Ostatnio wpadła mi w ręce Gazeta Warszawska, tygodnik, nr 10, 8-14 marca 2024. Na początek wypada wyjaśnić, skąd taki tytuł bloga. Varshe Tseytung to tytuł tej gazety w języku jidysz. Początkowo, korzystając z tłumacza Google, wpisałem po stronie języka polskiego nazwę tej gazety po polsku i po stronie jidysz pojawiła się polska nazwa. Dopiero gdy napisałem po niemiecku Warschauer Zeitung po stronie języka niemieckiego, to po stronie jidysz wyświetliła się nazwa w języku jidysz, czyli Varshe Tseytung, choć pisana małymi literami. To oczywiście pro-pisowska gazeta żydowska dla naiwnych Polaków, tak jak Wyborcza, to gazeta żydowska dla nie-Polaków. Na początek, zanim uzasadnię swoje zdanie o tej gazecie, trochę historii z Wikipedii.
Gazeta Warszawska (1774-1939) – została założona po kasacie zakonu jezuitów w 1774 roku, pierwotnie pod tytułem „Wiadomości Warszawskie”, była najstarszym dziennikiem. Pierwszym redaktorem naczelnym i jednocześnie właścicielem gazety był redaktor Kuriera Polskiego (1729-1760) jezuita Stefan Łuskina, który po kasacie zakonu, pozbawiony możliwości wykładania w kolegium jezuickim, zajął się dziennikarstwem.
W 1794 roku gazeta została kupiona przez Antoniego Lesznowskiego. W połowie XIX wieku, pod kierownictwem Antoniego Lesznowskiego juniora, pismo stało się bardzo dochodowym przedsięwzięciem. Po powstaniu styczniowym „Gazeta Warszawska” zaczęła przechodzić kryzys. Coraz bardziej ewoluowała politycznie w kierunku endeckim. Z powodów politycznych tytuł był formalnie zawieszony w latach 1906-1909. Wznowiono go w listopadzie 1909 roku. W 1915 roku został zawieszony na 3 lata. Gazeta zaczęła wychodzić na nowo 16 listopada 1918 roku jako organ Narodowej Demokracji. Pod różnymi tytułami wychodziła do 1939 roku.
Gazeta Warszawska – polityczno-społeczny tygodnik ogólnopolski, wydawany w Warszawie od 2008 roku. Po 2015 roku czasopismo ma nakład 100 tys. egzemplarzy.
To tyle Wikipedia, która pominęła pewien epizod z 1859 roku, gdy Gazeta Warszawska była bardzo opiniotwórcza i dochodowa. Jednak opowiadała się przeciwko asymilacji Żydów. To nie podobało się Kronenbergowi, który postanowił to zmienić. Gazeta Warszawska w owym czasie swoją popularność zawdzięczała głównie temu, że pisał w niej Kraszewski. Kronenberg przeciągnął go do swojej, dopiero co nabytej, „Gazety Codziennej”. W sierpniu 1859 roku Kraszewski objął redakcję tej gazety i przeciągnął do niej czytelników „Gazety Warszawskiej” i stąd jej kryzys.
Na pierwszej stronie Gazety Warszawskiej w lewym górnym rogu zamieszczono zdjęcie Waldemara Łysiaka i tytuł: Urodziny Mistrza – mistrz jest tylko jeden! Nazywa się Waldemar Łysiak. W środku numeru felieton Andrzeja Leji poświęcony 80. rocznicy urodzin Łysiaka. Obok znajduje się artykuł tego samego autora i wymienia on w nim wszystkie książki Łysiaka i prosi o jeszcze.
Kim jest Łysiak? Jest największym w Polsce apologetą Piłsudskiego i Napoleona. O tym, że Piłsudski to największy szkodnik w historii Polski, to pisałem nieraz w swoich blogach. Natomiast, że Napoleon był drugim po Piłsudskim szkodnikiem, to o tym jeszcze nie pisałem i wypada to uzasadnić. Napoleon stworzył Księstwo Warszawskie tylko po to, by zyskać rekruta na wojnę z Rosją. Wojna ta zakończyła się jego klęską. Efektem tego wojska rosyjskie dotarły do Saksonii. Po kongresie wiedeńskim Księstwo Warszawskie prawie w całości, bo tylko bez Wielkopolski, przypadło Rosji i zostało nazwane Królestwem Polskim. I to właśnie wtedy po raz pierwszy Rosjanie zajęli polskie ziemie etniczne. Po powstaniu listopadowym wszelkie stanowiska państwowej administracji zostały obsadzone Rosjanami. Zaczęli też oni na terenie całego Królestwa budować cerkwie, a więc tworzyć prawosławne społeczności na ziemiach etnicznie polskich.
