Czasem, żeby ogarnąć całość, wystarczy poznać jej fragment. Tak przynajmniej jest, jak sądzę, w polityce. Klasycznym przykładem polityka był Joseph Fouché. W swojej książce Portret człowieka politycznego Wydawnictwo Książnica”, Katowice 2000, Stefan Zweig stworzył jego bardzo sugestywny obraz. Wydawnictwo, w krótkiej notce, tak go charakteryzuje:
Joseph Fouché, „najbardziej zdumiewający mąż stanu” czasów Rewolucji Francuskiej i Cesarstwa, doradca Bonapartego i jego przeciwnik, dyplomata i wygnaniec, nie cieszył się sympatią współczesnych, nie znalazł też sprawiedliwości u potomnych – ktokolwiek o nim wspominał, nie szczędził zjadliwych epitetów, usuwając go do drugiego szeregu statystów. Wybitny biografista austriacki Stefan Zweig, który stworzył przekonujące portrety m.in. Marii Antoniny i Marii Stuart, potrafił od drugorzędnej odróżnić rolę drugoplanową, jaką odegrał w dziejach Fouché. Dostrzegłszy w nim niezwykle barwną, nigdy do końca nie odgadnioną osobowość, śledzi w tej książce zmienne koleje losów człowieka, który u progu nowej epoki przewodził wszystkim stronnictwom i jedyny je przeżył, który choć nigdy naprawdę nie zdobył władzy, sprawował ją latami, który w psychologicznym pojedynku zwyciężył Robespierre’a i Napoleona.
Z kolei Wikipedia tak go charakteryzuje:
Joseph Fouché, książę Otranto (ur. 21 maja 1759 w Le Pellerin koło Nantes, zm. 25 grudnia 1820 w Trieście we Włoszech) – francuski polityk, członek Konwentu w okresie rewolucji francuskiej, minister policji podczas panowania Napoleona. Odpowiedzialny za masowe mordy w Lyonie podczas rewolucji (stąd przydomek Kat z Lyonu, fr. Mitrailleur de Lyon).
W okresie rewolucji francuskiej był członkiem Konwentu Narodowego, wybrany z departamentu Loire-Atlantique. Związał się z Robespierre’em i jakobinami. W 1793 roku głosował za skazaniem Ludwika XVI na śmierć. W 1794 roku aresztowany za wystąpienia przeciwko Robespierre’owi, uwolniony w wyniku amnestii. Po upadku dyktatury jakobinów jeden z czołowych polityków w okresie rządów termidorian. Poparł przeprowadzony przez Napoleona zamach stanu i wprowadzenie konsulatu. W latach 1799–1802, 1804–1810 i podczas „stu dni“ był ministrem policji cesarza. Po upadku Napoleona w 1815 roku przeszedł na stronę Ludwika XVIII, został prezydentem rządu tymczasowego, a później ministrem policji. Zdymisjonowany, głównie za sprawą rojalistów, został mianowany ambasadorem w Dreźnie, a następnie oskarżony o królobójstwo i skazany w 1816 r. na dożywotnią banicję.
x
Poniżej wybrane fragmenty z tej książki:
Joseph Fouché – jeszcze nieprędko zostanie księciem Otranto! – urodził się 31 maja 1759 roku w portowym mieście Nantes. Marynarzami, kupcami byli jego rodzice, marynarzami jego przodkowie; wydawało się więc naturalne, że ich potomek również wyruszy na morze, będzie handlował lub prowadził statki. Szybko jednak okazało się, że ten szczupły, wyrośnięty, anemiczny, nerwowy i brzydki chłopak nie zdradza najmniejszej skłonności do tak trudnego i wówczas jeszcze rzeczywiście heroicznego zajęcia. Dwie mile od brzegu cierpiał już na chorobę morską, był zmęczony po kwadransie biegu lub chłopięcych zabaw. Co począć z tak delikatną latoroślą, nie bez troski zdawali sobie pytanie rodzice, gdyż we Francji roku 1770 nie było jeszcze miejsca dla przebudzonego już duchowo i niecierpliwie prącego do przodu mieszczaństwa. W sądach, w administracji, na wszystkich stanowiskach, w każdym urzędzie, wszystkie tłuste kąski zastrzegano dla szlachty; do służby u dworu wymagano herbu hrabiowskiego lub intratnej baronii; nawet w wojsku mieszczanin, nim posiwiał, dorobić się mógł najwyżej stopnia kaprala. W źle rządzonym, skorumpowanym królestwie trzeci stan nie miał jeszcze żadnych szans; nic dziwnego, że ćwierć wieku później zechce wywalczyć pięściami to, czego zbyt długo odmawiano jego wyciągniętej w pokornej prośbie dłoni.
