Święto

Nowa Polska, powstała po 1989 roku, uznała, że jej świętem narodowym ma być 11 listopada. Tak chcą środowiska piłsudczykowskie. Endecja ma na ten temat odmienne zdanie i bardziej skłania się ku dacie 28 czerwca, gdy w 1919 roku podpisano traktat wersalski. A co sądzą na ten temat zwykli ludzie? Przeważnie nie wiadomo, ale pewnie wielu kieruje się tym, co im media podpowiadają i co wynieśli ze szkoły. Różnie to może wyglądać w przypadku tych, którzy odebrali edukację w PRL-u i tych, którzy chodzili do szkół po 1989 roku.

Są w Polsce miejsca, gdzie są ludzie, którzy z tym obecnym oficjalnym świętem niepodległości nie utożsamiają się. Tak jest tam, skąd pochodzą moi rodzice, czyli z okolic Opoczna, a więc z pogranicza Mazowsza i Małopolski. Dlaczego tak jest? Do czasów uwłaszczenia chłopów w Królestwie przez cara Aleksandra II byli oni niewolnikami. Dzięki jego decyzji stali się wolnymi ludźmi. Za to, w dowód wdzięczności, chłopi stawiali mu pomniki. Trudno się temu dziwić. Był to naturalny odruch. A później, gdy powstało państwo polskie i przyszła żydo-sanacja, to pomniki zburzyła. Czy w takiej sytuacji można było się spodziewać innej reakcji z ich strony, niż – mówiąc delikatnie – niechęć wobec nowej władzy? Zwłaszcza, że ta władza preferowała ziemiaństwo i reformy rolnej nie wprowadziła. Zadra pozostała i tkwi do dziś.

Tak więc nie dla wszystkich jest to święto i nie wszyscy utożsamiają się z obecną władzą, choć wiem, że na wsi wielu popiera PiS, czyli neo-żydo-sanację. A dla mnie również nie jest to moje święto. Ja też się z nim nie utożsamiam, podobnie jak z tym państwem i jego władzą, która reprezentuje interesy Ukrainy, a jej obywateli w Polsce traktuje lepiej niż własnych. Nie mój cyrk, nie moje małpy.

A tak na marginesie tego święta, w trakcie zamachu majowego Piłsudski, zestresowany, schował się gdzieś do mysiej dziury. Całą operacją kierował gen. Orlicz-Dreszer. Ten sam, który w 1930 roku przejął Ligę Morską i Rzeczną, przemianował ją na Ligę Morską i Kolonialną. Dokonywała ona zakupów ziemi w Brazylii, pod pozorem osadnictwa, czemu rząd brazylijski był przychylny, ale po szeregu prowokacji ze strony polskiej, sugerujących, że rząd sanacyjny chce tam stworzyć kolonię, rząd brazylijski podjął zdecydowane działania przeciwne tego typu pomysłom. W efekcie ziemie zakupione z państwowej kasy przeszły w ręce prywatnych spółek. Działo się to już na krótko przed wojną, a po wojnie już nie było tego państwa. W mojej ocenie była to największa afera finansowa II RP. Szczegółowo pisałem o tym w blogu „Brazylijska prowokacja”.

Liberyjska prowokacja

Wątek liberyjski w historii Polski wydaje się dosyć zagadkowy i zmuszający do snucia pewnych spekulacji. Jak to było możliwe, że państwo bez tradycji morskich i kolonialnych „zapragnęło” mieć kolonię w Liberii, w państwie, które zostało stworzone przez Stany Zjednoczone i całkowicie od niego zależne? I dlaczego te Stany Zjednoczone do pewnego momentu zachowywały się tak, jakby nie widziały, że jakieś inne państwo szarogęsi się na ich terenie? I czy to było możliwe, by rząd liberyjski prowadził rozmowy i zawierał umowy z jakąś Ligą Morską i Kolonialną bez wiedzy i zgody swego suwerena, czyli Stanów Zjednoczonych? – To są właśnie te pytania, które skłaniają do podejrzeń, że była to akcja nie tyle kolonialna, co raczej rodzaj prowokacji czy awantury, mającej na celu skompromitowanie II RP na arenie międzynarodowej, a przynajmniej w krajach, w których tę akcję podjęto. Tylko jaki był powód? Dla samego skompromitowania? Raczej dla odwrócenia uwagi od prawdziwego celu tej hucpy.

Tadeusz Białas w książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 (1983) poświęca temu wątkowi jeden rozdział pt. Liberia. Poniżej jego fragmenty:

Na jesieni 1933 r. przyjechał do Warszawy nieoficjalny przedstawiciel Liberii, dr Leo Sajous, który zwrócił się do LMiK z propozycją nawiązania bezpośrednich stosunków gospodarczych i kulturalnych pomiędzy Polską a niepodległymi państwami murzyńskimi: Liberią i Haiti. Propozycja ta została przez Ligę potraktowana przychylnie i po szeregu konferencji z przedstawicielami „czynników zainteresowanych” (jedna z nich odbyła się w lutym 1934 r. pod przewodnictwem ministra przemysłu i handlu Ferdynanda Zarzyckiego) podjęto decyzję o wysłaniu do Liberii specjalnej delegacji.

Delegacja LMiK, której przewodniczył znany pisarz i podróżnik Janusz Makarczyk, wypłynęła 3 kwietnia 1934 r. z Bordeaux statkiem holenderskim „Amstelkerk” i w trakcie tej podróży zwiedziła kolejno: Sierra Leone, Gwineę Francuską, Liberię, Wybrzeże Złote, Togo, i Dahomej. Do Warszawy delegacja wróciła w końcu czerwca tego roku.

Głównym rezultatem rekonesansowej podróży delegacji było zawarcie 28 kwietnia 1934 r. umowy gospodarczej między rządem liberyjskim a LMiK. Wokół tej właśnie umowy – zwracał uwagę J. Makarczyk już w 1936 r. – „krążyły i po dziś dzień krążą pogłoski fantastyczne”. Umowa – twierdził autor – została zawarta pomiędzy pełnomocnikami prezydenta Liberii i prezesa ZG LMiK na zasadzie równości stron i była ratyfikowana przez parlament liberyjski. Wynika z tego, że rząd polski miał wobec niej całkowicie wolną rękę i ograniczył swój wpływ do rozciągania opieki konsularnej nad poczynaniami kupców i plantatorów polskich.

