Armada

W Blogu „Belgia” wspomniałem o najsłynniejszej chyba bitwie morskiej, w której Anglicy w 1588 roku pokonali niezwyciężoną hiszpańską Armadę. Bitwa ta zapoczątkowała angielską dominację na morzach i umożliwiła rozwój brytyjskiego imperium kolonialnego. Jest to więc jedna z najważniejszych dat w dziejach świata. Jej genezę i przebieg opisał Kazimierz Dziewanowski w swojej książce Brzemię białego człowieka; Jak zbudowano Imperium Brytyjskie, wydanej początkowo w dwóch tomach. Pierwszy ukazał się w 1981, drugi w 1989 roku. W 1996 roku książka ta ukazała się w jednym tomie, bogato ilustrowana i w atrakcyjnej szacie graficznej.

Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716) – filozof, wybitny różokrzyżowiec, przedstawił publicznie program podziału wszystkich innych kontynentów pomiędzy państwa europejskie. Uważał ten program za sprawiedliwy, gdyż dzicy nie potrafią się rządzić sami, wymagają więc europejskiej opieki i za pokojowy, bo likwidujący wojny pomiędzy państwami europejskimi, co oczywiście nie było prawdą, bo wojny nadal były prowadzone.

Na twierdzeniu, że dzicy nie potrafią się rządzić, zostało sformułowane przez lorda Frederica Lugarda (1858-1945) powiedzenie o „brzemieniu białego człowieka”: posłannictwem Europejczyka jest oświecenie i ucywilizowanie dzikich. I to jest właśnie to brzemię. Jednak lord Lugard użył tego zwrotu w końcu XIX wieku, powtarzając tak właśnie brzmiący tytuł jednego z wierszy Rudgarda Kiplinga The White Mans Burden.

Kazimierz Dziewanowski (1930-1998) to pisarz, dziennikarz, reportażysta, dyplomata (ambasador w USA w latach 1990-1993), potomek, jak sam podkreślał, Jana Dziewanowskiego, oficera napoleońskiego, szwoleżera spod Somosierry, autor tekstu słynnego przemówienia Lecha Wałęsy w Kongresie USA w listopadzie 1989 roku. Książka ta opisuje dzieje Imperium Brytyjskiego. I właśnie na samym początku powstawania tego imperium miała miejsce wspomniana bitwa. Poniżej fragmenty opisu tej bitwy dokonane przez Dziewanowskiego, który korzystał z angielskich źródeł:

x

Hakluyt (autorytet naukowy w dziedzinie geografii, żeglugi, handlu zamorskiego i kolonizacji – przyp. W. L.) nazwał flotę murem obronnym wyspy. Jak słuszne były to słowa, okazało się, gdy nad Anglią zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo – jedno z trzech największych niebezpieczeństw, jakie jej zagroziły w czasach nowożytnych, obok nieudanej wyprawy Napoleona i niedoszłej inwazji Hitlera. Mowa o wyprawie Niezwyciężonej Armady.

Przez wiele lat królowa Elżbieta zwlekała i prowadziła ostrożną politykę, nie ryzykując otwartej wojny z Hiszpanią. Siły wydawały się nierówne. Anglia wciąż jeszcze była nader prymitywnym i dzikim krajem, leżącym na peryferiach Europy, wprawdzie takim krajem, w którym rodziły się już nowe siły, myśli i możliwości, ale nie wszyscy jeszcze byli o tym przekonani. Nie brakowało takich, co sądzili, że porywanie się na niezmierzoną potęgę Hiszpanii jest niebezpiecznym wyzywaniem Boga.

W całej Europie Hiszpania miała renomę ogromną. Uważano jej armie lądowe za niezwyciężone. Wiedziano, że król hiszpański dysponuje nieprzebranymi bogactwami dostarczanymi mu z dalekich ziem, na których rządzili jego gubernatorzy. Hiszpańscy żeglarze pojawili się na oceanach wcześniej niż angielscy. Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła. Za Hiszpanią stał również autorytet papiestwa. Dzieje toczyły się w taki sposób, że wydawało się, iż królowie Hiszpanii niezawodnie staną na czele całej katolickiej Europy.

A jednak stopniowo stawało się coraz bardziej oczywiste, że musi dojść do starcia. Oba państwa stały sobie na drodze i jedno z nich musiało ustąpić. Bez walki obejść się nie mogło. Drogi Anglików i Hiszpanów krzyżowały się w wielu miejscach i w różny sposób. Widzieliśmy już, że tak było na wielkich przestrzeniach oceanicznych i u wybrzeży Ameryki Południowej. Krzyżowały się też w Niderlandach. Hiszpania miała tam ambicje, które uznawano w Anglii za bezpośrednią groźbę. Do tego dołączyły się potężne racje ideologiczne, a ściślej: religijne. Hiszpańskie ambicje przywództwa nad katolicką Europą były narażone na szwank przez angielską herezję. Tocząca się wojna w Niderlandach miała, prócz narodowego, podłoże religijne. Wszystko to sprawiało, że – jak to nieraz można było zaobserwować w dziejach – sprzeczność interesów gospodarczych i imperialnych przybrała w oczach obywateli obu konkurencyjnych państw zabarwienie religijne, ideowe, nadziemskie. W rezultacie rozpalała się między nimi coraz większa nienawiść.

Najważniejszą bez wątpienia przyczyną wzajemnej wrogości było to, że rosnąca siła morska protestanckiej wyspy, która ośmieliła się wysyłać swoich żeglarzy tam, gdzie dotąd niepodzielnie panowali Hiszpanie – groziła skruszeniem fundamentów hiszpańskiej potęgi. Najpierw Anglicy starali się przełamać iberyjski monopol handlowy. Później przystąpili do odbierania Hiszpanom ich bogactw. Wreszcie zagrozili łączności między hiszpańskimi posiadłościami w Ameryce Południowej a metropolią.

Doszła do tego bezpośrednia przyczyna ideologiczna: po długim wahaniu i rozterce Elżbieta wydała wyrok śmierci na Marię Stuart, groźną konkurentkę do tronu, nadzieję Madrytu i Rzymu na przywrócenie katolicyzmu w Brytanii. Napisano już o tym dramacie tomy i niejedną sztukę teatralną. Nie będę go więc omawiać, zwłaszcza że od początku przyjąłem założenie, że będziemy się zajmowali ludźmi, którzy zbudowali imperium, a nie problemami angielskiej polityki wewnętrznej. Trzeba jednak podkreślić, ze śmierć Marii Stuart wywarła wpływ na wybuch wojny między Anglią a Hiszpanią.

W roku 1587 lord Walsingham przekonał królową, że sprawa już dojrzała. Nakłonił ją do zawarcia porozumienia z walczącymi z Hiszpanią Holendrami. Wpływ Walsinghama, który dążył do walki, przeważył nad wpływem drugiego doradcy królowej, Roberta Cecila. George M. Trevelyan napisał: „Gdyby Elżbieta zawsze słuchała rad Walsinghama, byłaby pewno zrujnowana. Gdyby ich nigdy nie słuchała, byłaby również zrujnowana. Na ogół umiała wybrać z rad dwóch wielkich ministrów to, co było najlepsze” – George M. Trevelyan, Historia Anglii, Warszawa 1963.

Król Filip hiszpański natychmiast odpowiedział na to wyzwanie. Nakazał sekwestrację statków angielskich, jakie w tym czasie znajdowały się w portach hiszpańskich. Było ich tam sporo, zwłaszcza w rejonie Zatoki Biskajskiej. Angielskie załogi przemienione w niewolników zostały osadzone na galerach, które Filip począł gromadzić, by zaatakować Anglię. Ale to nie było łatwe.