Pozostawał tylko Kościół. Ta tysiącletnia potęga, znajomością świata nieskończenie przewyższająca wszystkich królów, postępuje mądrzej, bardziej demokratycznie i wielkodusznie. Każdy talent może liczyć na jej opiekę i nawet człowieka najniższego stanu przyjmuje do swego niewidzialnego królestwa. A że mały Joseph wyróżniał się wynikami w nauce w szkole u Oratorianów, ci po jej ukończeniu chętnie znaleźli dla niego miejsce nauczyciela matematyki i fizyki, inspektora szkolnego i katechety. W wieku dwudziestu lat miał Fouché w tym zakonie, od czasu wypędzenia jezuitów kierującym katolickim wychowaniem w całej Francji, dobrą posadę, która choć skromna i nie dająca wielkich widoków na karierę, była przecież dla niego szkołą, w której ucząc innych uczył się sam.
Przez dziesięć lat, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, ten blady, zamknięty w sobie półksiądz snuje się po klasztornych krużgankach i cichych refektarzach. Uczy w Niort, Saumur, Vendȏme, w Paryżu, ale nie odczuwa prawie potrzeby zmiany miejsca, gdyż wszystko jedno, w jakim mieście, życie nauczyciela seminaryjnego płynie tak samo spokojnie, ubogo i niepozornie, zawsze za milczącymi murami, zawsze w izolacji od życia. (…) Jakby wszystko stanęło w miejscu na te dziesięć nierzeczywistych lat poza czasem i przestrzenią, jałowych i pozbawionych ambicji, cichych, spędzonych w cieniu.
Ale przecież przez te dziesięć lat klasztornej szkoły Joseph Fouché posiadł wiele umiejętności, które niezwykle przydały się przyszłemu mężowi stanu; przede wszystkim opanował technikę milczenia, kardynalną sztukę ukrywania własnych myśli, osiągnął mistrzostwo w obserwowaniu charakterów i umiejętność postępowania z ludźmi. To, że przez całe życie, nawet w pasji, panował nad każdym drgnieniem twarzy, że na jego nieruchomym, ukrytym za murem milczenia obliczu nie można było dostrzec nigdy gwałtownych przypływów gniewu, rozgoryczenia,wzburzenia, że takim samym spokojnym bezbarwnym głosem wypowiadał rzeczy najzwyklejsze i najstraszliwsze i tak samo bezszelestnym krokiem potrafił poruszać się po cesarskich komnatach i wśród szalejącego tłumu – wszystko to brało się stąd, że nim wspiął się na scenę świata, przez lata spędzone w refektarzach zdobył niezrównaną wewnętrzną dyscyplinę, biorąc przykład z Loyoli dawno poskromił własną wolę i nauczył się przemawiać na liczącej wiele wieków retoryce Kościoła. Może to nie przypadek, że trzech wielkich dyplomatów Rewolucji Francuskiej, Talleyrand, Sieyés i Fouché, przyszło ze szkoły Kościoła; nim osiągnęli popularność, od dawna już posiedli znajomość ludzi. Prastara, wspólna, sięgająca daleko wstecz tradycja w decydujących momentach wyciska pewne podobieństwo na ich skądinąd tak odmiennych charakterach. Fouché dodał do tego żelazną, równą spartańskiej dyscyplinę, wewnętrzny sprzeciw wobec luksusu i blichtru, umiejętność ukrywania prywatnego życia i uczuć osobistych; nie, te lata spędzone w cieniu klasztornych murów nie były wcale stracone, ucząc innych nauczył się tam nieskończenie dużo.
Za murami klasztorów, w najściślejszym odosobnieniu, ten jakże giętki i niespokojny duch zdobywa stopniowo ogromną wiedzę psychologiczną. Przez lata dane mu będzie działać tylko w ukryciu, w najściślejszym kręgu duchowieństwa, ale już w roku 1778 zaczęła się we Francji społeczna zawierucha, która wdarła się nawet za mury klasztorów. W celach Oratorianów tak samo dyskutowano na temat praw człowieka, jak na spotkaniach wolnomularzy, jakiś nowy rodzaj ciekawości pchał tych młodych księży ku mieszczanom, ciekawość również sprawiała, że nauczyciel matematyki i fizyki zainteresował się zdumiewającymi odkryciami epoki, braćmi Montgolfier, pierwszymi statkami powietrznymi, wspaniałymi wynalazkami z dziedziny elektryczności i medycyny. Duchowni szukali kontaktu z kołami inteligencji, a w Arras mogli go znaleźć w osobliwym klubie zwanym „Rosati”, czymś w rodzaju „szlarafii”1, w którym wesoło spędzali czas miejscowi intelektualiści. Były to bardzo skromne spotkania, na których spokojnie, niepozorni mieszczanie recytowali wierszyki lub wygłaszali literackie przemówienia, wojskowi mieszali się z cywilami i mile widziany był również nauczyciel z klasztornej szkoły, Joseph Fouché, gdyż miał dużo do powiedzenia na temat osiągnięć fizyki. Często siadywał tam wśród kolegów i słuchał, gdy na przykład pewien kapitan z korpusu inżynierskiego, nazwiskiem Lazare Carnot, odczytywał szydercze wiersze własnego autorstwa albo blady adwokat o wąskich ustach, Maksymilian de Robespierre (wtedy przywiązywał jeszcze wagę do szlacheckiej partykuły), wygłaszał przy stole przyprawiającą o zawrót głowy mowę na cześć „Rosati”. Albowiem prowincja rozkoszuje się jeszcze ostatnimi powiewami filozofującego wieku osiemnastego, pan de Robespierre zamiast krwawych wyroków spokojnie układa zgrabne wierszyki, szwajcarski lekarz Marat zamiast gwałtownych komunistycznych manifestów pisze słodko sentymentalną powieść, mały porucznik Bonaparte trudzi się gdzieś na prowincji nad nowelą, naśladownictwem Wertera; burzowe chmury dopiero gromadzą się za horyzontem.