Taka ocena tej umowy, akcentująca désintéressement rządu polskiego wobec poczynań Ligi, uległa u J. Makarczyka w miarę upływu lat zasadniczej zmianie. Makarczyk we wspomnieniach pt. Widziałem i słyszałem, wydanych w 1957 r., stwierdzał jednoznacznie, że rządowi polskiemu nie chodziło wcale o nawiązanie stosunków gospodarczych z Liberią, lecz o jej przekształcenie w swoją kolonię.

Liberia – zdaniem J. Makarczyka – wystąpiła z inicjatywą nawiązania rozmów z Polską, znajdując się w trudnej sytuacji politycznej i finansowej. Groziło jej ograniczenie suwerenności na rzecz Ligi Narodów. Wtedy dr Leon Sajous, reprezentujący ideę współpracy pomiędzy państwami murzyńskimi, podsunął rządowi Liberii myśl zaproszenia poza Ligą Narodów rzeczoznawców europejskich, których zadaniem byłaby sanacja gospodarki kraju. W tym celu dr L. Sajous przyjechał do Warszawy w przekonaniu, że Polska musi prowadzić politykę surowcową, co nie znaczyło, żeby przez to chciała lub miała warunki anektowania Liberii. L. Sajous nie wiedział wtedy jednak nic (ale wiedział Makarczyk), że kilka stolic europejskich namawiało polskie MSZ do „zaanektowania Liberii, która przez sam fakt swego istnienia przeszkadzała i przeszkadzała państwom prowadzącym politykę kolonialną”.

Nasuwa się pytanie, dlaczego Liberia zwróciła się o pomoc do Polski. Wyjaśnienie J. Makarczyka, że dlatego, iż L. Sajous nie posądzał Polski o ambicje kolonialne, jest nieco naiwne. Przecież Sajous prowadził rozmowy z organizacją, która w swojej nazwie miała przymiotnik „kolonialna” i nie kryła wcale, że jednym z jej celów było uzyskanie kolonii dla Polski. Być może, że Liberia pierwsze kontakty z Polską nawiązała na gruncie genewskim, choćby z tej racji, że Polska była sprawozdawcą spraw liberyjskich w Radzie Ligi Narodów i jej życzliwe nastawienie było szczególnie cenne. Polskie MSZ nie chciało jednak oficjalnie angażować się w żadne rozmowy z przedstawicielami Liberii i ich prowadzenie przekazało LMiK.

Zachowana kopia umowy między LMiK a Liberią składała się z czterech rozdziałów i nie zwierała żadnych tajnych klauzul, które według J. Makarczyka miały precyzować zagadnienie „sklepów wymiennych” i współpracy wojskowej.

W rozdziale pierwszym szczegółowo sprecyzowano warunki przyszłego „Traktatu Przyjaźni” między Polską a Liberią. Nie wnikając w jego szczegółowe postanowienia, należy stwierdzić, że nie przyznawał on stronie polskiej żadnych daleko idących uprzywilejowań, które w jakimś stopniu naruszyłyby suwerenność Liberii. Projektowany traktat przyznawał Polsce tylko klauzulę największego uprzywilejowania oraz klauzulę narodową.

Rozdziały II-IV dotyczyły już bezpośrednio umowy, jaką LMiK podpisała z rządem liberyjskim. Zwrócę uwagę tylko na jej zasadnicze postanowienia. Liberia zobowiązała się do wydzierżawienia na okres 50 lat 50 polskim plantatorom minimum 150 akrów ziemi każdemu z domen publicznych. Obszar plantacji mógł być zwiększony na podstawie dodatkowej umowy. Plantacje miały być wykorzystane do uprawy kauczuku, bawełny, kawy, ryżu, koli i kakao. Przyznano LMiK prawo do utworzenia specjalnego towarzystwa do eksploatowania bogactw naturalnych oraz gwarantowano handlowi i przemysłowi polskiemu klauzulę największego uprzywilejowania. LMiK ze swej strony zobowiązała się do wysłania rzeczoznawców polskich według zapotrzebowania zgłoszonego przez rząd liberyjski i na jego koszt. Ponadto Liga miała zapewnić zawodowe wykształcenie 20 młodym Liberyjczykom.

ZG LMiK prawie natychmiast po powrocie delegacji z Afryki Zachodniej, prawdopodobnie nie konsultując szerzej swoich projektów z MSZ, zdecydował się na samodzielną realizację akcji liberyjskiej. Już w lipcu 1934 r. wyjechali do Liberii z ramienia Ligi pierwsi Polacy: inż. Tadeusz Brudziński, w charakterze rzeczoznawcy rządu liberyjskiego do spraw ekonomicznych (funkcję tę pełnił do końca 1936r.) i płk lekarz Jerzy Babecki – rzeczoznawca do spraw higieny (od września 1935 r. funkcję tę pełnił dr Ludwik Anigstein). W sierpniu z kolei – pięciu kandydatów na plantatorów: Zygmunt Brudziński (brat Tadeusza), Kamil Giżycki (późniejszy pisarz), K. Armin, L. Kopytyński i Stanisław Szabłowski, a w grudniu – trzech dalszych: Jerzy Chmielewski, Edward Januszewicz i S. Golewski.

Gen. G. Orlicz-Dreszer – jak się można zorientować z fragmentarycznych informacji – nakreślił bardzo ambitny i szeroki program gospodarczej penetracji Liberii podzielony na dwa etapy: pierwszy etap miał być realizowany w zasadzie w oparciu o środki finansowe Ligi i przewidywał założenie kilku plantacji, na których miały powstać faktorie handlowe prowadzone przez samych plantatorów. Nieco później planowano utworzenie dalszych faktorii handlowych zlokalizowanych już w różnych częściach Liberii i prowadzonych niezależnie od gospodarki plantacyjnej. Faktorie miały się zajmować skupem od tubylców artykułów rolnych (kawa, olej palmowy, ziarno kakaowe itp.) oraz sprzedażą artykułów polskiej produkcji. W pierwszym etapie całością poczynań gospodarczych miał kierować Syndykat Handlowy, który miał również uruchomić pierwsze małe zakłady przemysłowe (tartak, łuszczarnia kawy). W drugim etapie przewidywano realizację szeregu dużych inwestycji, jak budowa dróg, kolei, portu, kopalni oraz uruchomienie linii żeglugowej Gdynia-Monrovia. Ten etap miał być urzeczywistniony już przez polski kapitał prywatny i państwowy.

