur. Widząc na własne oczy, jak ci młodzi, niewinni chłopcy, wyposażeni w broń przez tajemniczych mocodawców, mają być rzuceni jak bezwolne kukły przeciw innym, tak samo jak oni niewinnym młodym chłopcom w ich własnej ojczyźnie, zrozumiałem, co nas czeka, przed czym stoi Europa. Gdy po paru godzinach statek nasz odbił od brzegu, udałem się szybko do kabiny. Zbyt bolesny był dla mnie widok tego pięknego kraju, który nie ze swojej winy padł ofiarą straszliwego spustoszenia. Cała Europa wydawała mi się skazana na śmierć wskutek własnego szaleństwa, Europa, nasza święta ojczyzna, kolebka i panteon cywilizacji zachodniej.
xxx
Muszę przyznać, że obserwacje i uwagi Zweiga na temat nazizmu bardzo mnie zaniepokoiły. Szczególnie to, że faszyzm niemiecki i hiszpański wykorzystywał młodych chłopców, szkolono ich i zapewne wpajano im pewne idee. I w jednym i w drugim wypadku nie było trudno ich pozyskać, bo kryzys, bieda i brak perspektyw życiowych ułatwiały ich werbunek. Gdy więc przeczytałem informację, że rząd ukraiński zezwolił młodym chłopcom w wieku 18-22 lat na wyjazd za granicę, pomimo że trwa tam wojna i brakuje rekrutów, to nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Gdzie wyjadą ci chłopcy, a przynajmniej część z nich? Jakie będą mieć perspektywy za granicą, bez wykształcenia, zawodu i zapewne nie znając żadnego obcego języka? Czyż nie była to kusząca perspektywa dla młodych i biednych chłopców w Niemczech i Hiszpanii? A czy taką nie będzie dla młodych Ukraińców? Dla wielu z nich może taką być.
I teraz to, co w tym wszystkim może być najgorsze. Jeśli przyjadą do Polski i tu będą szkoleni, to co to będzie oznaczać? Nazistowskie bojówki w Niemczech pojawiły się na początku lat 20-tych, a potem zniknęły na wiele lat, by uaktywnić się w odpowiednim momencie. Czy Polskę czeka podobny scenariusz? Jeśli powstanie wspólne państwo polsko-ukraińskie, to czy taki scenariusz nie będzie możliwy? Dlaczego wielcy tego świata tolerują, a może raczej wspierają ukraiński faszyzm? Bez ich poparcia i finansowania Hitler pozostałby tylko piwiarnianym mówcą. Źle się dzieje w państwie polskim czy może raczej w państwie polsko-ukraińskim.