W roku 1585 królowa dała Drake’owi przyzwolenie, aby zaatakował Hiszpanów już nie jako samotny korsarz, lecz jako dowódca poważnej floty, tyle że wciąż jeszcze nie w Europie i bez wypowiedzenia wojny. Sir Francis popłynął do Indii Zachodnich i od razu przystąpił do działań. Najpierw uderzył na San Domingo. Była to silna forteca, potężnie umocniona przeciwko każdemu atakowi ze strony morza. Ale Drake uderzył od tyłu, przeprowadzając swych ludzi przez kamienne zbocze, leżące poza ostrzałem hiszpańskich baterii. Postąpił więc w podobny sposób, jak w wiele wieków później Japończycy, gdy zdobili Singapur. Ale to już inna historia.

Następnie uderzył na Cartagenę. Załoga twierdzy wiedziała o upadku San Domingo, nie można więc było jej zaskoczyć, ale imię Drake’a działało paraliżująco. Gdy Anglicy przypuścili nagły nocny szturm na miasto – Cartagena padła.

Zwycięstwa Drake’a w Indiach Zachodnich wstrząsnęły Hiszpanią. Utraciła dwieście czterdzieści dział, co było w owym czasie trudne do powetowania, co zaś ważniejsze – osłabła jej wiara we własne siły. Król hiszpański musiał teraz poświęcić znaczną część środków, jakimi rozporządzał, dla umocnienia obrony swych zamorskich posiadłości; to zaś osłabiło go w Europie. Ale królowa nadal nie pozwalała swemu admirałowi zachować dla Anglii zdobytych miast. Wciąż nie chciała wojny. Wolała zadowolić się taktyką, którą Drake nazwał „oskubywaniem brody hiszpańskiego króla”.

Po dwóch latach sytuacja zmieniła się. Filip podjął zakrojone na wielką skalę przygotowania do wojny i do inwazji na Wyspy Brytyjskie. Teraz Elżbieta dała admirałowi wolną rękę.

Wypłynął z Plymouth, by zaatakować Filipa już nie w Indiach Zachodnich czy na wybrzeżu Peru i Panamy, ale w sercu jego potężnego państwa.

Flota hiszpańska skoncentrowała się w dwóch portach: w Lizbonie i Kadyksie. Atak na Lizbonę, której port odznaczał się wąskim, gęsto obsadzonym przez artylerię przejściem, był zbyt ryzykowny – nawet dla Drake’a. Wydaje się zresztą, że królowa i tym razem nie pozwoliła mu jeszcze na atakowanie drugiej stolicy Hiszpanii.

Pozostawał więc Kadyks. Tu również zadanie było nadzwyczaj trudne i większość płynących z Drakiem oficerów uważała, że trzeba zaczekać na Hiszpanów na morzu, zablokować port, przechwycić powracające statki oraz – jeśli tylko możliwe – wywabić wrogą flotę z ukrycia i uderzyć na nią. Ale Drake postanowił inaczej.

Wprowadził eskadrę do środka silnie bronionego portu. Nie było chyba w ówczesnym świecie drugiego dowódcy, który by się na to odważył. Ale Drake wiedział, co robi. Zaskoczenie było tak wielkie, że zgromadzona w Kadyksie flotylla hiszpańska została zdruzgotana ogniem bijących z bliska dział angielskich, zatopiona albo spalona. Zniszczono trzydzieści trzy okręty różnej wielkości, wśród nich dwa ogromne liniowce, jeden liczący tysiąc dwieście ton wyporności i drugi, tysiąc pięćset ton, będący okrętem flagowym Hiszpanów.

Podział administracyjny Hiszpanii; źródło Wikipedia.

Kadyks jest portem, który leży praktycznie u wejścia do Cieśniny Gibraltarskiej, a więc miejscem, z którego Hiszpanie kontrolowali cały ruch na Morzu Śródziemnym. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której można by było ich zaskoczyć, a tym bardziej wpłynąć do dobrze strzeżonego portu bez ich wiedzy i zgody, chyba że założymy, że byli kompletnymi kretynami. Trudno jednak przyjąć takie założenie w stosunku do ludzi, którzy dokonali podbojów kolonialnych w obu Amerykach, jeszcze zanim pojawili się tam Anglicy.

Brawurowy atak na Kadyks zajął w dziejach brytyjskiej marynarki wojennej miejsce podobne do tego, jakie później zajęły bitwy pod Abukirem i Trafalgarem. Uczestniczyła w nim, prócz Drake’a, plejada innych znakomitych dowódców: Essex, Raleigh, lordowie Charles i Thomas Howardowie. Ich wyprawa zniweczyła tegoroczne plany hiszpańskiego króla, odsunęła termin inwazji. Opóźnienie wyprawy o rok miało i inny skutek. Dotychczasowy jej dowódca, naznaczony przez Filipa znakomity żeglarz, Santa Cruz, zmarł, a jego miejsce zajął książę Medina-Sidonia, który na lądzie był dobrym i zasłużonym żołnierzem, ale nie znał się na sprawach morza. Sam to zresztą rozumiał i usilnie prosił króla, aby zwolnił go od tego obowiązku. Filip był jednak nieprzejednany. Miało to wywrzeć poważny wpływ na dalszy rozwój wypadków.

Przyszedł rok 1588.

Ku brzegom Anglii wyruszyła z Hiszpanii flota, jakiej świat dotąd nie widział. Mimo licznych przeszkód, mimo ataku na Kadyks, król Hiszpanii i jego wodzowie zgromadzili siłę morską, która swą liczebnością przewyższała flotę Anglików. Na pokładzie jej okrętów płynęli zaprawieni w bojach żołnierze hiszpańskiej piechoty w takiej sile, że gdyby wylądowali w Anglii, nie byłoby dla nich przeciwnika. Siły Armady zamierzano zresztą połączyć z nadciągającymi z Niderlandów oddziałami pod wodzą księcia Parmy i dopiero te dwie armie miały wylądować na angielskim brzegu.

Armada liczyła sto trzydzieści okrętów, ponad dziewiętnaście tysięcy żołnierzy, osiem tysięcy trzystu pięćdziesięciu marynarzy, dwa tysiące osiemdziesięciu galerników, dwa tysiące sześćset trzydzieści armat. Do tego trzeba dołączyć armię księcia Parmy w sile szesnastu tysięcy żołnierzy, która miała też pewną liczbę statków transportowych, ale nie miała okrętów wojennych.

Siły angielskie były nieporównanie mniej liczne: zaledwie trzydzieści cztery okręty wojenne Jej królewskiej Mości, do tego spora liczba uzbrojonych okrętów handlowych (wśród nich, trzeba o tym pamiętać, było niemało okrętów kaperskich, wypróbowanych w bojach, o mniejszej jednak sile i gorszym uzbrojeniu niż okręty regularnej floty królewskiej).

Nie byłoby jednak całkiem rzetelne, gdybyśmy zestawiali liczby nie mówiąc o tym, co się za nimi kryje.

Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. To nie ma być dowcip, był to fakt o doniosłym znaczeniu. Ten były handlarz niewolnikami, który skupywał „heban” na zachodnim wybrzeżu Afryki, a sprzedawał w hiszpańskich koloniach po drugiej stronie oceanu, został w roku 1573 mianowany Skarbnikiem i Nadzorcą Floty. Wykazał na tym stanowisku ogromne talenty. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.