Norman Davies w książce Boże Igrzysko (1999) pisze:
Rzeczywiste cele powołania do istnienia Księstwa uwidoczniły się najlepiej w sferze wojskowości i finansów. Bez względu na wszelkie gesty w kierunku liberté, egalité czy nawet fraternité pozostaje niewiele wątpliwości co do tego, że celem utworzenia Księstwa było zmobilizowanie jak największej liczby żołnierzy i jak największych sum pieniędzy na potrzeby całego cesarstwa napoleońskiego. W 1808 roku wprowadzono powszechny pobór żołnierzy. Wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 28 lat byli powołani do wojska na sześć lat. Wojsko, które stopniowo rozrosło się z 30 000 żołnierzy w 1808 roku do ponad 100 000 w roku 1812, pochłaniało ponad dwie trzecie dochodu państwa. Między dowodzących nim generałów rozdzielono hojnie dary ziemi, podczas gdy tabuny przymusowych robotników trudziły się nad ulepszeniem urządzeń wojskowych. Do prac przy odbudowie fortecy w Modlinie zmobilizowano dwadzieścia tysięcy chłopów. W 1812 roku liczebność oddziałów stacjonujących w Polsce na koszt Księstwa osiągnęła prawie milion żołnierzy. W zamian za swój polski mundur obywatel otrzymywał solidne opodatkowanie na pruską modłę oraz obojętność władz na modłę rosyjską; oczekiwano też od niego, że odda życie za francuskiego cesarza, walcząc pod rozkazami niemieckiego króla.
Najjaskrawszym przykładem wyzysku, jaki Napoleon uprawiał wobec Księstwa Warszawskiego, było szokujące oszustwo w sprawie tak zwanych „sum bajońskich”. Według konwencji podpisanej we francuskim uzdrowisku Bayonne w 1808 roku, rząd francuski zrzekł się prawa do dawnej własności państwa pruskiego, sprzedając ją za sumę 25 milionów franków, płatnych w krótkim okresie czterech lat. W ten sposób polski podatnik musiał poświęcić niemal 10% budżetu na wykupienie hipotek, budynków i wyposażenia, które zaledwie 12 lat wcześniej zabrali mu Prusacy, a które dostały się w ręce Francuzów jako wojenna zdobycz. Hojność nie wchodziła tu więc w grę.
x
Wydaje się, że komentarz jest zbyteczny, a Łysiak jeszcze od czasów PRL-u onanizuje się Napoleonem i wmawia innym, że jest za co go kochać, choć jest dokładnie odwrotnie – jest za co go nienawidzić.
Podejrzewam, że wiele osób nie wie, że od 1795 roku, czyli od III rozbioru Rzeczypospolitej, do 1807 roku zabór pruski sięgał do linii Curzona. Dopiero w wyniku traktatu francusko-pruskiego z 9 lipca 1807 roku Prusy zrzekły się ziem drugiego, trzeciego i części ziem pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej, czego skutkiem było utworzenie Księstwa Warszawskiego. A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy.
Wewnątrz numeru znajduje się artykuł Stanisława Srokowskiego Czy to już kres polskości?! W nim autor m.in. pisze (wytłuszczenia – S.S.):
Środowiska lewackie zmierzają w pierwszym rzędzie do osłabienia pamięci narodowej, a następnie – poprzez likwidację znaków identyfikacyjnych, śladów i symboli związanych z tradycją, religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – do likwidacji polskości.
Jeśli się do tego doda słynne już słowa premiera polskiego rządu Donalda Tuska, że „polskość to nienormalność”, to scenariusz realizowanego planu jest jasny jak słońce: wynarodowić – jak się da i ile się da – Polaków. Wynarodowić do cna, do kości. By nic z polskości nie zostało. Bo skoro polskość jest nienormalna, należy więc tę nienormalność zlikwidować.
Do polskiej pamięci narodowej wliczamy takie podstawowe symbole patriotyzmu jak wielcy bohaterowie: Kościuszko, Rejtan, Sobieski, Piłsudski, Mackiewicz, rotmistrz Pilecki, nasze powstania narodowe, słynne bitwy, etos (ulubione słowo Geremka – przyp. W.L.) Armii Krajowej, Solidarności, znaki i barwy narodowe. Odnosimy się do nich z czcią i powagą. Wystarczy się tego wszystkiego pozbyć, a staniemy się ludźmi bez pamięci. A ku temu się teraz zmierza. Pisałem o tym w poprzednim felietonie. Gdy wrogowie niszczą lub profanują pamięć, mądre narody stają w obronie zagrożonego bytu i gotowe są do poniesienia najwyższej ofiary, byle by tylko ratować poczucie godności i dumy narodowej.
