Liberyjska prowokacja

Wątek liberyjski w historii Polski wydaje się dosyć zagadkowy i zmuszający do snucia pewnych spekulacji. Jak to było możliwe, że państwo bez tradycji morskich i kolonialnych „zapragnęło” mieć kolonię w Liberii, w państwie, które zostało stworzone przez Stany Zjednoczone i całkowicie od niego zależne? I dlaczego te Stany Zjednoczone do pewnego momentu zachowywały się tak, jakby nie widziały, że jakieś inne państwo szarogęsi się na ich terenie? I czy to było możliwe, by rząd liberyjski prowadził rozmowy i zawierał umowy z jakąś Ligą Morską i Kolonialną bez wiedzy i zgody swego suwerena, czyli Stanów Zjednoczonych? – To są właśnie te pytania, które skłaniają do podejrzeń, że była to akcja nie tyle kolonialna, co raczej rodzaj prowokacji czy awantury, mającej na celu skompromitowanie II RP na arenie międzynarodowej, a przynajmniej w krajach, w których tę akcję podjęto. Tylko jaki był powód? Dla samego skompromitowania? Raczej dla odwrócenia uwagi od prawdziwego celu tej hucpy.

Tadeusz Białas w książce Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 (1983) poświęca temu wątkowi jeden rozdział pt. Liberia. Poniżej jego fragmenty:

Na jesieni 1933 r. przyjechał do Warszawy nieoficjalny przedstawiciel Liberii, dr Leo Sajous, który zwrócił się do LMiK z propozycją nawiązania bezpośrednich stosunków gospodarczych i kulturalnych pomiędzy Polską a niepodległymi państwami murzyńskimi: Liberią i Haiti. Propozycja ta została przez Ligę potraktowana przychylnie i po szeregu konferencji z przedstawicielami „czynników zainteresowanych” (jedna z nich odbyła się w lutym 1934 r. pod przewodnictwem ministra przemysłu i handlu Ferdynanda Zarzyckiego) podjęto decyzję o wysłaniu do Liberii specjalnej delegacji.

Delegacja LMiK, której przewodniczył znany pisarz i podróżnik Janusz Makarczyk, wypłynęła 3 kwietnia 1934 r. z Bordeaux statkiem holenderskim „Amstelkerk” i w trakcie tej podróży zwiedziła kolejno: Sierra Leone, Gwineę Francuską, Liberię, Wybrzeże Złote, Togo, i Dahomej. Do Warszawy delegacja wróciła w końcu czerwca tego roku.

Głównym rezultatem rekonesansowej podróży delegacji było zawarcie 28 kwietnia 1934 r. umowy gospodarczej między rządem liberyjskim a LMiK. Wokół tej właśnie umowy – zwracał uwagę J. Makarczyk już w 1936 r. – „krążyły i po dziś dzień krążą pogłoski fantastyczne”. Umowa – twierdził autor – została zawarta pomiędzy pełnomocnikami prezydenta Liberii i prezesa ZG LMiK na zasadzie równości stron i była ratyfikowana przez parlament liberyjski. Wynika z tego, że rząd polski miał wobec niej całkowicie wolną rękę i ograniczył swój wpływ do rozciągania opieki konsularnej nad poczynaniami kupców i plantatorów polskich.

Taka ocena tej umowy, akcentująca désintéressement rządu polskiego wobec poczynań Ligi, uległa u J. Makarczyka w miarę upływu lat zasadniczej zmianie. Makarczyk we wspomnieniach pt. Widziałem i słyszałem, wydanych w 1957 r., stwierdzał jednoznacznie, że rządowi polskiemu nie chodziło wcale o nawiązanie stosunków gospodarczych z Liberią, lecz o jej przekształcenie w swoją kolonię.

Liberia – zdaniem J. Makarczyka – wystąpiła z inicjatywą nawiązania rozmów z Polską, znajdując się w trudnej sytuacji politycznej i finansowej. Groziło jej ograniczenie suwerenności na rzecz Ligi Narodów. Wtedy dr Leon Sajous, reprezentujący ideę współpracy pomiędzy państwami murzyńskimi, podsunął rządowi Liberii myśl zaproszenia poza Ligą Narodów rzeczoznawców europejskich, których zadaniem byłaby sanacja gospodarki kraju. W tym celu dr L. Sajous przyjechał do Warszawy w przekonaniu, że Polska musi prowadzić politykę surowcową, co nie znaczyło, żeby przez to chciała lub miała warunki anektowania Liberii. L. Sajous nie wiedział wtedy jednak nic (ale wiedział Makarczyk), że kilka stolic europejskich namawiało polskie MSZ do „zaanektowania Liberii, która przez sam fakt swego istnienia przeszkadzała i przeszkadzała państwom prowadzącym politykę kolonialną”.