Cóż za igraszka losu: noszący tonsurę2 nauczyciel szkoły klasztornej szczególnie się zaprzyjaźnił właśnie z tym bladym, nerwowym, nieskończenie ambitnym adwokatem de Robespierre; (…) Kiedy Maksymilian de Robespierre miał jechać do Wersalu, żeby jako delegat do Stanów Generalnych wziąć udział w pracach nad nową konstytucją Francji, to właśnie noszący tonsurę Joseph Fouché pożyczył kilka sztuk złota bardzo biednemu adwokatowi, żeby mógł opłacić podróż i uszyć sobie nowe ubranie.
Wkrótce po odjeździe Robespierre’a na sesję Stanów Generalnych, która wstrząśnie fundamentami Francji, oratorianie z Arras również robią swoją małą rewolucję. Polityka wcisnęła się do refektarzy i mądry, obdarzony świetnym węchem Joseph Fouché czuje powiew historii. Z jego inicjatywy księża wysyłają deputację do Zgromadzenia Narodowego, żeby okazać swoją sympatię dla trzeciego stanu. Zwykle jednak tak ostrożny, tym razem uderzył o godzinę za wcześnie. Przełożeni, nie mając siły ukarać go naprawdę, wysyłają za karę do bratniego zakładu w Nantes, tam gdzie pobierał nauki jako chłopiec i gdzie uczył się poznawać ludzi.
Teraz jednak jest już dorosły, już dojrzał i nie ma dłużej ochoty uczyć wyrostków tabliczki mnożenia, geometrii i fizyki. Czując, skąd wieje wiatr, Fouché zrozumiał, że w kraju rozpęta się wkrótce społeczna zawierucha, że polityka opanowuje świat: a więc naprzód, do polityki! Zrzuca sutannę, przestaje pielęgnować tonsurę i wygłasza polityczne wykłady, już nie dla niedorosłych chłopców, lecz dla dziarskich obywateli Nantes. Założono klub – cóż, kariera polityków zawsze wymaga sceny, na której mogą wypróbować swoją elokwencję – wystarczyło kilka tygodni, i Fouché jest prezesem „Amis de la Constitution” w Nantes. Sławi postęp, ale bardzo ostrożnie, bardzo łagodnie, gdyż w mieście zacnych kupców polityczny barometr wskazuje umiarkowaną pogodę, w Nantes nikomu nie jest potrzebny radykalizm, tutaj ludzie obawiają się o swój kredyt, a przede wszystkim chcą robić dobre interesy. Kolonie dostarczają zbyt wielkich zysków, by budziły tam sympatie tak fantastyczne pomysły, jak uwalnianie niewolników; toteż Joseph Fouché natychmiast układa patetyczny dokument do Konwentu przeciwko zniesieniu handlu niewolnikami, co wprawdzie spotka się z ostrą przyganą Brissota, nie pomniejsza jednak poważania, jakim cieszy się Fouché w węższych kręgach mieszczaństwa. Żeby w porę wzmocnić swoją pozycję polityczną wśród miejscowej kamaryli (przyszłych wyborców), pośpiesznie żeni się z córką majętnego kupca, brzydką, ale dobrze urodzoną panienką, gdyż szybko i bez reszty chce zmieszczanieć w czasach, w których – czuje już to – stan trzeci będzie wkrótce stanem najwyższym i rządzącym.
To wszystko było już przygotowaniem do właściwego celu. Ledwie rozpisano wybory do Konwentu, były nauczyciel klasztornej szkoły zgłasza swoją kandydaturę. A co robi każdy kandydat? Na początek obiecuje swoim poczciwym wyborcom wszystko, co tylko ci chcą usłyszeć. Fouché obiecuje więc ochronę handlu, obronę własności, przestrzeganie praw; o wiele wymowniej piorunuje (bo w Nantes wiatr wieje raczej z prawa niż z lewa) przeciwko tym, którzy zakłócają porządek publiczny, niż przeciwko staremu reżimowi. Rzeczywiście, anno 1792 zostaje deputowanym do Konwentu i trójkolorowa kokarda delegata zastąpi teraz na długo skrycie, lecz wciąż jeszcze noszoną tonsurę.