Sądzić bowiem należy, że generał liczył na możliwość zaangażowania w tę sprawę kapitału prywatnego lub też na uzyskanie specjalnej subwencji państwowej. Być może otrzymał nawet w tym zakresie wstępne deklaracje od kompetentnych czynników. Kiedy te rachuby już w połowie 1935 r. okazały się nierealne, Liga próbowała realizować część tych projektów w oparciu o własne środki finansowe, które okazały się daleko niewystarczające dla prowadzenia nawet ograniczonej działalności plantacyjnej i handlowej.

Podjęta przez LMiK próba penetracji gospodarczo-handlowej Liberii załamała się już po kilku miesiącach z powodu braku nawet minimalnych funduszów na jej prowadzenie. A przecież istniały pewne możliwości zwiększenia polskiego eksportu do Liberii. Świadczy o tym najlepiej fakt, że na rynku liberyjskim znajdowały się w sprzedaży niewielkie ilości towarów pochodzenia polskiego (szynka w puszkach, smalec, meble, naczynia emaliowane i blaszane, artykuły galanteryjne) sprowadzane przez centrale europejskich domów towarowych, posiadających oddziały w Liberii.

Analizując przyczyny załamania się akcji liberyjskiej LMiK, nie można jednak zapominać, że zdecydowały o tym nie tylko czynniki organizacyjne i finansowe, ale w równym stopniu także rozwój sytuacji politycznej w tym kraju.

Już z pierwszych raportów T. Brudzińskiego skierowanych do ZG LMiK i MSZ wyraźnie wynikało, że podpisanie przez Liberię umowy z LMiK wywołało poważne zaniepokojenie wśród państw zaangażowanych politycznie i gospodarczo w tym kraju, które podejrzewały, iż za Ligą kryje się rząd polski. Państwa te rozpoczęły zakulisową działalność, zamierzając skompromitować w oczach rządu liberyjskiego akcję Ligi.

Pierwszym tego symptomem była nota dyplomatyczna złożona przez rząd liberyjski konsulowi RP w Monrovii w sprawie artykułu w „IKC” (nr 34 z 8 lutego 1935 r.) informującego o odczycie M. Pankiewicza na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie pt. Czy Polska może zdobyć kolonie? Inkryminowany artykuł nie powinien jednak – moim zdaniem – spowodować tak ostrej reakcji rządu liberyjskiego, gdyż M. Pankiewicz, mówiąc o koloniach dla Polski, wymienił Togo i Kamerun. Liberię M. Pankiewicz wymienił tylko jako przykład istniejących możliwości dla zwiększenia polskiej ekspansji kolonialnej. Sądzę dlatego, że artykuł ten był tylko pretekstem do wykazania nielojalności LMiK, która dąży do przekształcenia Liberii w kolonię, zwłaszcza że został on udostępniony rządowi liberyjskiemu przez któregoś z przedstawicieli „życzliwych” Polsce państw.

Dotychczasowy przyjazny rozwój stosunków polsko-liberyjskich (pomijając incydent z „IKC”) został gwałtownie przerwany antypolską kampanią prasową w Liberii, którą zapoczątkował artykuł w „The Weekly Mirror” z 28 sierpnia 1936 r., będący przedrukiem z gazety „African Morning Post” wychodzący w Akrze. Autor tego artykułu, Nn-Amdi Azikiwe, m.in. napisał: „I teraz ta Polska, która do 1914 r. była kolonialnym terytorium trzech różnych krajów i której zostało zezwolone wykonanie prawa Wilsona o samostanowieniu, potrzebuje kolonii, nie w Europie, lecz w Afryce. To jest jeden z intrygujących okresów studiów nad międzynarodową polityką. Poprzedni sługa cesarzowej Austrii, Marii Teresy, cesarzowej Rosji Katarzyny II i Fryderyka Wielkiego w Prusach, teraz chce być panem w afrykańskim kraju”.

Gdyby ukazał się tylko jeden artykuł tej treści, można by sądzić, że była to jedynie jakaś odosobniona opinia działacza panmurzyńskiego, jakim był Azikiwe. Jednak artykuł ten zapoczątkował kampanię antypolską w prasie liberyjskiej, co świadczyło wyraźnie, że było to posunięcie mające na celu zdyskredytowanie akcji LMiK w Liberii. Tym bardziej, że kampania odbywała się niewątpliwie za aprobatą rządu liberyjskiego.

W pierwszej połowie października 1936 r. poseł liberyjski w Paryżu Othon de Bogaerde złożył wizytę w Ambasadzie RP w Paryżu i oświadczył Wieruszowi Kowalskiemu, sekretarzowi ambasady, że „opinia publiczna liberyjska zaniepokojona jest rzekomymi zamiarami zajęcia Liberii przez Polskę i zrobienia z niej swojej kolonii, że sfery rządowe nie mają obaw pod tym względem uważając, iż nic się nie zmieniło w dziedzinie przyjaznych stosunków politycznych polsko-liberyjskich, że byłoby jednak pożądane, by kompetentne czynniki polskie oficjalnie zdementowały podobne pogłoski”.

Rząd polski nie zamierzał jednak dementować tych pogłosek, uważając je za niepoważne. Za to radca Ambasady RP w Paryżu z polecenia MSZ złożył 3 listopada 1936 r. démarche posłowi liberyjskiemu, kategorycznie domagając się przerwania antypolskiej kampanii prasowej i grożąc, że w przeciwnym razie polski rząd wyciągnie konsekwencje „choćby na terenie Ligi Narodów, gdzie Liberia ma dużo spraw”.