Nasuwa się pytanie, dlaczego Liberia zwróciła się o pomoc do Polski. Wyjaśnienie J. Makarczyka, że dlatego, iż L. Sajous nie posądzał Polski o ambicje kolonialne, jest nieco naiwne. Przecież Sajous prowadził rozmowy z organizacją, która w swojej nazwie miała przymiotnik „kolonialna” i nie kryła wcale, że jednym z jej celów było uzyskanie kolonii dla Polski. Być może, że Liberia pierwsze kontakty z Polską nawiązała na gruncie genewskim, choćby z tej racji, że Polska była sprawozdawcą spraw liberyjskich w Radzie Ligi Narodów i jej życzliwe nastawienie było szczególnie cenne. Polskie MSZ nie chciało jednak oficjalnie angażować się w żadne rozmowy z przedstawicielami Liberii i ich prowadzenie przekazało LMiK.

Zachowana kopia umowy między LMiK a Liberią składała się z czterech rozdziałów i nie zwierała żadnych tajnych klauzul, które według J. Makarczyka miały precyzować zagadnienie „sklepów wymiennych” i współpracy wojskowej.

W rozdziale pierwszym szczegółowo sprecyzowano warunki przyszłego „Traktatu Przyjaźni” między Polską a Liberią. Nie wnikając w jego szczegółowe postanowienia, należy stwierdzić, że nie przyznawał on stronie polskiej żadnych daleko idących uprzywilejowań, które w jakimś stopniu naruszyłyby suwerenność Liberii. Projektowany traktat przyznawał Polsce tylko klauzulę największego uprzywilejowania oraz klauzulę narodową.

Rozdziały II-IV dotyczyły już bezpośrednio umowy, jaką LMiK podpisała z rządem liberyjskim. Zwrócę uwagę tylko na jej zasadnicze postanowienia. Liberia zobowiązała się do wydzierżawienia na okres 50 lat 50 polskim plantatorom minimum 150 akrów ziemi każdemu z domen publicznych. Obszar plantacji mógł być zwiększony na podstawie dodatkowej umowy. Plantacje miały być wykorzystane do uprawy kauczuku, bawełny, kawy, ryżu, koli i kakao. Przyznano LMiK prawo do utworzenia specjalnego towarzystwa do eksploatowania bogactw naturalnych oraz gwarantowano handlowi i przemysłowi polskiemu klauzulę największego uprzywilejowania. LMiK ze swej strony zobowiązała się do wysłania rzeczoznawców polskich według zapotrzebowania zgłoszonego przez rząd liberyjski i na jego koszt. Ponadto Liga miała zapewnić zawodowe wykształcenie 20 młodym Liberyjczykom.

ZG LMiK prawie natychmiast po powrocie delegacji z Afryki Zachodniej, prawdopodobnie nie konsultując szerzej swoich projektów z MSZ, zdecydował się na samodzielną realizację akcji liberyjskiej. Już w lipcu 1934 r. wyjechali do Liberii z ramienia Ligi pierwsi Polacy: inż. Tadeusz Brudziński, w charakterze rzeczoznawcy rządu liberyjskiego do spraw ekonomicznych (funkcję tę pełnił do końca 1936r.) i płk lekarz Jerzy Babecki – rzeczoznawca do spraw higieny (od września 1935 r. funkcję tę pełnił dr Ludwik Anigstein). W sierpniu z kolei – pięciu kandydatów na plantatorów: Zygmunt Brudziński (brat Tadeusza), Kamil Giżycki (późniejszy pisarz), K. Armin, L. Kopytyński i Stanisław Szabłowski, a w grudniu – trzech dalszych: Jerzy Chmielewski, Edward Januszewicz i S. Golewski.