Rankiem 21 września nowo wybrany Konwent wchodzi na salę. Nie witany już tak uroczyście, tak pompatycznie jak pierwsze Zgromadzenie Konstytucyjne trzy lata temu. Wtedy stał jeszcze pośrodku drogocenny fotel obity wyszywanym w białe lilie adamaszkiem, miejsce dla króla; gdy wszedł król, wszyscy unieśli się z szacunkiem, wydając radosne okrzyki na cześć pomazańca. Teraz jednak padły jego warownie, Bastylia i Tuilerie, nie ma już we Francji króla; tylko tłustawy jegomość, zwany przez swoich prostackich strażników i sędziów Ludwikiem Kapetem, pozbawiony władzy nudzi się w Temple i jak zwykły obywatel bezradnie czeka na wyrok. Krajem rządzi siedmiuset pięćdziesięciu posłów, którzy usadowili się w jego własnym domu. Z tyłu, za stołem prezydialnym, wiszą wypisane olbrzymimi literami nowe tablice dziesięciu przykazań, dokładny tekst konstytucji, a ściany sali zdobią – niebezpieczny symbol – wiązki liktorskich rózeg i morderczy topór.
Na galeriach zbiera się lud i ciekawie przygląda swoim wybrańcom. Siedmiuset pięćdziesięciu członków Konwentu wolnym krokiem udaje się do królewskiego domu, dziwna mieszanina wszystkich stanów i zawodów: bezrobotni adwokaci obok słynnych filozofów, zbiegli księża obok weteranów dawnych wojen, niefortunni łowcy przygód obok słynnych matematyków i wytwornych poetów; tak się dzieje, gdy gwałtownie potrząsnąć szklanką, za sprawą rewolucji to co było we Francji na samym dnie, teraz wypłynęło na wierzch. Najwyższa pora, żeby uporządkować chaos.
Już podział miejsc świadczy o pierwszej próbie zaprowadzenia ładu. W amfiteatralnej sali, tak ciasnej, że nieprzyjazne słowa zderzają się niemal w powietrzu, na dole w głębi siedzą spokojni, oświeceni, ostrożni, „Marais”, Bagno, jak nazwano szyderczo tych beznamiętnie ważących wszystkie decyzje. Bojowi, niecierpliwi, radykalni zajmują miejsca na najwyższych ławach, na „Górze”, której ostatnie rzędy dotykają już galerii, symbolicznie niejako dając przez to do zrozumienia, że za nimi stoją masy, lud, proletariat.
Te dwie siły stanowią szale wagi. Między nimi w odpływach i przypływach faluje rewolucja. Dla mieszczaństwa, dla umiarkowanych, republika wywalczywszy konstytucję, usunąwszy króla i szlachtę, przeniósłszy prawa na trzeci stan, osiągnęła wszystko, co było do osiągnięcia; teraz najchętniej postawiliby tamę, zatrzymali napierające doły i ograniczyli się do tego, co świeżo zdobyli. Ich przywódcami są Condorcet, Roland, żyrondyści, przedstawiciele duchowieństwa i stanu średniego. Ci z Góry jednak chcą dalej pchać potężną falę rewolucji, aż porwie ze sobą wszystkie istniejące jeszcze przeżytki, wszystkie objawy zacofania; oni, Marat, Danton, Robespierre jako przywódcy proletariatu dążą do „la revolution intégrale”, rewolucji całkowitej, radykalnej, aż po ateizm i komunizm. Po królu chcą rzucić na ziemię również i inne tradycyjne podpory państwa, pieniądz i Boga. Raz w stronę jednej, raz drugiej partii niespokojnie przechylają się szale wagi. Jeżeli zwyciężą żyrondyści, umiarkowani, rewolucję zamuli stopniowo najpierw liberalna, potem konserwatywna reakcja. Jeżeli zwyciężą radykałowie, porwą ją fale i wichry anarchii. Toteż odświętna harmonia w godzinie otwarcia nie oszuka nikogo z obecnych na owym historycznym posiedzeniu, każdy wie, że na tej sali wkrótce rozpocznie się walka na śmierć i życie, walka o dusze i władzę. Miejsce, jakie zajmuje deputowany, na dole, na parterze, czy wysoko, na górze, od razu określa jego stanowisko.
Wśród tych siedmiuset pięćdziesięciu, którzy wkroczyli uroczyście na salę zdetronizowanego króla, milcząc wszedł również, przepasany trójkolorową wstęgą wybrańca narodu, Joseph Fouché, deputowany z Nantes. Tonsura już mu zarosła, dawno zrzucił kapłańskie suknie; jak wszyscy tutaj, miał na sobie pozbawiony ozdób strój mieszczanina.
Gdzie też zajmie miejsce? Wśród radykałów, na górze, czy na dole, wśród umiarkowanych? Joseph Fouché nie waha się długo. Zna tylko jedną partię, której był i pozostanie wierny aż do końca: silniejszą, partię większości. Toteż i tym razem waży i oblicza w duchu głosy, i widzi: na razie władza należy jeszcze do żyrondystów, do umiarkowanych. Siada więc na ich ławach, obok Condorceta, Rolanda, Servana, obok ludzi, którzy trzymają w ręku ministerstwa, mają wpływ na wszystkie nominacje i rozdzielają tłuste kąski. Tutaj, wśród nich, czuje się pewnie i tutaj siada.