Hawkins zapoczątkował budowę okrętów wojennych nowego typu. Obniżono wysokie nadbudówki, które górowały nad pokładami galeonów. Kadłuby wyposażono w miecz pozwalający ostrzej żeglować pod wiatr. Najważniejsza zaś była zmiana kształtu kadłuba. Statki średniowieczne, używane w tym czasie na całym Morzu Śródziemnym, a więc również we flocie hiszpańskiej, były bardzo szerokie. Stosunek długości do szerokości wynosił średnio dwa do jednego. Charakteryzowały się mniejszym zanurzeniem, ale były zarazem mniej zwrotne, wolniejsze i źle manewrowały przy niesprzyjającym wietrze. Podejmując wyprawy odkrywcze i handlowe, Anglicy również posługiwali się takimi żaglowcami, ponieważ były stateczne i mogły żeglować po płytkich wodach. Natomiast od czasów Hawkinsa angielskie okręty wojenne przybrały inny kształt: wydłużyły się, a ich zanurzenie wzrosło. Stosunek długości do szerokości kształtował się teraz jak trzy, a nawet cztery do jednego. Mniej się więc nadawały do żeglugi po płytkich i nieznanych wodach (zobaczymy, że dwieście lat później kapitan Cook ponownie wybierze szeroką i płytko siedzącą w wodzie jednostkę). Były za to nieporównanie szybsze i świetnie manewrowały przy każdym niemal wietrze.

Podstawowym, a właściwie jedynym orężem floty angielskiej zbudowanej przez Hawkinsa była artyleria. Armaty ukryto pod pokładem na specjalnych stanowiskach, wycinając w kadłubie strzelnice. Wprowadzono też ciężkie armaty o większym zasięgu. Odtąd żaglowy okręt wojenny zadawał ciosy, nie zbliżając się do przeciwnika. Manewrował tak, aby ustawić się do wroga bokiem i odpalić salwę całą burtą. W Royal Navy nazywało to się broadside (burta) i stało się głównym narzędziem walki morskiej do czasów pierwszej, a nawet drugiej wojny światowej.

Do czasów Hawkinsa było inaczej. Admirałowie wszystkich flot starali się rozstrzygać wszystkie bitwy morskie, jakby to były bitwy lądowe, tyle że toczone na drewnianych pokładach. Dążono do staranowania okrętu przeciwnika i dostosowywano do tego konstrukcję własnej jednostki. Podstawowym celem był abordaż, wtargnięcie na obcy pokład i uzyskanie zwycięstwa w walce wręcz: na miecze, szpady, topory albo noże. Dlatego właśnie potrzebne były wysokie nadbudówki, by łucznicy i arkebuzerzy mogli z wysoka razić wroga i aby łatwiej było przeskoczyć na nieprzyjacielski pokład.

Tak właśnie przedstawiała się w roku 1588 taktyka Hiszpanów. Mieli oni na pokładach doborowe i liczne oddziały wojskowe. Dowodził nimi książę, który odznaczył się w walkach na lądzie, ale nigdy nie walczył na morzu. Można sobie wyobrazić, że mając na pokładach armię, która – jak sądzili – była w stanie podbić Anglię, i rozumiejąc walkę na morzu jako starcie na białą broń, Hiszpanie byli pewni zwycięstwa. Umieli nadzwyczaj dobrze posługiwać się szpadami, toporami, halabardami…

W niedzielę, 21 lipca, niezwyciężona flota księcia Mediny-Sidonii pojawiła się na redzie portu Plymouth. Przedtem jednak admirał Howard opuścił port i wypłynął w morze. Wiał południowo-zachodni wiatr, sprzyjający Armadzie, a niekorzystny dla Anglików. Te pierwsze godziny wielkiego starcia były dla hiszpańskiego dowódcy pierwszą i niepowtarzalną okazją, w której mógł za jednym zamachem osiągnąć zwycięstwo. Anglicy manewrowali pod wiatr, Armada miała zatem okazje przycisnąć ich do lądu i zapędzić do portu. Gdyby zaś do tego doszło, wtedy nikt nie zdołałby oprzeć się nawale lądujących Hiszpanów – w Plymouth nie było angielskich wojsk lądowych. Flota królowej zostałby niechybnie zniszczona. Niektórzy oficerowie hiszpańscy zorientowali się w sytuacji, ale ich dowódca twardo trzymał się instrukcji, która przewidywała, że ma przepłynąć kanał i połączyć siły z księciem Parmą.

Stało się tak, jak pisał Drake: „Okazja raz stracona, stracona jest na zawsze”. Howard, umiejętnie halsując i wykorzystując lepsze właściwości nawigacyjne swych okrętów, wydostał się na nawietrzną – na zachód od Armady. Teraz panował nad sytuacją. Niebawem dołączyły do niego dalsze jednostki wiozące zaopatrzenie. Hiszpanie przyglądali się temu bezradnie. Książę Medina-Sidonia napisał w raporcie: „Wróg, posiadając okręty tak zwinne i tak doskonale sterowane, że mógł uczynić z nimi wszystko, czego zapragnął, chwycił wiatr”. Jednakże jego raporty wysyłane do Madrytu wskazują, że nie spostrzegł, iż miał zwycięstwo w zasięgu ręki.

Doszło do pierwszych potyczek. W ciągu kilku następnych dni okręty angielskie wielokrotnie ostrzeliwały Armadę, zadając jej straty w ludziach, a nie doznając niemal żadnych szkód. Zatopiono wielki galeon „Santa Ana”, będący flagowym okrętem jednego z hiszpańskich admirałów – Recaldego.

Wreszcie flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais. Miała tam oczekiwać na przybycie transportowców księcia Parmy. Medina-Sidonia słał do niego listy przynaglające. Tymczasem do floty angielskiej dołączyła eskadra admirała Seymoura, która dotąd zajmowała pozycję u wschodniego wejścia do kanału La Manche (zwanego przez Anglików Kanałem Angielskim) i tam osłaniała Anglię przed niespodziewaną inwazją Parmy. Teraz wszystkie siły angielskie były już skoncentrowane.

W nocy z niedzieli na poniedziałek, z 28 na 29 lipca, na pokładzie „Ark Royal” – okrętu flagowego Howarda – odbyła się narada wojenna. Postanowiono atakować. Hiszpanie zobaczyli wkrótce, że w mroku zbliżają się do nich dziwne jednostki, nieduże i płaskie, przypominające raczej barki niż okręty wojenne. Były to brandery, które piszący o tej bitwie niemal cztery wieki później, były Pierwszy Lord Admiralicji, Winston Churchill nazwał „torpedami tamtych czasów”. Ciszą nocną wstrząsały eksplozje. Osiem branderów stanęło w płomieniach. Wiatr znosił je prosto na miejsce zakotwiczenia Armady.

Wśród Hiszpanów wybuchła panika. Kapitanowie przecinali liny i w ciemnościach usiłowali wydostać się na morze jak najdalej od ziejących ogniem branderów. Jeden z największych okrętów, „San Lorenzo”, stracił w zderzeniu ster i zdryfował na brzeg, gdzie załoga została rozbrojona i internowana przez Francuzów. Było wiele innych zderzeń. Rano Armada z trudem pozbierała się w pobliżu Dunkierki i wyruszyła w kierunku Gravelines. Tam doszło do całodziennej bitwy, w której Anglicy atakowali i podchodzili na bliską odległość, ale w dalszym ciągu nie dawali Hiszpanom okazji do abordażu. I znów ich artyleria okazała się lepsza. Hiszpanie odgryzali się ogniem, ale nie mogli wyrządzić angielskim okrętom większych szkód. Sami natomiast ponosili coraz większe straty. Większość ich jednostek została uszkodzona, niektóre poważnie, trzy zatopiono, a kilka dalszych wpędzono na mielizny, po czym następnego dnia wzięto ich załogi do niewoli.