Gen. G. Orlicz-Dreszer – jak się można zorientować z fragmentarycznych informacji – nakreślił bardzo ambitny i szeroki program gospodarczej penetracji Liberii podzielony na dwa etapy: pierwszy etap miał być realizowany w zasadzie w oparciu o środki finansowe Ligi i przewidywał założenie kilku plantacji, na których miały powstać faktorie handlowe prowadzone przez samych plantatorów. Nieco później planowano utworzenie dalszych faktorii handlowych zlokalizowanych już w różnych częściach Liberii i prowadzonych niezależnie od gospodarki plantacyjnej. Faktorie miały się zajmować skupem od tubylców artykułów rolnych (kawa, olej palmowy, ziarno kakaowe itp.) oraz sprzedażą artykułów polskiej produkcji. W pierwszym etapie całością poczynań gospodarczych miał kierować Syndykat Handlowy, który miał również uruchomić pierwsze małe zakłady przemysłowe (tartak, łuszczarnia kawy). W drugim etapie przewidywano realizację szeregu dużych inwestycji, jak budowa dróg, kolei, portu, kopalni oraz uruchomienie linii żeglugowej Gdynia-Monrovia. Ten etap miał być urzeczywistniony już przez polski kapitał prywatny i państwowy.

Sądzić bowiem należy, że generał liczył na możliwość zaangażowania w tę sprawę kapitału prywatnego lub też na uzyskanie specjalnej subwencji państwowej. Być może otrzymał nawet w tym zakresie wstępne deklaracje od kompetentnych czynników. Kiedy te rachuby już w połowie 1935 r. okazały się nierealne, Liga próbowała realizować część tych projektów w oparciu o własne środki finansowe, które okazały się daleko niewystarczające dla prowadzenia nawet ograniczonej działalności plantacyjnej i handlowej.

Podjęta przez LMiK próba penetracji gospodarczo-handlowej Liberii załamała się już po kilku miesiącach z powodu braku nawet minimalnych funduszów na jej prowadzenie. A przecież istniały pewne możliwości zwiększenia polskiego eksportu do Liberii. Świadczy o tym najlepiej fakt, że na rynku liberyjskim znajdowały się w sprzedaży niewielkie ilości towarów pochodzenia polskiego (szynka w puszkach, smalec, meble, naczynia emaliowane i blaszane, artykuły galanteryjne) sprowadzane przez centrale europejskich domów towarowych, posiadających oddziały w Liberii.

Analizując przyczyny załamania się akcji liberyjskiej LMiK, nie można jednak zapominać, że zdecydowały o tym nie tylko czynniki organizacyjne i finansowe, ale w równym stopniu także rozwój sytuacji politycznej w tym kraju.

Już z pierwszych raportów T. Brudzińskiego skierowanych do ZG LMiK i MSZ wyraźnie wynikało, że podpisanie przez Liberię umowy z LMiK wywołało poważne zaniepokojenie wśród państw zaangażowanych politycznie i gospodarczo w tym kraju, które podejrzewały, iż za Ligą kryje się rząd polski. Państwa te rozpoczęły zakulisową działalność, zamierzając skompromitować w oczach rządu liberyjskiego akcję Ligi.

Pierwszym tego symptomem była nota dyplomatyczna złożona przez rząd liberyjski konsulowi RP w Monrovii w sprawie artykułu w „IKC” (nr 34 z 8 lutego 1935 r.) informującego o odczycie M. Pankiewicza na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie pt. Czy Polska może zdobyć kolonie? Inkryminowany artykuł nie powinien jednak – moim zdaniem – spowodować tak ostrej reakcji rządu liberyjskiego, gdyż M. Pankiewicz, mówiąc o koloniach dla Polski, wymienił Togo i Kamerun. Liberię M. Pankiewicz wymienił tylko jako przykład istniejących możliwości dla zwiększenia polskiej ekspansji kolonialnej. Sądzę dlatego, że artykuł ten był tylko pretekstem do wykazania nielojalności LMiK, która dąży do przekształcenia Liberii w kolonię, zwłaszcza że został on udostępniony rządowi liberyjskiemu przez któregoś z przedstawicieli „życzliwych” Polsce państw.