Ostrożny! mało kto jest tak ostrożny jak on. W sprawozdaniach z posiedzeń z pierwszych miesięcy w ogóle nie pojawia się nazwisko Josepha Fouché. Podczas gdy inni, gnani próżnością, pchają się natarczywie do głosu, zgłaszają propozycje, wygłaszają pompatyczne przemówienia, nawzajem się oskarżają i zwalczają, deputowany z Nantes ani razu nie pojawia się na podwyższeniu dla mówców. Słabość głosu, tak tłumaczy się wobec przyjaciół i wyborców, przeszkadza mu w publicznych wystąpieniach. A ponieważ wszyscy pozostali łapczywie i z niecierpliwością jeden przez drugiego rwą się do słowa, milczenie tego skromnego na pozór człowieka sprawia tylko sympatyczne wrażenie.
Jego skromność jest jednak w rzeczywistości wykalkulowana. Były fizyk najpierw oblicza stosunek sił, obserwuje, zwleka z zajęciem stanowiska, gdyż widzi, że szala zwycięstwa się chwieje. Dopóki nie przechyli się ostatecznie, ostrożny Fouché nie decyduje się zadeklarować po tej lub po tamtej stronie. Tylko nie wyczerpać się przedwcześnie, tylko się zbyt wcześnie nie określić, nie związać na zawsze! Jeszcze nie wiadomo, czy rewolucja pójdzie naprzód, czy też opadną jej fale; jak prawdziwy marynarski syn, Fouché czeka na pomyślny wiatr i na razie trzyma swój statek w porcie.
Jeszcze w Arras, za murami klasztoru, obserwował, jak szybko od „hosanna”3 lud przechodzi do okrzyków „crucifiger”4. Wszyscy lub prawie wszyscy, którzy wysunęli się na pierwszy plan w okresie Stanów Generalnych i Zgromadzenia Konstytucyjnego, dzisiaj są zapomniani albo znienawidzeni. Ciało Mirabeau, wczoraj jeszcze w Panteonie, dziś haniebnie stamtąd wyrzucone; La Fayette, kilka tygodni temu wielbiony triumfalnie jak ojciec ojczyzny, dziś jest już zdrajcą; Custine, Pétion, jeszcze niedawno radośnie witani, przemykają się już bojaźliwie z dala od tłumu. Nie, tylko nie ujawniać się zbyt wcześnie, nie określić zbyt pochopnie, niech najpierw wyczerpią, wypalą się inni! On, który wcześnie poznał świat, wie, że rewolucja nigdy nie należy do tego, kto ją rozpoczął, lecz zawsze do ostatniego, do tego, który jest na końcu i niczym zdobycz ciągnie ją ku sobie.
Toteż mądry, świadomie przycupnął w cieniu. Zbliża się do sprawujących władzę, ale sam unika wszelkiej oficjalnej, wszelkiej widocznej władzy. Miast grzmieć z trybuny i na łamach prasy, woli, by go wybierano do komitetów i komisji, skąd siedząc w cieniu można mieć wgląd w sytuację i wpływ na wydarzenia, unikając kontroli i nienawiści. I rzeczywiście, dzięki sprawności w pracy jest lubiany, niepozorny wygląd chroni go przed wszelką zawiścią. Z pokoju, w którym pracuje czekając, aż wybije jego godzina, może bez przeszkód patrzeć, jak pożerają się nawzajem tygrysy z Góry i pantery Żyrondy, jak wielcy zapaleńcy, górujący nad innymi, Verniaud, Condorcet, Desmoulins, Danton, Marat i Robespierre, ranią się nawzajem śmiertelnie. Przygląda się i czeka, gdyż wie: dopiero, kiedy zniszczą się nawzajem ci zapaleńcy, nadejdzie czas dla wyczekujących i inteligentnych. Fouché zawsze będzie decydował się dopiero wtedy, gdy bitwa zostanie już rozegrana.
Przez całe życie lubi stać w cieniu: nigdy naprawdę nie sprawować władzy, a przecież trzymać ją całkowicie w swoich rękach, pociągać za wszystkie nici, ale za nic nie ponosić odpowiedzialności. Zawsze ustawiać się za Pierwszym, kryć się za jego plecami, pchać go do przodu, a gdy tylko ten zapędzi się zbyt daleko, w decydującym momencie gładko się go zaprzeć, to będzie jego ulubiona rola. Najznakomitszy intrygant na politycznej scenie z taką samą wirtuozerią odgrywa ją w dwudziestu przebraniach, w niezliczonych epizodach, pod rządami republikanów, królów i cesarzy.
x
Stefan Zweig dał nam bardzo sugestywny i wyczerpujący obraz, jak on to określił, człowieka politycznego, jednocześnie opisując pewne mechanizmy czy prawa, jakimi rządzi się polityka. Po tej lekturze nie ma więc najmniejszych wątpliwości, że prawdziwa władza jest starannie ukryta, a jej zamiary nie są znane tym, których one dotyczą, czyli wyborcom. Chcą nie chcąc, między wierszami, napisał on o roli Kościoła w tworzeniu sceny politycznej. A rola ta wydaje się być fundamentalna. Trudno się dziwić, bo to najstarsza instytucja, a zatem dysponująca największą wiedzą i doświadczeniem. Czymże są bowiem tajne kancelarie państwowe i rządowe, do których ma dostęp każda nowa władza, wobec tych kościelnych? Za murami klasztorów kryją się archiwa, w które wgląd mają tylko nieliczni. Żadna wojna ich nie niszczy. Zatem wszelkie lustracje rządowe są tylko igrzyskami dla plebsu. Ale o tym nie trzeba głośno mówić.