Książę Parma nie pojawił się. Stało się tak nie z powodu opieszałości, tchórzostwa czy złej woli, ale z przyczyny wiatru. Niezgrabne, ociężałe transportowce Parmy nie były w stanie pokonać wiatru wiejącego z przeciwka.

Bitwa zakończyła się w chwili, gdy Anglikom zbrakło amunicji. To uratowało Armadę, ale jej siła była złamana. Hiszpanie wiedzieli, że są pokonani, ale nie wiedzieli, że wróg nie ma czym strzelać. Natomiast Anglicy wiedzieli, że ich armaty stały się już tylko straszakiem; nie wiedzieli, że Hiszpanom też się kończy amunicja, całkiem zaś skończyła się ich wola walki. Dlatego Howard, pisząc tego dnia do Londynu, oceniał sytuację z powściągliwością: „Ich moc jest nadzwyczaj wielka i wspaniała, ale po troszeczku wyskubujemy im piórka”. Nie wiedział, że Armada straciła już skrzydła.

Książę Medina-Sidonia podjął brzemienną w fatalne skutki decyzję, ale wydawało się, że nie ma wyboru. Ponieważ wiatr spychał go na mielizny Flandrii, więc zamiast lądować w obozie Parmy, postanowił wrócić do domu opływając Anglię. Początkowo droga przebiegała pomyślnie. Flota angielska trzymała się z tyłu, obserwując ruchy wroga, ale nie przeszkadzała mu (jak wiemy, nie bardzo miała czym). Kiedy jednak dzielni, lecz niefortunni Hiszpanie znaleźli się już po drugiej stronie wyspy, u wybrzeży Irlandii – przyszła katastrofa. Tym razem przyczyną nie był Howard ani Drake, tylko potężne burze jesienne, które nadciągnęły tego roku wcześniej niż zazwyczaj. Źródła podają różne liczby, jedne mówią o siedemnastu zatopionych okrętach hiszpańskich, inne o dziewiętnastu. Straty w ludziach oceniano na 4-7 tysięcy. Jedno było pewne: żywioł zadał Armadzie większą klęskę niż Anglicy. Ale to Anglicy sprawili, że zamiast obozować pod Londynem, Medina-Sidonia musiał stawić czoło sztormom u wybrzeży Irlandii. Tak czy inaczej – Anglicy wygrali tę wojnę. Do Hiszpanii wróciła zaledwie połowa Armady.

George Trevelyan napisał:

„Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.

I jeszcze coś, co wiadome jest dopiero teraz, a czego wówczas nikt nie mógł przeniknąć. Było to mianowicie starcie nie tylko dwóch sposobów pojmowania Boga i religii, dwóch sprzecznych interesów ekonomicznych, dwóch konkurujących ze sobą imperializmów. Była to także bitwa różnych organizacji życia społecznego, różnego pojmowania stosunku między władzą a obywatelem, odmiennego widzenia roli jednostki i dwóch różnych mentalności. Rozmaicie też można na to patrzeć. Można powiedzieć, że było to starcie feudalnej, średniowiecznej jeszcze Hiszpanii z nowoczesną, zwiastującą już epokę kapitalizmu, banków, handlu i przemysłu Anglią. A można też powiedzieć, że była to walka dumnych, wiernych zasadom rycerskiego honoru grandów hiszpańskich z kupczykami korzennymi, z lichwiarzami i rozbójnikami morskimi. Jakkolwiek byśmy to nazwali, jedno jest pewne: starły się orężnie dwa różne społeczeństwa, dwie niezgodne formacje umysłowe i psychologiczne.

Wróćmy jeszcze raz do Trevelyana, pod którego piórem rzeczy skomplikowane stają się jasne i przejrzyste:

„Hiszpanie mieli na swych galerach niewolników do wioseł oraz wspaniałych żołnierzy do walki z okrętów, ale nie mieli licznej i energicznej rzeszy prywatnych kupców i żeglarzy, która by dostarczała im niezbędnych marynarzy, takiej, jaka stanowiła bogactwo i dumę Anglii. Bowiem różnice techniczne w obsadzie i taktyce między okrętem hiszpańskim a angielskim świadczyły jeszcze o czymś więcej – o różnicy charakteru społecznego Hiszpanii i nowej Anglii. Przedsiębiorczość prywatna, inicjatywa indywidualna i dobroduszna równość klas wzrastały w odfeudalizowanej Anglii Renesansu i Reformacji, a uwydatniały się najsilniej wśród ludności kupieckiej i żeglarskiej. Najenergiczniejsze jednostki spośród drobnej szlachty oraz klas średnich i niższych w szorstkiej camaraderie wyruszały razem na morze w celach wojennych i handlowych. W Hiszpanii pojęcia i obyczaje społeczeństwa były wciąż jeszcze feudalne, chociaż w polityce król stał się monarchą absolutnym. Drake wiedział doskonale, że na pokładzie okrętu potrzebna jest dyscyplina, a nie feudalizm i duma klasowa. Hierarchia morska nie jest tym samym, co hierarchia lądowa. Hiszpanie u szczytu swej potęgi byli wielkimi żołnierzami i kolonistami, gorszymi żeglarzami, mało przedsiębiorczymi kupcami, fatalnymi politykami i władcami… Jeżeli kiedykolwiek duch społecznej i umysłowej wolności odniósł zwycięstwo, to było nim morskie zwycięstwo Anglii i Holandii nad Hiszpanią”.

x

Te cytaty Trevelyana i komentarz Dziewanowskiego umieściłem na końcu, choć w oryginalnym tekście znajdują się one w środku opisu bitwy. To jest bardzo charakterystyczna narracja. Sprowadza się ona do wtłoczenia czytelnikowi do głowy schematu: zacofana feudalna ciemnota katolicka i postępowa i oświecona społeczność protestancka. I to waśnie dlatego Hiszpania przegrała tę bitwę. To typowa masońska argumentacja. Wspomniałem na początku, że przodek Dziewanowskiego, który był oficerem napoleońskim, brał udział w szarży pod Somosierrą. Praktycznie wszyscy napoleońscy oficerowie, a również niektórzy szeregowi żołnierze, byli masonami. O tym napomknął w swojej powieści Huragan Wacław Gąsiorowski. I pewnie Kazimierz Dziewanowski nim był. Jak mówi przysłowie: niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Pisząc o Hakluycie, robi on w pewnym momencie osobistą uwagę: (…) nawiązał też kontakt z największymi autorytetami geograficznymi ówczesnego świata, zwłaszcza ze słynnym Orteliuszem, największym ówczesnym wydawcą map działającym w Niderlandach. Dziś, siedząc w moim pokoju i patrząc na wiszącą na ścianie jedną z map wydanych przez Orteliusza, widząc jej piękno, barwny druk, a zarazem dużą jeszcze dowolność, z jaką wybitny Flamand zaznaczał łańcuchy górskie, bieg rzek i wybrzeży, czuję daleki odblask emocji, z jaką młody duchowny z Oxfordu oglądał taką samą mapę i czekał na listy uczonego korespondenta.

No cóż? Można zapytać, jakim to sposobem pisarz i dziennikarz z PRL-u wszedł w posiadanie mapy, która na Zachodzie była wyjątkowym rarytasem, a co za tym idzie również bardzo droga. Inna sprawa, że taka mapa najprawdopodobniej nie została zakupiona w jakimś antykwariacie, dostępnym dla każdego, tylko została sprzedana, a może nawet podarowana przez innego masona. Takie mapy nie mogą przecież dostawać się w przypadkowe ręce. To nie okazały dom czy luksusowy samochód, których utrzymanie kosztuje, tylko wyjątkowo rzadka mapa, która wisi na ścianie i tylko zyskuje na wartości, bez kosztów ubocznych, no i oczywiście cieszy oczy.