Dotychczasowy przyjazny rozwój stosunków polsko-liberyjskich (pomijając incydent z „IKC”) został gwałtownie przerwany antypolską kampanią prasową w Liberii, którą zapoczątkował artykuł w „The Weekly Mirror” z 28 sierpnia 1936 r., będący przedrukiem z gazety „African Morning Post” wychodzący w Akrze. Autor tego artykułu, Nn-Amdi Azikiwe, m.in. napisał: „I teraz ta Polska, która do 1914 r. była kolonialnym terytorium trzech różnych krajów i której zostało zezwolone wykonanie prawa Wilsona o samostanowieniu, potrzebuje kolonii, nie w Europie, lecz w Afryce. To jest jeden z intrygujących okresów studiów nad międzynarodową polityką. Poprzedni sługa cesarzowej Austrii, Marii Teresy, cesarzowej Rosji Katarzyny II i Fryderyka Wielkiego w Prusach, teraz chce być panem w afrykańskim kraju”.

Gdyby ukazał się tylko jeden artykuł tej treści, można by sądzić, że była to jedynie jakaś odosobniona opinia działacza panmurzyńskiego, jakim był Azikiwe. Jednak artykuł ten zapoczątkował kampanię antypolską w prasie liberyjskiej, co świadczyło wyraźnie, że było to posunięcie mające na celu zdyskredytowanie akcji LMiK w Liberii. Tym bardziej, że kampania odbywała się niewątpliwie za aprobatą rządu liberyjskiego.

W pierwszej połowie października 1936 r. poseł liberyjski w Paryżu Othon de Bogaerde złożył wizytę w Ambasadzie RP w Paryżu i oświadczył Wieruszowi Kowalskiemu, sekretarzowi ambasady, że „opinia publiczna liberyjska zaniepokojona jest rzekomymi zamiarami zajęcia Liberii przez Polskę i zrobienia z niej swojej kolonii, że sfery rządowe nie mają obaw pod tym względem uważając, iż nic się nie zmieniło w dziedzinie przyjaznych stosunków politycznych polsko-liberyjskich, że byłoby jednak pożądane, by kompetentne czynniki polskie oficjalnie zdementowały podobne pogłoski”.

Rząd polski nie zamierzał jednak dementować tych pogłosek, uważając je za niepoważne. Za to radca Ambasady RP w Paryżu z polecenia MSZ złożył 3 listopada 1936 r. démarche posłowi liberyjskiemu, kategorycznie domagając się przerwania antypolskiej kampanii prasowej i grożąc, że w przeciwnym razie polski rząd wyciągnie konsekwencje „choćby na terenie Ligi Narodów, gdzie Liberia ma dużo spraw”.

W końcu grudnia 1936 r. rząd liberyjski za pośrednictwem swego posła w Paryżu wyraził „ubolewanie z powodu incydentu”, ale – jak wyjaśniono – „nie może zadość uczynić żądaniom rządu polskiego przez odpowiednie dementi, gdyż dziennik, w którym ukazały się napaści na Polskę, jest pismem nie rządowym, odzwierciedlającym opinie prywatne, w Liberii zaś panuje wolność słowa”. Ambasador J. Łukasiewicz uznał to wyjaśnienie za niewystarczające.

Wydaje się jednak, iż było ono wystarczające, jeśli się zważy równie nieodpowiedzialne opinie niektórych polskich publikacji prasowych o Liberii.

Sprawa się jednak na tym nie skończyła i miała dalsze, znacznie już poważniejsze reperkusje. W ciągu 1937 r. Departament Stanu USA kilkakrotnie podejmował z Ambasadą RP w Waszyngtonie rozmowy na temat charakteru działalności LMiK w Liberii, podkreślając przy tym, że rząd Stanów Zjednoczonych jest zainteresowany w swobodnym rozwoju i niezależności tego kraju. W gazecie „Pittsburg Courier” ukazał się 15 lipca 1937 r. artykuł pt. Liberia może być pochłonięta przez żarłoczną Polskę, w którym sugerowano, że delegat Polski w Lidze Narodów wystąpił z propozycją przekształcenia Liberii w teren mandatowy Ligi Narodów, aby Polska mogła uzyskać dostęp do surowców.

Rząd polski zmuszony był złożyć w Departamencie Stanu USA wyjaśnienia w tej sprawie, m.in. zwracając uwagę, że delegat Polski w Genewie nie poruszał w ogóle sprawy Liberii. Gazeta „Pittsburg Courier” opierając się na wyjaśnieniach konsula RP zamieściła odpowiednie sprostowanie.