A kim był Fouché? A może ciekawsze jest pytanie: czy miał swego oficera prowadzącego, który rezydował ukryty gdzieś głęboko w jakimś klasztorze? A czy w przypadku innych nie było podobnie?
W Wikipedii można znaleźć, bez większego wysiłku, parę ciekawych fragmentów, które opisują, choć nie wprost, mechanizm tworzenia sceny politycznej w trakcie tej rewolucji:
Jakobini (fr. Jacobins) – lewicowy klub polityczny działający w rewolucyjnej Francji. Został założony w 1789 w Paryżu jako Klub Bretoński. Na jego czele stał Maximilien Robespierre. 10 sierpnia 1790 roku został przemianowany na Stowarzyszenie Przyjaciół Konstytucji (Société des amis de la Constitution). U szczytu swojej potęgi klub miał setki kapituł rozsianych po całej Francji z całkowitą liczbą członków około 400 tys. Po upadku Robespierre’a klub został zlikwidowany. Jego członkowie byli przeciwni klerowi katolickiemu i religii chrześcijańskiej, w miejsce której ustanowili kult Istoty Najwyższej. Przydomek „jakobini” pochodzi od miejsca obrad w klasztorze zakonu dominikanów (zwanych jakobinami) w Paryżu.
Początkowo opowiadający się za monarchią konstytucyjną, jednak na drodze radykalizacji skłaniający się ku proklamacji republiki. Wynikało to z wewnętrznego podziału w partii i wyodrębnienia się feuillantów. Zwolennicy koncepcji republikańskiej z Maximilienem Robespierre’em na czele nadawali ton dalszej polityce ugrupowania. Do kolejnego podziału wewnętrznego doszło w obliczu wypowiedzenia przez Francję wojny Austrii. Jedni uważali, że należy szerzyć ideę rewolucji całemu światu, umacniając tym samym zdobycze rewolucji (żyrondyści). Obóz drugi z Robespierre’em na czele twierdził, iż Francja nie jest jeszcze na to gotowa. Po proklamowaniu Republiki klub przemianowano na Stowarzyszenie Przyjaciół Wolności i Równości (Société des amis de la liberté et de l’égalité).
Dla jakobinów celem było powołanie narodowego parlamentu, który – demokratycznie wybrany – byłby symbolem suwerennego państwa. W ten sposób przyczynili się m.in. do powstania nacjonalizmu.
Jakobinami nazywali członkowie konfederacji targowickiej polskich wyznawców radykalnej polityki rewolucyjnej – podczas insurekcji kościuszkowskiej ich czołowymi przedstawicielami byli Hugo Kołłątaj, Jakub Jasiński i Józef Zajączek. Członkiem zagranicznym klubu jakobinów został 24 grudnia 1790 późniejszy twórca konfederacji targowickiej, Stanisław Szczęsny Potocki.
Feuillanci (Feuillants) – klub polityczny czasów rewolucji francuskiej. Jego oficjalna nazwa brzmiała Stowarzyszenie 1789 roku. Klub został utworzony 16 lipca 1791 roku w wyniku secesji z klubu jakobinów, którego polityka ulegała stopniowej radykalizacji. Feuillanci jako miejsce swoich spotkań obrali bernardyński klasztor Feuillantów, dzięki czemu zaczęto tak nazywać to ugrupowanie. Feuillanci opowiadali się za monarchią konstytucyjną i rolą króla jako najwyższej władzy wykonawczej. Jednocześnie propagowali laicyzm i prowadzili umiarkowaną działalność antyklerykalną. Ich główną linią programową była demokratyzacja życia publicznego, wierność konstytucji i zakończenie dzieła rewolucji. Feuillanci byli najsilniejszym klubem politycznym w Legislatywie, z kolei wewnątrz podzieleni byli na dwie orientacje: lamenthystów (skupionych wokół Alexandre de Lametha) i fayettystów (skupionych wokół Marie Joseph de La Fayette’a) – stroniących od dworu królewskiego (La Fayette był wśród tego otoczenia persona non grata). Po obaleniu monarchii klub rozwiązano, a większość działaczy udała się na emigrację bądź odsunęła się od życia publicznego. Mimo to wielu z nich trafiło później na gilotynę.
Żyrondyści (fr. Girondins) – nieformalne stronnictwo polityczne z czasów rewolucji francuskiej, grupujące głównie przedstawicieli inteligencji i burżuazji, początkowo stanowiące prawe skrzydło jakobinów z programem monarchii konstytucyjnej i rządów parlamentarnych z zachowaniem swobód życia gospodarczego i religijnego.