Na początku pisze Dziewanowski: Morze Śródziemne, ten punkt centralny, wokół którego przez tyle wieków skupiała się uwaga Europy – było poddane władzy hiszpańskiej, dzielonej wprawdzie do pewnego stopnia z Wenecją i Turcją, ale Turcja zaznała już potęgi hiszpańskiego oręża i nie potrafiła stawić mu czoła.

Pisze więc o bitwie morskiej pod Lepanto z 1571 roku, ale nie mówi o niej wprost, bo wówczas cała jego fałszywa narracja zostałaby obnażona. Zgodnie z zasadą, że jeśli fakty nie pasują do teorii, to tym gorzej dla faktów. A w Wikipedii można przeczytać:

„Bitwa pod Lepanto – bitwa morska stoczona 7 października 1571 na południowy zachód od Lepanto pomiędzy Imperium Osmańskim a Ligą Świętą, zakończona zwycięstwem chrześcijan. Bój pod Lepanto był jedną z najkrwawszych bitew morskich w dziejach świata. Liga Święta: Hiszpania, Republika Wenecka, Państwo Kościelne, Republika Genui, Królestwo Sabaudii-Piemontu, Zakon Maltański.

Chrześcijańska armada wyruszyła, by napotkać osmańską. Pod Lepanto po stronie Ligi walczyło około 200 okrętów, w tym 6 silnie uzbrojonych w artylerię galeasów; Turcy mieli około 250 okrętów. Siłami chrześcijańskimi dowodził książę Juan de Austria, wódz i admirał hiszpański, zaś muzułmańskimi admirał Ali Pasza.

Starcie rozpoczęła flota turecka, próbując oskrzydlić flotę chrześcijan, ale potężne galeasy weneckie miały wielką przewagę ogniową, która pozwalała im łatwo zniszczyć osmańskie galery. W tej sytuacji Turkom pozostał jedynie abordaż. Tymczasem okręty chrześcijańskie, szybsze od galer tureckich, nie przyjęły taktyki przeciwnika, lecz starały się ustawiać doń burtami, wykorzystując całą siłę swych dział. Walczono z ogromną determinacją, ale z wolna jęła się zarysowywać przewaga po stronie floty europejskiej. W rezultacie flota osmańska poniosła druzgocącą klęskę – większość okrętów wchodzących w jej skład zostało zdobytych lub zatopionych przez siły Ligi Świętej.”

Jak więc po takiej informacji z Wikipedii brzmi cytat z Trevelyana: „Dla sir Francisa Drake’a okręt wojenny był pływającą baterią; dla księcia Mediny-Sidonii była to platforma służąca do wprowadzania do akcji szermierzy i muszkieterów… Nie żołnierz pokładowy, tylko ogień całą burtą uczynił Anglię panią mórz”.

A więc ogień pokładowy – którą to taktykę wykorzystał Hiszpan dowodzący siłami chrześcijańskimi pod Lepanto w 1571, czyli 17 lat wcześniej – uczynił Anglię panią mórz. A dlaczego nie Hiszpanię? Czyżby Hiszpanie zapomnieli o tej taktyce? A Anglicy? Sami ją wymyślili?

„Za liczbami dotyczącymi floty angielskiej krył się John Hawkins. Na żegludze znał się jak mało kto, znał się też na walkach z Hiszpanami. Zbadał ich okręty wojenne i taktykę w boju. Wiedział, co trzeba robić i jaki mieć okręt, gdy przyjdzie stawić czoło przeważającym siłom. Nie darmo przedsiębrał wyprawy kaperskie.”

Skoro był takim znawcą, to zapewne wiedział wszystko o bitwie pod Lepanto i o taktyce Hiszpanów, która pozwoliła im na zwycięstwo. Ile więc z tego było oryginalną myślą angielską, a ile skopiowano od Hiszpanów? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Przedstawiają nam historię taką, jaką chcą byśmy znali, a nie tę prawdziwą.

Hiszpański król Filip wyznaczył na dowódcę Armady człowieka, który był specjalistą od prowadzenia walk na lądzie, a nie – na morzu. Skoro jednak celem było podbicie Anglii i desant wojsk na wyspę, to może decyzja taka nie była głupia. W takim przypadku celem jest jak najszybsze dotarcie na ląd. Jeśli tak, to po co książę Madina-Sidonia wdawał się w bitwę morską, skoro nie miał doświadczenia i wiedzy w tej dziedzinie? Miał rozkaz, by czekać na połączenie z wojskami księcia Parmy. I czekał na niego na morzu, a Anglicy, krążąc wokół, wybijali Hiszpanów jak kaczki. Dlaczego więc w takiej sytuacji nie skierował się do portu, skoro wszystkie angielskie okręty były na morzu, skoro jego celem był desant, a w Plymouth nie było wojsk lądowych.W końcu flota hiszpańska zakotwiczyła w pobliżu Calais i tam została zaatakowana przez brandery. Hiszpanie wpadli w panikę, przecinali liny i chcieli wydostać się na morze. Tak to opisuje autor. Skoro chcieli się wydostać na morze, to gdzie znajdowała się ta flota. Na morzu czy w porcie? Calais to port francuski, więc nie mogli w nim zakotwiczyć, ani w innym francuskim porcie. A później jeszcze Medina-Sidnia podjął decyzję, by opłynąć Anglię od wschodu i północy i skierować się na południe. I to wszystko, podobno tymi słabo sterowalnymi okrętami, częściowo napędzanymi żaglami a częściowo wiosłami. W takiej sytuacji wybiera się najkrótszą drogę do domu, zwłaszcza że po opłynięciu Anglii, po drugiej stronie mogła czekać na dobicie Armady angielska flota.

To wszystko nie trzyma się kupy, ale to wszystko można wytłumaczyć tym, że te błędy były wynikiem braku doświadczenia głównodowodzącego i stąd takie decyzje. Skoro jednak król podjął decyzję, by Armadą dowodził człowiek bez doświadczenia w prowadzeniu walk na morzu, to albo był idiotą, w co raczej trudno uwierzyć, albo został przez kogoś zmuszony do podjęcia takiej decyzji i nie miał wyboru. A kiedy monarchowie nie mieli wyboru i byli zmuszani do podejmowania decyzji wbrew interesowi własnego narodu? Tylko w jednym wypadku – zadłużenia.

Nadszedł taki moment, że wielcy tego świata uznali, że trzeba wykreować nową potęgę morską, a starą – zdegradować. Tą nową, niezwyciężoną miała zostać Anglia. Jej zwycięstwo miało wzbudzić strach i respekt. To wszystko zostało jeszcze spotęgowane przez fakt, że zwycięstwo nad niezwyciężoną Armadą miało się dokonać przy użyciu daleko mniejszych sił tak, by doszedł do tego jeszcze czynnik niewytłumaczalny, tajemny. No bo jak to możliwe, by dysponując daleko mniejszymi siłami, pokonać taką potęgę? I w ten sposób pojawił się podziw, obezwładniający strach i respekt w odniesieniu do angielskiej floty, umiejętności jej marynarzy i przekonanie, że od tego momentu to Anglicy będą władać morzami. I o to chodziło, bo przecież po przegranej bitwie Hiszpania nie straciła swoich kolonii na rzecz Anglii. Straciła je dopiero po wojnach napoleońskich na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Wszystko więc zostało doskonale wyreżyserowane przez najlepszych reżyserów, którzy się tym zajmują od początku. Przygotowanie do konfliktu zaczęło się wiele lat wcześniej, gdy Francis Drake, jeszcze jako pirat, czyli taki współczesny mafioso, za cichym przyzwoleniem królowej, rabował hiszpańskie galeony obładowane złotem, srebrem i drogimi kamieniami i później dzielił się z nią. Dziewanowski pisze, że najcenniejszą zdobyczą Drake’a był hiszpański okręt-skarbiec, noszący groźną nazwę „Cacafuego”, czyli „Plujący ogniem”. Drake zanotował w dzienniku, że zdobyty okręt powinien raczej nazywać się „Plujący srebrem”. Zawierał on oprócz licznych klejnotów i drogich kamieni, trzynaście skrzyń hiszpańskich monet – reali, które wówczas pełniły taką funkcję, jak obecnie dolar. Było tam jeszcze osiemdziesiąt funtów złota i dwadzieścia sześć ton srebra. Funt to prawie pół kilograma, a więc około 40 kilogramów złota było na tym okręcie.