Zaniepokojenie rządu USA działalnością LMiK w Liberii było jednak przejawem hipokryzji, ponieważ to właśnie Stany Zjednoczone dążyły do przekształcenia tego kraju w strefę swoich wyłącznych wpływów, zresztą już wkrótce ten zamiar realizując (w 1938 r. Liberia po podpisaniu szeregu traktatów z USA przekształciła się w faktyczną kolonię USA). Konsekwencją tego zamiaru było dążenie USA do wyeliminowania z Liberii interesów innych państw. Co więcej, konsul RP w Monrovii S. Paprzycki był przekonany, że to właśnie Amerykanie związani z koncernem Firestone’a byli inspiratorami różnych plotek mających skompromitować akcję LMiK.

Szczególny rozgłos, jaki uzyskała w 1937 r. akcja LMiK w Liberii, przyspieszył niewątpliwie podjęcie przez MSZ decyzji o jej ostatecznym zakończeniu. Formalne uchwały w tej sprawie zapadły na zebraniu połączonych prezydiów ZG i Rady Głównej LMiK, które odbyło się w grudniu 1937 r. W ciągu 1938 r. zlikwidowano delegaturę LMiK w Monrovii oraz stopniowo rozwiązywano stosunki z plantatorami. Uzgodniono, że Liga przekaże swoje plantacje Międzynarodowemu Towarzystwu Osadniczemu. Dla sfinalizowania akcji wyjechał w sierpniu 1938 r. do Liberii specjalny przedstawiciel ZG LMiK inż. M. Świrski.

Wyrazem wzrastającego zainteresowania czynników rządzących problemem planowej emigracji osadniczej z Polski, jako jednego ze sposobów rozładowania napięć społecznych, było założenie 30 kwietnia 1936 r. spółki akcyjnej pod nazwą Międzynarodowe Towarzystwo Osadnicze (MTO), której zadaniem było „zdobycie odpowiednich terenów dla osadnictwa rolniczego polskiej emigracji w Południowej Ameryce”. W chwili założenia MTO dysponowało kapitałem w wysokości 500 tys. zł wpłaconych przez Państwowy Bank Rolny (250 tys. zł) i MSZ (250 tys. zł). W połowie 1938 r. MTO posiadało przeszło 51 tys. ha w argentyńskim stanie Misiones oraz 63 tys. ha w stanie Parana (Brazylia) i próbowało na tych terenach prowadzić – z różnym zresztą skutkiem – akcję osadniczą.

W listopadzie1938 r. Józef Zieliński, kierownik referatu kolonialnego w MSZ, przygotował projekt oświadczenia, które Liga miała wręczyć prezydentowi Liberii w celu „wyjścia z twarzą”. W oświadczeniu obciążono wyłączną winą stronę liberyjską za niezrealizowanie umowy z LMiK, argumentując, że od dłuższego już czasu prowadzona jest na terenie Liberii nieprzebierająca w środkach ostra kampania przeciwko działalności gospodarczej LMiK, którą toleruje rząd liberyjski.

Powyższe oświadczenie nie zostało nigdy złożone rządowi liberyjskiemu, ponieważ już pod koniec 1938 r. zaczęły wychodzić na jaw różne nadużycia popełnione przez plantatorów. Okazało się zwłaszcza, że plantatorzy sprzedali lub rozdali tubylcom kilkanaście sztuk broni myśliwskiej, wbrew kategorycznym zakazom władz liberyjskich. Wszczęte w tej sprawie dochodzenie doprowadziło do aresztowania nabywców broni – Murzynów spośród służby i robotników plantacyjnych. Po rozprawie sądowej, która odbyła się w lutym 1939 r. zwolniono co prawda aresztowanych, ograniczając się jedynie do konfiskaty broni, ale zapowiedziano wszczęcie dochodzenia przeciwko plantatorom, przebywającym zresztą już w Polsce.

Biorąc pod uwagę niewielką ilość broni myśliwskiej, sprzedanej czy darowanej tubylcom z interioru, należy tę sprawę traktować jako kolejny pretekst dla kapitału amerykańskiego do pozbycia się niewygodnego konkurenta. Był to jednak pretekst wystarczający, aby uniemożliwić Lidze „wyjście z twarzą” z Liberii.