W końcu grudnia 1936 r. rząd liberyjski za pośrednictwem swego posła w Paryżu wyraził „ubolewanie z powodu incydentu”, ale – jak wyjaśniono – „nie może zadość uczynić żądaniom rządu polskiego przez odpowiednie dementi, gdyż dziennik, w którym ukazały się napaści na Polskę, jest pismem nie rządowym, odzwierciedlającym opinie prywatne, w Liberii zaś panuje wolność słowa”. Ambasador J. Łukasiewicz uznał to wyjaśnienie za niewystarczające.

Wydaje się jednak, iż było ono wystarczające, jeśli się zważy równie nieodpowiedzialne opinie niektórych polskich publikacji prasowych o Liberii.

Sprawa się jednak na tym nie skończyła i miała dalsze, znacznie już poważniejsze reperkusje. W ciągu 1937 r. Departament Stanu USA kilkakrotnie podejmował z Ambasadą RP w Waszyngtonie rozmowy na temat charakteru działalności LMiK w Liberii, podkreślając przy tym, że rząd Stanów Zjednoczonych jest zainteresowany w swobodnym rozwoju i niezależności tego kraju. W gazecie „Pittsburg Courier” ukazał się 15 lipca 1937 r. artykuł pt. Liberia może być pochłonięta przez żarłoczną Polskę, w którym sugerowano, że delegat Polski w Lidze Narodów wystąpił z propozycją przekształcenia Liberii w teren mandatowy Ligi Narodów, aby Polska mogła uzyskać dostęp do surowców.

Rząd polski zmuszony był złożyć w Departamencie Stanu USA wyjaśnienia w tej sprawie, m.in. zwracając uwagę, że delegat Polski w Genewie nie poruszał w ogóle sprawy Liberii. Gazeta „Pittsburg Courier” opierając się na wyjaśnieniach konsula RP zamieściła odpowiednie sprostowanie.

Zaniepokojenie rządu USA działalnością LMiK w Liberii było jednak przejawem hipokryzji, ponieważ to właśnie Stany Zjednoczone dążyły do przekształcenia tego kraju w strefę swoich wyłącznych wpływów, zresztą już wkrótce ten zamiar realizując (w 1938 r. Liberia po podpisaniu szeregu traktatów z USA przekształciła się w faktyczną kolonię USA). Konsekwencją tego zamiaru było dążenie USA do wyeliminowania z Liberii interesów innych państw. Co więcej, konsul RP w Monrovii S. Paprzycki był przekonany, że to właśnie Amerykanie związani z koncernem Firestone’a byli inspiratorami różnych plotek mających skompromitować akcję LMiK.

Szczególny rozgłos, jaki uzyskała w 1937 r. akcja LMiK w Liberii, przyspieszył niewątpliwie podjęcie przez MSZ decyzji o jej ostatecznym zakończeniu. Formalne uchwały w tej sprawie zapadły na zebraniu połączonych prezydiów ZG i Rady Głównej LMiK, które odbyło się w grudniu 1937 r. W ciągu 1938 r. zlikwidowano delegaturę LMiK w Monrovii oraz stopniowo rozwiązywano stosunki z plantatorami. Uzgodniono, że Liga przekaże swoje plantacje Międzynarodowemu Towarzystwu Osadniczemu. Dla sfinalizowania akcji wyjechał w sierpniu 1938 r. do Liberii specjalny przedstawiciel ZG LMiK inż. M. Świrski.

Wyrazem wzrastającego zainteresowania czynników rządzących problemem planowej emigracji osadniczej z Polski, jako jednego ze sposobów rozładowania napięć społecznych, było założenie 30 kwietnia 1936 r. spółki akcyjnej pod nazwą Międzynarodowe Towarzystwo Osadnicze (MTO), której zadaniem było „zdobycie odpowiednich terenów dla osadnictwa rolniczego polskiej emigracji w Południowej Ameryce”. W chwili założenia MTO dysponowało kapitałem w wysokości 500 tys. zł wpłaconych przez Państwowy Bank Rolny (250 tys. zł) i MSZ (250 tys. zł). W połowie 1938 r. MTO posiadało przeszło 51 tys. ha w argentyńskim stanie Misiones oraz 63 tys. ha w stanie Parana (Brazylia) i próbowało na tych terenach prowadzić – z różnym zresztą skutkiem – akcję osadniczą.

W listopadzie1938 r. Józef Zieliński, kierownik referatu kolonialnego w MSZ, przygotował projekt oświadczenia, które Liga miała wręczyć prezydentowi Liberii w celu „wyjścia z twarzą”. W oświadczeniu obciążono wyłączną winą stronę liberyjską za niezrealizowanie umowy z LMiK, argumentując, że od dłuższego już czasu prowadzona jest na terenie Liberii nieprzebierająca w środkach ostra kampania przeciwko działalności gospodarczej LMiK, którą toleruje rząd liberyjski.

Powyższe oświadczenie nie zostało nigdy złożone rządowi liberyjskiemu, ponieważ już pod koniec 1938 r. zaczęły wychodzić na jaw różne nadużycia popełnione przez plantatorów. Okazało się zwłaszcza, że plantatorzy sprzedali lub rozdali tubylcom kilkanaście sztuk broni myśliwskiej, wbrew kategorycznym zakazom władz liberyjskich. Wszczęte w tej sprawie dochodzenie doprowadziło do aresztowania nabywców broni – Murzynów spośród służby i robotników plantacyjnych. Po rozprawie sądowej, która odbyła się w lutym 1939 r. zwolniono co prawda aresztowanych, ograniczając się jedynie do konfiskaty broni, ale zapowiedziano wszczęcie dochodzenia przeciwko plantatorom, przebywającym zresztą już w Polsce.

Biorąc pod uwagę niewielką ilość broni myśliwskiej, sprzedanej czy darowanej tubylcom z interioru, należy tę sprawę traktować jako kolejny pretekst dla kapitału amerykańskiego do pozbycia się niewygodnego konkurenta. Był to jednak pretekst wystarczający, aby uniemożliwić Lidze „wyjście z twarzą” z Liberii.