W polskiej tradycji ogromną rolę odgrywały i nadal odgrywają symbole chrześcijaństwa i znaki graficzne, które stały u fundamentów polskiego państwa, takie jak krzyż, ryba, ale też metaforyka i cały system odniesień i tropów literackich zapisanych w Biblii i innych księgach Ojców Kościoła.
Drugi nurt to walka z postaciami Kościoła i instytucjami kościelnymi i zakonnymi. Stąd nieustanne napaści na kapłanów, zakonników, na wiarę, religię oraz jej stare i nowe symbole. A te ciągłe, nagminne żądania, by Kościół był nowoczesny, czym są, jeśli nie próbą odebrania Kościołowi znaków tożsamościowych?
Kolejnym i bardzo konsekwentnym działaniem mającym na celu likwidację polskości jest stosunek oficjalnych władz państwowych do polskich Kresów. W zasadzie likwiduje się już nawet ostatnie odrobiny wiedzy o Kresach, a więc o I i II Rzeczypospolitej. A to oznacza, że w świetle jupiterów odcina się korzenie własnej tożsamości. I zatraca się więź pokoleń. I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno.
Trzeba wskazywać złoczyńców po imieniu. I nie bać się. Na Boga! Nie bać się! Bo naród, który się boi, jest nic niewarty. Jest tchórzliwy. Sam sobie szykuje pętlę na szyję. Sam siebie okalecza i zabija. Czyż nie czujecie tego? Nie widzicie? Nie rozumiecie? A przecież byliśmy godnym i dumnym Narodem. Byliśmy silni moralnie. I mocni intelektualnie. Wydaliśmy, jako Naród, wielu wspaniałych twórców, badaczy, uczonych, kapłanów, żołnierzy. Mamy więc w sobie potencjał. Mamy ukrytą w głębi moc ducha. Tylko to wszystko blokuje nam strach i niewiara. Opadają nam ręce. I powiadamy: „Nic nie możemy zrobić”. A ktoś, kto tak mówi, już przegrał.
Kresowianie – a więc ta część Narodu, która obecnie liczy wraz z potomkami ok. 6 milionów obywateli – wydali na świat tak wielkie postaci jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Aleksander Fredro, Kornel Makuszyński, Józef Korzeniowski (Joseph Conrad), Zbigniew Herbert, Karol Szymanowski, by wymienić tylko niektórych.
x
Według Srokowskiego likwidacja znaków identyfikacyjnych (jakich?), śladów i symboli związanych z tradycją (jakich?), religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi – to likwidacja polskości. Polskość według niego to religia, a szczególnie katolicyzm i kler katolicki oraz wielkie postacie historyczne, takie jak m.in. Kościuszko, który swoim powstaniem z 1794 roku dał pretekst do trzeciego rozbioru Rzeczypospolitej w 1795 roku; Piłsudski – szkoda słów; powstania narodowe, Armia Krajowa, Solidarność, no i oczywiście Kresy, czyli I i II RP. Te Kresy i I i II RP to korzenie polskiej tożsamości. Może w takim wypadku należałoby raczej mówić o kresowości. W sumie więc, jeśli tak zdefiniujemy polskość (kresowość), to jest to nienormalność. I o takiej nienormalności pisał Tusk w swoim artykule Polak rozłamany z listopada 1987 roku. Pisał m.in. tak:
„Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę; Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi.”
I Tusk ma rację! Tak zdefiniowana polskość to nienormalność. Jeśli jednak nadal krytykuję go za te słowa, to nie za to, co powiedział, tylko za to, czego nie powiedział. To – czego nie powiedział Tusk, a o czym nie zająknął się nawet Srokowski – zostało wyraźnie zaakcentowane w artykule O współczesnym rozumieniu polskości Andrzeja B. Legockiego:
„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy” – w tej triadzie ziemia jest ostoją trwania, ród – dziedziczną plemiennością, a język polski – międzyludzkim spoiwem. Oczywistym wymogiem tożsamości plemiennej jest pochodzenie od wspólnych przodków. Naród bowiem stanowi wspólnotę żywych i umarłych, od których żyjący się wywodzą. Szczególnie istotnym wyznacznikiem definiującym polską świadomość jest rodzimy język. Jest wielkim skarbem Polaków i niezastąpionym przewodnikiem dziejowym.