Nazwa ugrupowania wywodzi się od departamentu Żyronda (fr. Gironde), a ten z kolei od Żyrondy, estuarium rzeki Garonny w południowej Francji), z którego pochodziła większość deputowanych. Członków tego stronnictwa zwano również brissotystami, od nazwiska ich głównego przywódcy Jakuba Brissot. Przyszli żyrondyści początkowo tworzyli klub jakobinów. Stronnictwo utworzone zostało na fali protestu wobec pokojowej polityki jakobinów. Część członków dokonała secesji na przełomie października i listopada 1791 roku.
Żyrondyści początkowo opowiadali się za monarchią konstytucyjną i ograniczeniem roli króla do funkcji reprezentacyjnych. W wyniku poparcia, jakim cieszyli się wśród ludności, otrzymali od Ludwika XVI misję tworzenia rządu. Byli gorącymi zwolennikami rozprzestrzeniania rewolucji w całej Europie i to pod ich wpływem Francja wypowiedziała wojnę Austrii 20 kwietnia 1792 roku, zapoczątkowując długi okres wojen z kolejnymi koalicjami. Szybko opowiedzieli się za republiką.
Żyronda utrzymywała w nowej republikańskiej rzeczywistości główny wpływ na władzę i to ją obarczano winą za klęski w wojnach i trudną sytuację gospodarczą. Szczególną nienawiścią żyrondystów darzyli sankiuloci i to oni, podjudzani przez kordelierów i jakobinów, dokonali 2 czerwca 1793 roku zamachu stanu, który doprowadził do unicestwienia stronnictwa. Czołowych przedstawicieli Żyrondy aresztowano, skazano na śmierć i zgilotynowano. Stronnictwo przestało istnieć, ale jego ocalali przedstawiciele wzięli udział w przewrocie termidoriańskim.
Żyrondyści dali początek idei politycznej zwanej żyrondyzmem. Ta umiarkowanie rewolucyjna idea (oparta na filozofii oświecenia i antyklerykalizmie) pojawiła się w czasie rządów Aleksandra Kiereńskiego w Rosji oraz w czasie rządów republikańskich w Hiszpanii w latach 1931–1936. W Polsce idea związana jest z tzw. lewicą laicką, prezentowaną przez Komitet Obrony Robotników, Unię Wolności i Partię Demokratyczną.
Sankiuloci (fr. sans-culottes czyli bez kulotów [bez gaci, czyli gołodupcy – przyp. W.L.], ważnego elementu ówczesnych garniturów) – pogardliwa nazwa stosowana przez stany wyższe w odniesieniu do najradykalniejszych uczestników rewolucji francuskiej (1789–1799), wywodzących się z robotników manufaktur, drobnych rzemieślników, kramarzy oraz bezrobotnych mieszkańców Paryża.
Sankiuloci tworzyli ruch niejednorodny, pozbawiony praw politycznych (od 1789 na statusie „obywateli biernych”), który nie wykształcił własnych struktur działając w lokalnych stowarzyszeniach, pozostających głównie pod wpływem kordelierów. Występowali przeciwko królowi Ludwikowi XVI, arystokracji, bogatej burżuazji, stanowiąc „zbrojne ramię” przywódców rewolucji. Odgrywali czołową rolę w szturmie na Bastylię (1789), obaleniu monarchii (1792), egzekucji króla (1793) i usunięciu żyrondystów (1793). Po przejęciu władzy przez jakobinów sankiuloci zostali dopuszczeni do funkcji wojskowych i administracyjnych, jednakże dążenia jakobinów do podporządkowania sobie całego społeczeństwa francuskiego doprowadziły do ostrego konfliktu z kordelierami i sankiulotami, którzy w lipcu 1794 wystąpili przeciwko jakobińskiemu terrorowi (przewrót 9 thermidora). Przywódcom sankiulotów wytoczono proces, ich przedstawicieli usunięto z organów władzy, sankiulotów rozbrojono, a ich działalność sparaliżowano. W okresie „thermidoriańskim” kilkakrotne, gwałtowne wystąpienia sankiulotów zostały krwawo stłumione, a wojskowa pacyfikacja robotniczych przedmieść Paryża w maju 1795 położyła kres ich ruchowi.
Radykalne oczekiwania i poglądy polityczne sankiulotów popychały burżuazyjne rządy rewolucji do coraz głębszych przemian społecznych. Wyróżniał ich ubiór – długie pantalony i czerwone czapki wolności – powstały w całkowitej opozycji do dotychczasowej mody arystokratycznej (krótkie bufiaste spodnie). Część ich programu przejął François Noël Babeuf i jego Sprzysiężenie Równych.