Kolejna więc akcja LMiK, tym razem zmierzająca do uzyskania dla Polski bezpośredniego dostępu do surowców kolonialnych, zakończyła się znowu całkowitą porażką. Liberia nie stała się – jak planowano – punktem wyjścia dla polskiej ekspansji gospodarczej w Afryce. Zdecydowały o tym zarówno przyczyny organizacyjno-finansowe, jak i zdecydowane stanowisko USA, które nie zamierzały tolerować w swojej strefie wpływów jeszcze jednego konkurenta, zwłaszcza o ambicjach kolonialnych.

xxxxxxxx

Książka Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 powstała na podstawie rozprawy doktorskiej obronionej w grudniu 1976 roku w Instytucie Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Jest to więc poważne opracowanie. To, co zwróciło moją uwagę i zarazem zdziwienie, to to, że nie ma w niej nic na temat skali tego przedsięwzięcia. Chodzi mi konkretnie o to, ilu ludzi było w to zaangażowanych i co tam konkretnie zrobiono, ile ziemi wykupiono itd. Z książki możemy się dowiedzieć, że LMiK podpisała umowę z rządem liberyjskim na wydzierżawienie na okres 50 lat 50 polskim plantatorom 150 akrów ziemi każdemu z nich. 150 akrów to 60 ha. A więc wydzierżawiono, a nie – sprzedano! Wiemy też, że w pierwszym rzucie wyjechało… 5 plantatorów, a w drugim – 3. No to ja się pytam: to ma być kolonizacja?! To jakaś kpina. W przypadku akcji osadniczej w Brazylii, o czym może w następnym blogu, autor podaje konkretne liczby. Jeśli więc było 8 plantatorów, bo o tym, by było ich więcej autor nie wspomina, to już sam ten fakt skłania do podejrzeń, że coś tu śmierdzi. A jeszcze do tego ci „plantatorzy” to jacyś inteligenci, a nie ludzie związani z rolnictwem. I nic nie wspomina o wcześniejszej historii Liberii, bo to nie pasowało by do koncepcji, że to Stany Zjednoczone wypchnęły Polskę z Liberii i same uczyniły z niej swoją kolonię. Owszem, uczyniły z niej swoją kolonię, ale ponad 100 lat wcześniej.

Ciekawą postacią jest dr Leo Sajous. Wikipedia pisze o nim tak:

Léo Sajous – haitański lekarz z tytułem doktora, pisarz, dyplomata. Jako lekarz pracował w Paryżu. Tamże współpracował przy tworzeniu periodyku „Le Cri des nègres”, w 1930 założył Uniwersalny Komitet Instytutu Czarnego, a następnie był twórcą i od 1931 do 1932 prowadził wielojęzykowe czasopismo o charakterze panafrykańskim pt. „La Revue du Monde Noir”.

W drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy składając Lidze Morskiej i Kolonialnej ofertę podjęcia relacji o charakterze gospodarczo-kulturalnych pomiędzy Liberią a Polską. W kwietniu 1935 uzyskał exequatur (zgoda państwa przyjmującego na wykonywanie przez określoną osobę funkcji kierownika urzędu konsularnego państwa wysyłającego) jako konsul generalny Republiki Liberyjskiej na obszar RP z siedzibą w Warszawie (pod koniec tego miesiąca konsulat został otwarty w stolicy Polski).

Jeżeli dopiero w 1935 roku stał się konsulem Republiki Liberyjskiej na obszar RP, to jako kto występował wcześniej, gdy w drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy?

Nie mniej ciekawą jest również Janusz Makarczyk (1901-1960). O nim Wikipedia m.in. pisze:

We wrześniu 1923 rozpoczął pracę jako urzędnik Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Chicago (a więc w wieku 22 lat – przyp. W.L.), jednocześnie podjął studia na Wydziale Filozofii na Sorbonie w Paryżu. Był równocześnie korespondentem „Kuriera Warszawskiego”, a także prasy polonijnej („Rekord Codzienny” w Detroit oraz „Nowiny Polskie” w Milwaukee). W 1924 zdał egzamin dyplomatyczno-konsularny, na wiosnę 1926 natomiast – egzaminy na Sorbonie.

Od maja 1926 był urzędnikiem Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Jerozolimie. W tym czasie rozpoczął również badania historyczne nad epoką Harun al-Raszyda i dziejami powstania Sandżów, zwiedzając m.in. zwiedził Turcję, Syrię i Arabię Saudyjską.

W styczniu 1927 powrócił do kraju, pracował jako urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był sekretarzem Sekcji Badań Tropikalnych Ligi Morskiej i Rzecznej, a od 1934 – wiceprzewodniczącym Wydziału Morskiego Ligi Morskiej i Kolonialnej oraz sekretarzem generalnym Polskiego Komitetu „Pro Palestina”. W latach 1927-1928 brał udział w międzynarodowych zjazdach i kongresach poświęconych problemom ekonomicznym emigracji zarobkowej, uczestniczył jako sekretarz delegacji polskiej w komisjach emigracyjnych w Rio de Janeiro, Paryżu, Brukseli i Berlinie.

W czerwcu 1945 został oficerem łącznikowym Misji Wojskowej Wojska Polskiego w Paryżu kierowanej przez gen. bryg. Mariana Naszkowskiego; działał m.in. we Frankfurcie nad Menem. W sierpniu 1945 został oddelegowany do służby w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na stanowisko radcy. Od stycznia do lipca 1946 był chargé d’affaires Poselstwa Polskiego w Kairze, gdzie zapadł na paratyfus. Po powrocie ze szpitala powierzono mu funkcję naczelnika Wydziału Wschodniego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Odznaczenia: Złoty Krzyż Zasługi (1937), Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1946).

xxxxxxxx

Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który doskonale sobie radził za rządów sanacyjnych i w PRL-u, co nie pozostawia złudzeń co do jego pochodzenia. Ludzie z takim pochodzeniem, którzy zajmowali wysokie stanowiska w II RP, zajmowali je również w PRL-u i wielu z nich często ostro krytykowało rządy sanacyjne.