Tu jest zawarta istota polskości, tak niewygodna dla Tuska i Srokowskiego. Nie mogli o tym wspomnieć, bo wszelkie ich pseudointelektualne wygibasy, na tle tak pojętej polskości, ośmieszyłyby ich. Trudno więc dziwić się, że szukają innej, bardziej pojemnej definicji, rozmywającej pojęcie polskości. Do tego idealnie pasuje katolicyzm, bo przecież katolikiem może być każdy. I każdy obcy w I RP, który zmienił wyznanie czy wiarę oraz manifestował swój patriotyzm stawał się Polakiem.
Z tej triady: ziemia, ród, język – jedynie język można było wykorzystać. Ziemi i ludzi, czyli rodu nie dało się zaadoptować, ale język – jak najbardziej. I tak się stało. Język i religia były wyznacznikiem Polaka w nowym państwie zwanym Rzeczpospolitą. I w ten sposób Wielkie Księstwo Litewskie, a ściślej mówiąc jego elity, stały się polskie i te Mickiewicze, Słowackie, Fredry, Makuszyńskie, Herberty, Szymanowskie e tutti quanti, to wszystko byli Polacy. Ci, którzy rządzą edukacją, a wiadomo, kto rządzi, ci uznali, że poematem narodowym ma być utwór, który zaczyna się od frazy: Litwo, Ojczyzno moja! W tym momencie logicznie myślący człowiek powinien sobie zadać pytanie: to gdzie jest moja ojczyzna?
Dlaczego w tym kraju Zulu-Gula nie może być tak, jak w Wielkiej Brytanii, w której Szkot jest Szkotem, pomimo że mówi od urodzenia po angielsku, podobnie jak Walijczyk czy Irlandczyk. Dlaczego Irlandczyk James Joyce, piszący po angielsku, nadal jest Irlandczykiem, a piszący po polsku Mickiewicz nie jest Litwinem, tylko Polakiem? Mickiewicz był synem Mikołaja Mickiewicza herbu Poraj. Poraj był jednym z 47 polskich herbów szlacheckich adoptowanych przez bojarów litewskich na mocy unii horodelskiej z 1413 roku.
Do naszej pamięci narodowej, pisze Srokowski, wliczamy takie symbole patriotyzmu jak powstania narodowe, słynne bitwy, etos Armii Krajowej, Solidarności. Najlepiej oczywiście z Matką Boską w klapie lub chrześcijańskim, rzymskiego pochodzenia, symbolem kotwicy, zaadoptowanym na Znak Polski Walczącej. I dalej pisze: I co na to Naród? Nic. Milczy jak zaklęty, zamiast wyjść na ulice i protestować. Bo protestować trzeba. Trzeba krzyczeć. Trzeba wołać głośno. To łączenie patriotyzmu z katolicyzmem i wciąganie Polaków w burdy uliczne trwa od czasów powstania styczniowego. Henryk Rolicki w książce Zmierzch Izraela (1932) pisał:
I znowu na przykładzie 1863 r. możemy stwierdzić, że żydzi podżegali Polaków do wybuchu, tym razem już nie tylko przez związki węglarskie, lecz nawet przezwyciężali odwieczną nienawiść do Kościoła katolickiego, nosili krzyże, śpiewali „Boże coś Polskę” w kościołach i podczas nabożeństw zbierali datki na powstanie. Po jego wybuchu wydali „roztropną” odezwę, a potem… nie dał im się we znaki Murawiew i nie ucierpieli też w Królestwie. Za to wiedli prym w handlu i przemyśle, szlachta kołatała do nich o posady, zaś antysemityzm „nie miał się na czym opierać”.
Nic się nie zmieniło od czasów powstania styczniowego. Ten ich model patriotyzmu i polskości, polegający na łączeniu wiary i katolicyzmu z manifestacjami ulicznymi, powstaniami, strajkami – ten model jest tak prymitywny i nachalny, że aż niesmaczny. Na zeszłotygodniowym strajku rolników jacyś przemawiający nie mogli się powstrzymać od wstawek typu „Szczęść Boże i „Bóg zapłać”. Model patriotyzmu, który reprezentuje Gazeta Warszawska nie pozostawia wątpliwości, że to Żydzi w niej piszą, mącą w głowach czytelnikom i dlatego nazwałem ją Varshe Tseytung.
Aktualizacja z dnia 18 marca 2024 roku:
A więc Polacy musieli zapłacić drugi raz za to, co było ich, a co im zabrali Prusacy. – To nie tak było. Pełne wyjaśnienie znajduje się w blogu Sumy bajońskie. Wszyscy Polacy musieli spłacić w formie wysokich podatków niespłacone kredyty hipoteczne, zaciągnięte przez część obywateli Księstwa.