Kiedyś, z ciekawości, sprawdziłem na angielskiej Wikipedii, jak oni przetłumaczyli to „Cacafuego”, bo internetowe słowniki hiszpańsko-polskie nie znają takiego słowa. A więc wyszło, że to nie żaden „Plujący ogniem”, tylko… „Srający ogniem”. Wygląda na to, że ówcześni marynarze niczym się od nas nie różnili. Mieli podobne poczucie humoru.

Obywatelstwo korporacyjne

Obejrzałem ostatnio na kanale BaldTV film o obywatelstwie korporacyjnym, z którego wynika, że za jakiś czas może pojawić się tego typu obywatelstwo i że będzie ono czymś lepszym niż zwykłe obywatelstwo, co w praktyce będzie się sprowadzać do tego, że obywatele państw, jeśli nie będą obywatelami korporacji, staną się obywatelami drugiej kategorii. Korporacje przejmą wiele funkcji, które są jeszcze nadal zarezerwowane dla państwa. Ale dlaczego tak ma się stać? – Bo państwa mają coraz mniej pieniędzy, a korporacje coraz więcej. A dlaczego one mają ich coraz więcej? Bo przejmują rynki państw, na terenie których działają? Dlaczego więc państwa godzą się na ich działalność na swoim terenie? Dużo tych pytań, na które wypada odpowiedzieć.

Pod tym filmem ukazał się komentarz, którego autor podpisał się jako Wojtek Pięta. Twierdzi on, że stan taki wynika z rozwoju technologicznego. Poniżej komentarz:

»Pytanie do autora, bo widzę, że czyta Pan komentarze. Ten film podesłała mi osoba z rodziny i poczułem się w obowiązku napisać.

Postaram się w skrócie: opisuje Pan zjawiska, które są naturalną konsekwencją rozwoju technologicznego. W roku 2000 przeciętni ludzie (ale zainteresowani tematem) już wiedzieli, że po pewnym czasie kapitały poszczególnych firm będą przewyższać kapitały całych państw. W ostatnich latach otwarcie mówi się o tym, że dotarliśmy do kolejnego po rewolucji przemysłowej przełomu, gdzie rozwój technologii wygrywa z polityką. “Królów obalały fabryki”, a wzrost znaczenia klasy robotniczej zbił znaczenie monarchów – zdetronizował i wyplenił ich. Czy podczas budowania pierwszych fabryk dopatrywano się w tym spisku “przemysłowców”? Nie wiem, ale z mojej perspektywy(1) była to naturalna kolej rzeczy i wynik ewolucji człowieka, który od zarania dziejów szukał bardziej efektywnych narzędzi (by w sposób wydajny zabijać mamuty :), a choćby od rewolucji agrarnej zauważył, że drugi człowiek może być jeszcze bardziej efektywnym i wydajnym narzędziem. To że drugi człowiek w ogóle “może być narzędziem” oczywiście zauważono dużo wcześniej. Tak jak opisał Pan w filmie – proces ten postępuje, a jeśli korporacje będą miały “swoich obywateli” to na pewno zadbają o jeszcze większą ich wydajność. W dalszym ciągu nie widać w tym spisku, ani nie jest to tajemnicą. Jak wspomniałem – mówi się otwarcie o tym, że docieramy do kolejnego przełomu, gdzie na życie moje i moich bliskich dużo większy wpływ ma technologia niż polityka, że absurdem staje się to, że idziemy głosować na pozbawionych wpływu polityków, a nie głosujemy na najbliższe aktualizacje Facebooka lub czy zgadzamy się na legalny dostęp do wszystkich nowinek cyberprzestrzeni.

O tym, że Huxley “był mądrzejszy” od Orwella słuchałem w piosenkach rockowych czy punkowych już pod koniec lat 90, ale nigdy nie widziałem w tym spisku. Wydaje mi się(1), że jest to naturalne dążenie naszego gatunku – zwiększać wydajność co zawsze skutkuje wygodniejszym życiem.

Piszę ten komentarz, ponieważ film dostałem z komentarzem w tonie “Wojtek zobacz jak źle się dzieje na naszym świecie. Zobacz co ONI nam robią”. Analizuję temat i z mojej perspektywy(1) nie istnieją, żadni ONI, bo przecież to my, ludzkość – tworzymy te wydajne narzędzia i zgadzamy się na ten układ. Czyli ci tajemniczy ONI – to właśnie my 🙂 A jeżeli wkładamy komuś do głowy wyimaginowanych “złych” czy “przeciwników” to działamy na szkodę tej osoby. Piszę by zapytać czy nie ma Pan poczucia, że większej ilości osób może nasunąć się taki komentarz jaki ja usłyszałem? A jeżeli właśnie taki był zamysł tej serii filmów, to proszę o komentarz dla mnie, bo tego typu tematami przestałem się interesować paręnaście lat temu i może po prostu potrzebuję aktualizacji. (1) – piszę to co widzę przez pryzmat swojej wiedzy i jestem otwarty na inną perspektywę 🙂«

Czy te zjawiska są naturalną konsekwencją rozwoju technologicznego? Chyba nie! Największą korporacją w historii była Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska, która powstała w 1599 roku. Kazimierz Dziewanowski w książce Brzemię białego człowieka; Jak zbudowano Imperium Brytyjskie opisuje jej dzieje i warto przytoczyć pewne fragmenty. Dziewanowski pisał tę książkę w latach 70-tych.

»We wrześniu 1615 roku do Suratu zawinęła pokaźna eskadra okrętów Kompanii. Przywiozła z Londynu człowieka, który otrzymał instrukcję, by akredytować się jako pierwszy ambasador Kompanii na dworze cesarskim. Dziś wydaje się to nieco dziwne, przypomina sytuację, jaka by powstała, gdyby w którejś ze stolic akredytowano ambasadora General Motors albo Exxonu. Wtedy jednak zasady prawa międzynarodowego i protokołu dyplomatycznego nie były tak rozwinięte i trzeba pamiętać, że Kompania zdążyła już udowodnić, że zajmuje się nie tylko handlem, ale potrafi też strzelać i dysponuje okrętami wojennymi. Jej pretensje dyplomatyczne nie wydały się więc nikomu przesadne. Ambasadorem został sir Thomas Roe.

Cesarz przywykł, że wszyscy obrzucają go darami i podobno pierwszą kwestią, jaką kierował do wysłanników z innych krajów, było pytanie, co mu przywieźli w darze. Dyrektorzy Kompanii wiedzieli o tym, więc wyposażyli Thomasa Roe w piękną karocę z czwórką koni, ale cóż to było w porównaniu z prezentami składanymi przez radżów indyjskich, którzy ofiarowywali władcy stada słoni obwieszonych klejnotami! W złocie i klejnotach wysłannik Kompanii nie mógł z nimi współzawodniczyć: trzeba zatem było wymyślić coś innego.