Autor książki Tadeusz Białas ze szczególną atencją odnosi się do Orlicz-Dreszera. Gdy o nim pisze, to zawsze: „gen. Orlicz-Dreszer”, „gen, Gustaw Orlicz-Dreszer”, „gen. Dreszer” albo „generał”. Może to zdradzać szczególną do niego sympatię lub też pośrednio do rządów sanacyjnych. Jego ocena tej liberyjskiej prowokacji jest łagodna i jakby unikająca drążenia tematu w obawie przed napisaniem czegoś, co by poddało w wątpliwość jego oficjalną narrację. Czyżby więc autocenzura, a może cenzura PRL-owska? Czy zatem PRL, niby antysanacyjny, to jednak dbał o to, by pewne brudne sprawy II RP nie ujrzały światła dziennego? A więc dalej ci sami ludzie? A może raczej ta sama nacja? – Dużo się zmieniło, by nic się nie zmieniło.

Marek Arpad Kowalski w książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) pisze:

„Dokładna treść umowy nie jest znana. (…) Możemy jedynie zastanawiać się nad brzmieniem umowy, bo jej treść nigdy nie została w pełni ogłoszona! Pytanie dlaczego? – zostawmy na boku, by nie gmatwać się w spekulacje. Wiadomo o niej, że była to umowa handlowa.”

Wygląda na to, że autor coś jednak wiedział, ale nie chciał powiedzieć. Nic dziwnego! On z tej samej nacji co Makarczyk i prawdopodobnie dobrze wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. W dalszej części pisze:

„Była jednak podobno i tajna część umowy. Oto Polska miała zmodernizować liberyjskie wojska graniczne. W razie zaś konfliktu w Europie Polska miała prawo przeprowadzić w Liberii rekrutację 100 tysięcy ludzi do swojej armii pomocniczej!”

Kolejna ściema, czyli odwrócenie uwagi od prawdziwego celu tej hucpy. W tekście tym wyszczególniłem kursywą informację na temat Międzynarodowego Towarzystwa Osadniczego (MTO), któremu Liga przekazała swoje plantacje. Tak napisał Tadeusz Białas. Czyli co? Darowizna? Rodzina? MTO posiadało plantacje w argentyńskim stanie Misiones oraz w brazylijskim stanie Parana. A więc trop prowadzi do Ameryki Południowej i tam należy szukać „ostatecznego rozwiązania” tej kolonialnej zagadki.

W poprzednim blogu napisałem, że w tym wyjaśnię dlaczego uważam próbę skolonizowania Liberii za próbę skompromitowania II RP na arenie międzynarodowej i nie wyjaśniłem, bo już w międzyczasie zacząłem pisać blog o akcji kolonizacyjnej w Brazylii i wygląda na to, że skompromitowanie II RP było tylko środkiem do celu, próbą ukrycia prawdziwych zamiarów. Zresztą cała ta hucpa z koloniami dla Polski była taką próbą. I o tym, będzie w następnym blogu i wszystko się wyjaśni.

Liga Morska i Kolonialna

Jak wiadomo, przynajmniej niektórym, rządy sanacyjne miały ambicję stworzenia z państwa, którym rządziły, potęgi morskiej i kolonialnej. Czy rzeczywiście takie były intencje, czy tylko chodziło o skompromitowanie tego państwa, jego ośmieszenie na arenie międzynarodowej? Tego pewnie nigdy nie dowiemy się. Jednak sposób w jaki to robiono, szczególnie w przypadku Liberii, skłania do takich podejrzeń. Liga Morska i Kolonialna była tą instytucją, którą Sanacja posłużyła się do realizacji swoich planów. Tadeusz Białas w swojej książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 (1983) szczegółowo opisuje genezę tej Ligi i jej ewolucję w kierunku instytucji kolonialnej. Poniżej wybrane fragmenty:

Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska” 1918-1919

Na krótko przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę, wskutek rozwoju wydarzeń wojennych, zaczęli przybywać do Warszawy Polacy, którzy służyli poprzednio we flotach państw zaborczych. W sierpniu 1918 r. przyjechał do Warszawy kontradmirał byłej floty rosyjskiej Kazimierz Porębski – „wybitna osobowość o szerokim horyzoncie myślenia i zdolnościach organizacyjnych”, i wokół niego zaczęli się skupiać marynarze oraz niektórzy pracownicy żeglugi wiślanej.

W końcu września 1918 r. z inicjatywy K. Porębskiego odbyło się spotkanie jego byłych podkomendnych, znajomych inżynierów i pracowników żeglugi. Tematem spotkania było „szerzenie idei morskiej w społeczeństwie”. Odtąd spotkania takie odbywały się co tydzień. Na jednym z nich zrodził się projekt utworzenia stowarzyszenia skupiającego ludzi znających problematykę morską i żeglugi śródlądowej. Miało ono także wydawać własne pismo poświęcone popularyzacji tych zagadnień.

Dnia 1 października 1918 r. w lokalu Warszawskiego Towarzystwa Handlu i Żeglugi na Wiśle odbyło się pod przewodnictwem K. Porębskiego pierwsze zebranie organizacyjne, na którym ustalono nazwę organizacji: Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska” oraz określono główne kierunki działalności Stowarzyszenia.

Stowarzyszenie zamierzało uwzględnić w swojej działalności następujące problemy: opracowanie zasad organizacji żeglugi i portów, kierunków rozwoju żeglugi śródlądowej, prowadzenie szkolenia zawodowego wśród pracowników żeglugi, ustalenie polskiej terminologii morskiej, opracowanie danych statystycznych dotyczących transportu wodnego oraz popularyzacja idei żeglugi i sportów wodnych.

Przewodniczącym Stowarzyszenia został Kazimierz Porębski, a pierwszymi członkami byli m.in.: Edmund Krzyżanowski – dyplomowany oficer marynarki handlowej, Tadeusz Wenda – inżynier komunikacji, Antoni Garnuszewski – inżynier morski, Tadeusz Maliszewski – kapitan żeglugi rzecznej, Aleksander de Luhe – inżynier mechanik marynarki wojennej, Witold Hubert – inżynier morski, kontradmirał Michał Borowski, Bogusław Nowotny – pułkownik marynarki wojennej, Ludgard Krzycki – kapitan żeglugi wielkiej, inżynier Kazimierz Piotrowski.