Kordelierzy (Cordeliers; od la corde – sznur) – klub polityczny z okresu rewolucji francuskiej założony 27 kwietnia 1790 roku w Paryżu. Jego pełna nazwa brzmiała Stowarzyszenie Przyjaciół Praw Człowieka i Obywatela (Société des Amis des droits de l’homme et du citoyen). W początkowym okresie rewolucji kordelierzy stanowili najbardziej radykalny blok lewicowy, żądając jako pierwsi ustanowienia republiki. Wkrótce podzielili się (nieformalnie) na dwa stronnictwa – radykalne, zwane hebertystami, i umiarkowane, zwane dantonistami. Niemal do końca współdziałali z jakobinami. W marcu roku 1794 doszło do trwałego rozłamu w klubie, w wyniku czego stronnictwo hebertystów upadło, a ich liderzy zostali zgilotynowani. Dantoniści zaś już kilka dni później stali się obiektem ataku jakobinów. W kwietniu, po zaaranżowanym procesie, główni przywódcy kordelierów zostali zgilotynowani, a klub rozwiązano.
x
Często wcześniej dziwiło mnie, dlaczego Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (1962-70) pisze „Wielka Rewolucja Francuska” i „rewolucja październikowa”? Teraz rozumiem. Rewolucja październikowa tylko powielała „zdobycze” Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Po to właśnie wybrał się Napoleon na Moskwę, by jej idee przenieść na rosyjski grunt. Wszystko wtedy powstało, a więc człowiek polityczny, czyli współczesny polityk, obecny system polityczny i nacjonalizm. Nawet manifest komunistyczny nie jest dziełem Marksa, ale o tym w następnym blogu. Mechanizm jest stosunkowo prosty. Powstaje opozycja, w tym wypadku względem króla, czyli monarchii. Po zdobyciu władzy, czy może nawet wcześniej, w jej łonie tworzy się rozłam. Silniejsza strona dochodzi do władzy. Po jakimś czasie, z racji niepowodzeń w polityce wewnętrznej i zewnętrznej, dochodzi do jej obalenia i opozycja zaczyna rządzić. I znowu pojawiają się problemy i niezadowolenie. W tym jednak wypadku, gdy brak opozycji, pojawia się dyktatura, czyli Napoleon. A gdy on ponosi porażki, to dochodzi do restauracji (jak ja lubię to słowo!) monarchii, ale już nie absolutnej tylko parlamentarnej. I tak to działa do dziś. Silna władza prezydencka to dawna monarchia, a silna władza parlamentu to dawna monarchia parlamentarna. Nic zatem nie zmienia się, poza tym, że zmieniają się nazwy. No właśnie! – Na początku było słowo. Wygląda na to, że to „Słowo” to potęga.
Kto zatem kieruje tym wszystkim? Kto pociąga za sznurki, które wiążą polityków? Wydaje się, że wszystkie drogi prowadzą do Kościoła, który za murami swoich potężnych klasztorów, prawie nietykalnych, skrywa niejedną tajemnicę. A gdy już trzeba zbombardować taki klasztor to uprzedza się o tym:
W czasie II wojny światowej wzgórze Monte Cassino było świetnym miejscem na bazę w tworzonej przez Niemców Linii Gustawa, ale marszałek polny Albert Kesselring (bawarski katolik), nie zezwolił na ufortyfikowanie tego miejsca, ponieważ byłoby to równoznaczne z wystawieniem na zniszczenie klasztoru, o czym poinformował Watykan i dowództwo aliantów. Dziś znany jest fakt, że alianci, przede wszystkim Amerykanie, wiedzieli, że w klasztorze nie stacjonowało niemieckie wojsko, jednak zdecydowali się na bombardowanie obawiając się, że w trakcie bitwy może się to zmienić. Na zbombardowanie klasztoru nalegał gen. Bernard Freyberg, dowódca Korpusu Nowozelandzkiego, którego dywizja miała szturmować górę. Wobec jego stanowczego stanowiska, sztab V Armii amerykańskiej wyraził zgodę na lotniczy atak na klasztor, chociaż wcześniej nie znajdował się na liście celów. Bombardowanie miało nastąpić początkowo 13 lutego 1944, ale z powodu złych warunków atmosferycznych przesunięto je o dwa dni. Publiczne ogłoszenie przez aliantów godziny bombardowania (15 lutego 1944), pozwoliło więc benedyktynom na zorganizowanie transportu i przewiezienie bezcennych skarbów kultury europejskiej, znajdujących się w klasztorze do Watykanu. – Wikipedia.
Czy te bezcenne skarby kultury europejskiej to również archiwa klasztorne?
- szlarafia – drobne sprężyny wypełniające materac, tapczany itp., zapewniające im dużą elastyczność i sprężystość. (niem. Schlaraffiamatratze, tj. schlaff-Raffia-Matratze ‘materac z wiotkiej rafii’) ↩︎
- tonsura – wygolone miejsce w kształcie kółka na głowie duchownego katolickiego; także: wygolony wierzch głowy u członków niektórych zakonów. ↩︎
- hosanna (ach, ratuj) – 1. okrzyk powitalny i modlitewny dawnych Żydów, używany w tymże znaczeniu także liturgii chrześcijańskiej. 2. przen. okrzyk wyrażający nastrój radosny, podniosły. ↩︎
- crucifiger (fr.) – ukrzyżować ↩︎