Zestaw angielskich instrumentów muzycznych, zwanych wirginałami, nie znalazł uznania w oczach cesarskich; wybór rozmaitych produkowanych w Anglii materiałów sukiennych – też nie, bo nie nadawały się do użytku w indyjskim klimacie; bardziej udany okazał się prezent w postaci kornetu, którym Dżehangir raczył zabawić się przez ponad godzinę i namówił przywiezionego z Anglii wirtuoza w grze na tym instrumencie do pozostania na stałe w Agrze i przejścia na mahometanizm. Pewne zainteresowanie wzbudziła sfora angielskich brytanów, tak ostrych, że mogły stawić czoło nawet tygrysowi bengalskiemu. Wkrótce jednak Roe wymiarkował, że najżyczliwiej przyjmowane są proste, drewniane skrzynki wypełnione butelkami burgundzkiego wina. Nie było ich nigdy dosyć i nigdy się nie znudziły.

Indyjscy władcy sprzedający lub wydzierżawiający ziemię Anglikom nie podejrzewali, co z tego w przyszłości wyniknie. Proces stopniowego osadzania się Kompanii w Indiach trwał długo, przez całe siedemnaste stulecie. Wokół Fortu Świętego Jerzego, Fortu Williama i zamku w Bombaju wyrosły trzy miasta: Madras, Kalkuta i Bombaj. Dwa z nich: Kalkuta i Bombaj, należą do największych na świecie. W ten sposób faktorie handlowe zmieniły się z biegiem czasu w ogromne, kipiące życiem miasta, a główne zadanie Kompanii, czyli sprzedaż angielskich i kupno indyjskich towarów, zostało uzupełnione obowiązkami, którymi Anglikom w ogóle nie wolno się było na początku zajmować: administrowaniem, ściąganiem opłat i podatków, wymierzaniem sprawiedliwości, zarządzaniem portami, z których korzystali teraz również obcy kapitanowie i kupcy.

Wszystko to: bicie monety w obcym kraju, stawianie fortec, zaciąganie żołnierzy, ogłaszanie stanu wojennego i zawieranie pokoju stało się dla Kompanii możliwe tylko dlatego, że władza cesarska w Indiach, która powstała w wyniku najazdu, nie zdołała na trwałe zjednoczyć ogromnego, podzielonego na setki wyznań, plemion i kast państwa. Zwróćmy przy tym uwagę na upór, konsekwencję i cierpliwość, z jaką Anglicy postępowali. Na pozór interesowali się tylko handlem. Prawdopodobnie większość z nich, łącznie z dyrektorami Kompanii, szczerze początkowo sądziła, że chodzi tylko o handel. Pamiętamy, jak wytykano Portugalczykom, że tracą siły i pieniądze, starając się umacniać swe posiadłości zamorskie. Teraz Anglicy postępowali tak samo.

Czasy zmieniały się. Przyprawy korzenne nie były już jedynym celem. Z wolna rosło przekonanie, że przeznaczenie Anglii leży na wielkich przestrzeniach globu. W roku 1687 kolejny gubernator Kompanii w Indiach, sir Josiah Child, napisał w liście do prezydencji bombajskiej: „Wzrost naszych dochodów jest przedmiotem naszej troski na równi z rozwojem handlu. To winno uczynić z nas naród w Indiach”. I pisał też, że ma na celu „ustanowienie takiej siły cywilnej i wojskowej, zapewnienie tak znacznych dochodów (…), aby stały się one podwaliną angielskiego panowania w Indiach po wieczne czasy”.«

Tak więc ponadnarodowe korporacje nie są niczym nowym. Jest to cechą charakterystyczną dla Anglików, że tworzyli organizacje, które oficjalnie nie były tworami państwa angielskiego, ale Anglia zawsze nieformalnie popierała je. Tak też było w przypadku najsłynniejszego pirata wszech czasów Francisa Drake’a, który grabił hiszpańskie galeony ze złotem, zrabowanym Indianom obu Ameryk. Na skargi Hiszpanów królowa angielska Elżbieta odpowiadała, że on jest piratem i ona nie ma z nim nic wspólnego, ale skrycie wspierała go, bo osłabianie Hiszpanii było w jej interesie. Jak widać słynne hasło „grab nagrablennoje” ma swoją długą tradycję. To wszystko działo się po tym, jak Hiszpania zmusiła Żydów do opuszczenia jej terytorium w 1492 roku.

Czy Imperium Brytyjskie było tylko i wyłącznie dziełem Anglików i czy cechy, które posiadali nie były wynikiem swego rodzaju symbiozy z Żydami? Wszelkie wysiłki jakie podejmowali, wszelkie wyprawy – wymagały finansowania. Kto miał pieniądze i kto mógł ryzykować? A bicie monety przez Kompanię? Rok 1687, w którym Josiah Child pisze o narodzie w Indiach, to jest okres po rewolucji Cromwell’a i po powrocie Żydów do Anglii. Gubernator Kompanii nosi żydowskie imię. Czy to przypadek?

W cytowanym na wstępie komentarzu możemy przeczytać:

“Królów obalały fabryki”, a wzrost znaczenia klasy robotniczej zbił znaczenie monarchów – zdetronizował i wyplenił ich. Czy podczas budowania pierwszych fabryk dopatrywano się w tym spisku “przemysłowców”?

Rewolucja przemysłowa zaczęła się w Anglii i było to najbardziej uprzemysłowione państwo na świecie, ale jakoś nie doprowadziło to do obalenia w nim monarchii. Nawet we Francji doszło do jej restauracji (piękne słowo, oznaczające m.in. miejsce, w którym, jeszcze do nie tak dawna, można było wypić i zakąsić). Dopiero I wojna światowa zmieniła ten stan, choć nie do końca. Inna sprawa to to, że nawet za panowania monarchii, monarchowie mieli swoich ministrów i swoje rządy. Po co więc była rewolucja francuska? Po to, by wprowadzić demokrację i prawa obywatelskie. A po co i komu potrzebna była demokracja i prawa obywatelskie? Na to pytanie odpowiada Tadeusz Gluziński w swojej książce Odrodzenie idealizmu politycznego z 1934 roku.

»Demokracja i parlamentaryzm powołały do życia jeszcze jedną plagę życia publicznego: nowoczesne stronnictwa polityczne. Chęć wywierania jak największego wpływu na rządy, a także kosztowność wyborów stały się najmocniejszym elementem ich spójności. Trzydziestu posłów solidarnie zorganizowanych znaczy dla każdego rządu demokratycznego więcej niż stu niezorganizowanych, którzy mogą głosować przeciw sobie i swoje głosy wzajemnie znosić; stąd zachęta dla posłów, by tworzyli zwarte stronnictwa, w których obowiązuje solidarność i karność partyjna. W rezultacie dyktatorami stronnictw stają się ich przywódcy, a kilku takich przywódców większych stronnictw dyktuje swą wolę parlamentowi i rządowi. Dyktaturę tę wykonują oni bez żadnej odpowiedzialności, bo za nich formalnie odpowiada rząd, zaś rachunki płaci „lud”. Ustrój demokratyczny – to dyktatura ludzi nieodpowiedzialnych.