Towarzystwo „Liga Żeglugi Polskiej” 1919-1924

W końcu maja 1919 r. Stowarzyszenie „Bandera Polska”, liczące w tym okresie około 100 członków, przekształca się w Towarzystwo „Liga Żeglugi Polskiej”. Przyjęcie nowej nazwy i jednoczesne zmiany w założeniach organizacyjno-programowych wynikały z konieczności dostosowania dotychczasowej działalności Stowarzyszenia „Bandera Polska” do nowych warunków stworzonych przez bliską perspektywę objęcia przez Polskę wybrzeża morskiego. Zarówno Zarząd Stowarzyszenia, jak i zwołanie w terminie późniejszym walne zebranie, uznały za konieczne skoncentrowanie się w tej sytuacji „przede wszystkim na propagandzie wśród społeczeństwa konieczności stworzenia własnej marynarki handlowej i wojennej oraz na zwracaniu sferom rządzącym i prawodawczym uwagi na konieczność większego niż dotychczas zainteresowania sprawami morskimi”.

Liga Morska i Rzeczna 1924-1930

Statut LMiR zatwierdzony przez ministerstwo Spraw Wewnętrznych 19 sierpnia 1924 r. stwierdzał, że „Towarzystwo ma na celu popieranie rozwoju dróg wodnych, portów i polskiej żeglugi” – co było powtórzeniem założeń statutowych LŻP – oraz „współdziałanie w tworzeniu siły zbrojnej na morzu i rzekach”. Działalność Towarzystwa miała obejmować nie tylko „ziemie polskie”, jak to było w statucie LŻP, ale i „wychodźstwo polskie”. Są to zasadnicze różnice między statutem LMiR a statutem LŻP. Pozostałe postanowienia statutu LMiR, dotyczące sposobów działania Towarzystwa i jego struktury organizacyjnej, są prawie takie same jak w statucie LŻP.

I Walny Zjazd Delegatów LMiR odbył się w dniach 20-21 października 1928 r. w Katowicach. Dokonał on najistotniejszych zmian głównie w założeniach programowych Ligi. Nowy statut określał bowiem, że LMiR ma na celu nie tylko propagowanie wśród społeczeństwa „idei morskiej oraz korzyści wynikających z eksploatacji morza, popieranie rozwoju polskich dróg wodnych, portów, polskiej żeglugi, budowy okrętów polskiej floty handlowej, rozwoju rybactwa morskiego i handlu zamorskiego, współdziałanie w tworzeniu siły zbrojnej na morzach i rzekach” – co było powtórzeniem założeń programowych z 1924 r. – ale dąży również „do pozyskania kolonii dla Polski, względnie terenów dla nieskrępowanej ekspansji narodu polskiego”.

To właśnie uzupełnienie decyduje o przełomowym charakterze tego zjazdu dla dalszej działalności Ligi. Nowy statut wprowadzając zagadnienia emigracyjno-kolonialne do programu Ligi, w sposób zasadniczy rozszerzył przedmiot jej dotychczasowych zainteresowań. Można nawet postawić tezę, że rozszerzenie celów Ligi o zagadnienia kolonialne, zakończyło w zasadzie proces kształtowania się jej programu, który nie uległ zmianie w głównych założeniach do 1939 r. Kolejne zjazdy Ligi ograniczały się jedynie do modyfikacji, czy raczej rozszerzenia tego programu o zagadnienia, których uwzględnienia wymagał rozwój organizacyjno-programowy Stowarzyszenia. Mieściły się one jednak w założeniach programowych, uchwalonych na zjeździe katowickim.

Utworzenie Ligi Morskiej i Kolonialnej

III Walny Zjazd Delegatów LMiR obradował w dniach 25-27 października 1930 r. ze względów propagandowych w Gdyni, ponieważ „rozbujała wówczas akcja rewizjonistyczna wrogich Polsce sąsiadów przeciw tzw. korytarzowi pomorskiemu wywołała konieczność szybkiego mobilizowania całego społeczeństwa dla obrony zagrożonej pozycji na wybrzeżu, oraz gromadzenia wszelkich środków dla tej obrony”.

Najistotniejszym rezultatem zjazdu gdyńskiego było uchwalenie nowego statutu, który jednocześnie zmieniał nazwę Stowarzyszenia na Liga Morska i Kolonialna. Wydawnictwa Ligowe omawiając przyczyny, które doprowadziły do zmiany nazwy organizacji, ograniczają się do stwierdzenia, że była to tylko konsekwencja zmian, jakie dokonały się w statucie jeszcze w 1928 r. lub ich formalne zaakcentowanie. Natomiast Bronisław Miazgowski, działacz LMiK w latach późniejszych, twierdzi, że Liga Morska i Rzeczna została „w roku 1930 pod naciskiem sanacyjnych sfer rządowych przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną”. Nowa nazwa niewątpliwie odpowiadała mocarstwowym ambicjom panującym w niektórych kołach związanych z obozem rządzącym, ale ambicje te nie miały zasadniczego wpływu w tym przypadku, jak twierdzą inicjatorzy rozszerzenia zainteresowań Ligi.

Na inną przyczynę zmiany nazwy zwraca uwagę Witold Bublewski, który był członkiem Rady Głównej LMiK i w prywatnej rozmowie z gen. Dreszerem miał okazję zapytać go o „prawdziwe, nie opublikowane powody tej decyzji”. Gen. Dreszer wyjaśnił, iż „jest to sprawa polityczna wielkiej wagi. Polska nie będzie uprawiała kolonializmu, natomiast nie może zgodzić się z tym, aby Niemcy otrzymali swe tereny sprzed I wojny światowej, które na mocy traktatu wersalskiego utracili. Nazwa kolonialna i różnego rodzaju związane z tym deklaracje są manewrem politycznym, pozwalającym odpowiednim czynnikom na torpedowanie ekspansywnych roszczeń rodzącego się hitleryzmu. Przez zgłaszanie pretensji Polski do byłych kolonii niemieckich LMiK bardzo utrudnia działalność na polu międzynarodowym Niemieckiego Związku Kolonialnego.”

12 maja 1926, marszałek Józef Piłsudski przed spotkaniem z prezydentem RP Stanisławem Wojciechowskim na moście Poniatowskiego; trzeci od lewej Gustaw Orlicz-Dreszer. Źródło: Wikipedia.

Drugim ważnym wydarzeniem na zjeździe w Gdyni był wybór gen. Orlicz-Dreszera, jednego z prominentów obozu piłsudczykowskiego, na prezesa Zarządu Głównego Ligi.

Prezes ZG LMiK i jej główny ideolog gen. Orlicz-Dreszer, dając w „Programie LMiK” z 1931 r. oficjalną wykładnię założeń statutowych organizacji stwierdził, że jej celem strategicznym będzie dążenie „do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski, która dzisiaj przekracza znacznie ramy własnego państwa i posiada prawo dzięki wielomilionowej ekspansji ludnościowej i jej pracy na terenach innych państw i kolonii do przetworzenia się z państwa europejskiego w państwo światowe – wzorem innych wielkich narodów”.

Warto pamiętać, że gen. Orlicz-Dreszer to nie tylko gorący patriota, ale i nacjonalista – rzecznik mocarstwowej wizji Polski, współdecydującej o sytuacji politycznej w Europie Środkowej. To on właśnie z racji silnej indywidualności potrafił wzbudzić w działaczach Ligi entuzjazm dla ideologii mocarstwowej, która w Lidze przybrała charakter morsko-kolonialny. Ideologia ta była w jego przekonaniu jedynym programem pozwalającym rozwiązać problemy społeczno-gospodarcze, z jakimi borykała się II Rzeczpospolita, miała być programem dla jutra, dla przyszłych pokoleń Polaków.

Program ten wyrastał nie tylko z oceny ówczesnej trudnej sytuacji społeczno-politycznej Polski – której gen. Orlicz-Dreszer był w pełni świadomy – ale także z poczucia politycznego osamotnienia Polski w Europie. Realizacja tych idei miała zagwarantować Polsce uzyskanie statusu państwa, będącego w pełni uprawnionym podmiotem w układzie sił europejskich.

Poglądy gen. G. Orlicz-Dreszera – dotyczące zwłaszcza w przekroju dziejowym stosunków polsko-niemiecko-rosyjskich i w tym kontekście twierdzenie, że jedynym rozwiązaniem politycznym dla Polski jest „splendid isolation” – były typowe dla większości piłsudczyków. Trafnie charakteryzował ich ukryty sens Andrzej Micewski – były one „wyrazem woli – a nie siły. Największa wola, nie wyposażona w odpowiednią siłę, ma znaczenie iluzoryczne. Naprzeciw sanacyjnej koncepcji mocarstwowej stały realne, wielkie siły”.

Zjazd gdyński – formułując w ten sposób w nowym statucie podstawowe cele Stowarzyszenia oraz zmieniając jego nazwę – zakończył ostatecznie proces kształtowania się programu Ligi, którego zasadnicze kierunki zostały już wcześniej określone na zjeździe w Katowicach. Organizacja wkroczyła jednocześnie w 1930 r. w nową fazę działalności, której przyświecała wizja mocarstwowej Polski.

xxxxxxxx

W 1930 roku Dreszer mówił: Polska nie będzie uprawiała kolonializmu… (…) Nazwa kolonialna i różnego rodzaju związane z tym deklaracje są manewrem politycznym, pozwalającym odpowiednim czynnikom na torpedowanie ekspansywnych roszczeń rodzącego się hitleryzmu.

A w 1931 roku powiedział: …jej celem (Ligi) strategicznym będzie dążenie „do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski, która dzisiaj przekracza znacznie ramy własnego państwa i posiada prawo dzięki wielomilionowej ekspansji ludnościowej i jej pracy na terenach innych państw i kolonii do przetworzenia się z państwa europejskiego w państwo światowe – wzorem innych wielkich narodów”.

Wygląda na to, że rządy sanacyjne przejęły podstępnie Ligę Morską i Rzeczną i uczyniły z niej instrument do realizacji swojej polityki, polegającej na skompromitowaniu Polski na arenie międzynarodowej. Ktoś powie, że to niemożliwe. Dlaczego? Obecny „polski” rząd robi to samo. Już dziś na Zachodzie Polska jest często postrzegana, poprzez swoje zaangażowanie w wojnie na Ukrainie, jako państwo awanturnicze, a Polacy – podobnie. To, że nie ma to nic wspólnego z prawdziwym nastawieniem Polaków do tej wojny, to nie ma znaczenia. Przeciętny człowiek na Zachodzie tego nie wie. Nie wie, że to rząd, a nie – Polacy. Jeśli jednak ta opinia państwa awanturniczego utrwali się, to później łatwiej opinia publiczna na Zachodzie zaakceptuje wszystko, co zechcą zrobić z tym państwem ci, którzy zadecydują o zakończeniu tej wojny.

Wmawianie, że jak Polska będzie miała kolonie, to będzie mocarstwem, z którym inne państwa będą musiały się liczyć było totalną bzdurą. Portugalia miała kolonie i żadne mocarstwo nie liczyło się z nią, a jej samej nie uznawano za mocarstwo. W mniejszym stopniu dotyczyło to Hiszpanii, ale ona również nie liczyła się i nie postrzegano jej jako mocarstwo. A Belgia? – Mocarstwo? Do bycia mocarstwem kolonie to za mało, a poza tym, to mocarstwem można być bez nich.

Tworzenie kolonii w takiej formie, w jakiej to robiono, czyli zakup działek i transport ludzi z kraju, to kosztowne przedsięwzięcie, na które nie było stać państwa, któremu ciągle brakowało kapitału. Zamiast takich zabiegów prościej było wdrożyć reformę rolną i prowadzić inną politykę finansową, która zlikwidowałaby problem braku kapitałów i umożliwiła rozwój przemysłu. O tym pisałem w poprzednim blogu. Jeśli jednak tego nie zrobiono, to znaczy, że ktoś z góry zadecydował, że to państwo było przeznaczone do kasacji, a najlepiej wykonają to zadanie masońskie rządy sanacyjne i to wszelkimi dostępnymi środkami.

Ten blog jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego próbę skolonizowania Liberii uważam raczej za próbę, chyba udaną, skompromitowania II RP na arenie międzynarodowej, niż jej faktyczne kolonizowanie. W nim chodziło o pokazanie, jak Sanacja przejęła Ligę. O tym, co działo się w Liberii w następnym blogu.