Skąd wziął się w chrześcijańskiej Europie ustrój tak kłamliwy i oszukańczy, tak przeczący na każdym kroku prawom Boskim i zdrowemu rozsądkowi ludzkiemu, tak po prostu potworny? Wiadomo już dzisiaj dobrze, że narodziny swoje i późniejszy rozwój zawdzięcza demokracja wyłącznie lożom masońskim i ich właściwym kierownikom, ich „Nieznanym Przełożonym”. Kto to są ci nieznani dyktatorzy państw demokratycznych? Odpowiedź daje nam historia i badacze masonerii. Kto z ustrojów demokratycznych skorzystał naprawdę? Kto uzyskał dzięki uznaniu przyrodzonego prawa do wolności, do równości, prawo handlowania gdzie bądź, prawo dostępu do wszystkich szkół w charakterze ucznia czy nauczyciela, prawo wyborcze czynne i bierne do parlamentów, co więcej prawo zajmowania wszystkich stanowisk urzędowych w każdym państwie i posterunków zaufania publicznego, a nawet prawo uczestnictwa w rządach? To żydzi doktrynerom demokracji i towarzyszącym jej z konieczności wpływom kapitału zawdzięczają całą swoją pozycję w świecie.

W ustroju demokratycznym mamy do wyboru dwie alternatywy: albo anarchię zupełną, albo pod firmą „ludu” zakulisowe rządy tajnych organizacji międzypartyjnych i – najłatwiej – międzynarodowych. W braku ich wszystko musi się rozlecieć. Rozwydrzone partyjniactwo demokratycznego ustroju uniemożliwiłoby bowiem stworzenie jakiegokolwiek, dłużej trwającego, rządu i rozdarłoby państwo na strzępy. Koniecznością staje się więc ów tajny cement, spajający przywódców stronnictw w jakieś zwarte koła, których istnienie pozostaje tajemnicą nie tylko dla „ludu”, ale nawet dla ogółu działaczy partyjnych. Pęknięcia i zatargi w tych tajnych kołach powodują niesamowite pęknięcia i przegrupowania na powierzchni jawnego życia politycznego, a „lud” biedzi się potem nad odcyfrowaniem ich znaczenia i powodów.

Nowoczesną demokrację stworzyły tajne związki międzynarodowe. Jej logicznym wynikiem winna być anarchia. Uniknąć jej można było jedynie przez niepodzielne oddanie zakulisowych rządów państw demokratycznych w ręce wolnomularstwa i jego „Nieznanych Przełożonych”.

Rządy demokratyczne – to nie tylko „wolność” i „równość”, ale także i „braterstwo”. Pamiętamy przecież, że – w myśl doktryny demokratycznej – wszyscy ludzie w swej pierwotnej naturze są dobrzy. W ustroju, opartym na wolności powszechnej, staną się sobie braćmi. Nie tylko jednostki, ale i całe ludy przestaną się waśnić i nastawać na siebie. Pod sztandarem demokracji – jak głosili jej apostołowie – zapanuje braterstwo wśród ludzi, braterstwo ludów i pokój powszechny.

Dziś złudzenia te należą do historii, a wyrok jej wypadł bezlitośnie. Nigdy walki między ludźmi nie przybrały bardziej ostrego charakteru, jak za panowania demokracji. Przecież towarzyszący rządom demokratycznym i z nimi logicznie związany ustrój kapitalistyczno-liberalny zaostrzył walkę o byt do ostateczności i rozpalił powszechną rządzę zdobywania pieniądza, choćby po trupach. Co więcej, raz po raz rzucał narody przeciw sobie do bezrozumnych wojen, w których stawką istotną i często jedyną bywały interesy wielkiego kapitału, narodom na ogół obce i zazwyczaj szerokim rzeszom nieznane. Wystarczy przypomnieć tak liczne w XIX i XX stuleciu krwawe wojny o kolonie, o kruszce, węgiel czy naftę.

W jednym tylko, ukrytym dla ogółu znaczeniu, demokracja wprowadziła „braterstwo”. Jak wskazałem już wyżej, ustrój, oparty na jej doktrynie, musiał z konieczności oddawać zakulisową władzę w ręce tajnych organizacji. Tym tajnym rządem stało się wolnomularstwo, nazywające każdego wtajemniczonego „bratem”, obdarzające zaś każdego niewtajemniczonego w sekrety związku mianem „profana”, a więc człowieka, któremu nie należy dawać dostępu do spraw istotnych. Masoneria, sprawując zakulisowe rządy, oparła się oczywiście na swych członkach i „braciach”. I tak demokratyczne hasło „braterstwo” znalazło swój jedyny wyraz w rządach „braci” nad ogółem „profanów”.«

Po co ja przytoczyłem ten cytat? Na początku zadałem pytanie: Dlaczego więc państwa godzą się na ich działalność na swoim terenie? Chodziło o międzynarodowe korporacje. Gdyby nie wszystkie państwa pozwalały im na działalność na swoim terenie, to nie urosłyby one do takich rozmiarów. Z logicznego punktu widzenia można przyjąć, że niektóre państwa mogłyby się zgodzić na ich działalność, ale nie wszystkie! To mogło się tylko dokonać, gdy wszystkie zostały opanowane przez jedną i tę samą grupę interesów. Do tego mogło dojść tylko w przypadku działania ustroju zwanego demokracją. Tylko w nim faktyczni sprawcy mogą ukryć się za parawanem licznych partii i ich decyzje i interesy są nieczytelne dla ogółu i tym samym oni nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności za swoje decyzje. W demokracji nie ma winnego. Pytanie, kto pozwolił na działanie korporacji na terenie Polski, prowadzi donikąd. I o to w tym cyrku, zwanym demokracją, chodzi.

W cytowanym na wstępie komentarzu czytamy też: „Postaram się w skrócie: opisuje Pan zjawiska, które są naturalną konsekwencją rozwoju technologicznego.”

Rozwój technologiczny. A skąd on się bierze? Kto decyduje o tym, że inwestuje się w pewne dziedziny, a w inne – nie? Dlaczego inwestuje się w rozwój technologii, których celem jest podporządkowanie sobie ludzi, a nie w te, które ratują im życie. Nikt nie walczy z rakiem, czy z chorobami serca, a całą uwagę koncentruje się na biotechnologiach, które służą wytworzeniu mechanizmów, umożliwiających całkowitą kontrolę nad ludzkim umysłem, co w konsekwencji prowadzi do kontroli nad ludźmi.

Żydzi wmawiają gojom, choć nie wprost, że ich celem jest panowanie nad światem i że nastąpi to, gdy pojawi się ich mesjasz. W moim przekonaniu jest to zwykła ściema. Oni już panują nad całym światem, a ich celem jest tylko utrzymanie tego stanu. Pierwszym poważniejszym krokiem w tym kierunku było uczestnictwo w budowie Imperium Brytyjskiego. Jak wspomniałem powyżej, bez ich pieniędzy nie byłoby to możliwie, podobnie jak bez ich pieniędzy nie mogłyby się dokonać odkrycia geograficzne Portugalczyków i odkrycie Ameryki. Zdobycie Indii przez Kompanię dało im niezwykłe doświadczenie i wiedzę. Kilkanaście tysięcy Anglików panowało nad 300 milionami ludzi. To było możliwe dlatego, że władza cesarska w Indiach nie potrafiła zjednoczyć tego podzielonego na setki wyznań, plemion i kast państwa. Wiedzą więc, że ich siła leży w rozdrobnieniu i osłabieniu narodów i państw. Temu służą wszelkie ruchy migracyjne czy akcje typu „black lives matter”. Finansowemu osłabianiu państw służą ponadnarodowe korporacje. Słabe państwa, może nawet rozdrobnione, narody i ludzie pozbawieni systemów wartości, dla których jedyną wartością jest pieniądz – to jest ich cel i są już blisko jego osiągnięcia. Angielski premier z lat 1894-1895, lord Rosebery powiedział: czymże jest imperium, jeśli nie przewagą rasy? Parafrazując jego konstatację, można by zapytać: czymże jest panowanie nad światem, jeśli nie przewagą rasy? A przecież Żydzi uważają się za naród wybrany. Tu chyba nie ma mowy o żadnym spisku. Wszystko jest tak czytelne.