Kolejna więc akcja LMiK, tym razem zmierzająca do uzyskania dla Polski bezpośredniego dostępu do surowców kolonialnych, zakończyła się znowu całkowitą porażką. Liberia nie stała się – jak planowano – punktem wyjścia dla polskiej ekspansji gospodarczej w Afryce. Zdecydowały o tym zarówno przyczyny organizacyjno-finansowe, jak i zdecydowane stanowisko USA, które nie zamierzały tolerować w swojej strefie wpływów jeszcze jednego konkurenta, zwłaszcza o ambicjach kolonialnych.

xxxxxxxx

Książka Liga Morska i Kolonialna 1930-1939 powstała na podstawie rozprawy doktorskiej obronionej w grudniu 1976 roku w Instytucie Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Jest to więc poważne opracowanie. To, co zwróciło moją uwagę i zarazem zdziwienie, to to, że nie ma w niej nic na temat skali tego przedsięwzięcia. Chodzi mi konkretnie o to, ilu ludzi było w to zaangażowanych i co tam konkretnie zrobiono, ile ziemi wykupiono itd. Z książki możemy się dowiedzieć, że LMiK podpisała umowę z rządem liberyjskim na wydzierżawienie na okres 50 lat 50 polskim plantatorom 150 akrów ziemi każdemu z nich. 150 akrów to 60 ha. A więc wydzierżawiono, a nie – sprzedano! Wiemy też, że w pierwszym rzucie wyjechało… 5 plantatorów, a w drugim – 3. No to ja się pytam: to ma być kolonizacja?! To jakaś kpina. W przypadku akcji osadniczej w Brazylii, o czym może w następnym blogu, autor podaje konkretne liczby. Jeśli więc było 8 plantatorów, bo o tym, by było ich więcej autor nie wspomina, to już sam ten fakt skłania do podejrzeń, że coś tu śmierdzi. A jeszcze do tego ci „plantatorzy” to jacyś inteligenci, a nie ludzie związani z rolnictwem. I nic nie wspomina o wcześniejszej historii Liberii, bo to nie pasowało by do koncepcji, że to Stany Zjednoczone wypchnęły Polskę z Liberii i same uczyniły z niej swoją kolonię. Owszem, uczyniły z niej swoją kolonię, ale ponad 100 lat wcześniej.

Ciekawą postacią jest dr Leo Sajous. Wikipedia pisze o nim tak:

Léo Sajous – haitański lekarz z tytułem doktora, pisarz, dyplomata. Jako lekarz pracował w Paryżu. Tamże współpracował przy tworzeniu periodyku „Le Cri des nègres”, w 1930 założył Uniwersalny Komitet Instytutu Czarnego, a następnie był twórcą i od 1931 do 1932 prowadził wielojęzykowe czasopismo o charakterze panafrykańskim pt. „La Revue du Monde Noir”.

W drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy składając Lidze Morskiej i Kolonialnej ofertę podjęcia relacji o charakterze gospodarczo-kulturalnych pomiędzy Liberią a Polską. W kwietniu 1935 uzyskał exequatur (zgoda państwa przyjmującego na wykonywanie przez określoną osobę funkcji kierownika urzędu konsularnego państwa wysyłającego) jako konsul generalny Republiki Liberyjskiej na obszar RP z siedzibą w Warszawie (pod koniec tego miesiąca konsulat został otwarty w stolicy Polski).

Jeżeli dopiero w 1935 roku stał się konsulem Republiki Liberyjskiej na obszar RP, to jako kto występował wcześniej, gdy w drugiej połowie 1933 przybył do Warszawy?

Nie mniej ciekawą jest również Janusz Makarczyk (1901-1960). O nim Wikipedia m.in. pisze:

We wrześniu 1923 rozpoczął pracę jako urzędnik Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Chicago (a więc w wieku 22 lat – przyp. W.L.), jednocześnie podjął studia na Wydziale Filozofii na Sorbonie w Paryżu. Był równocześnie korespondentem „Kuriera Warszawskiego”, a także prasy polonijnej („Rekord Codzienny” w Detroit oraz „Nowiny Polskie” w Milwaukee). W 1924 zdał egzamin dyplomatyczno-konsularny, na wiosnę 1926 natomiast – egzaminy na Sorbonie.

Od maja 1926 był urzędnikiem Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Jerozolimie. W tym czasie rozpoczął również badania historyczne nad epoką Harun al-Raszyda i dziejami powstania Sandżów, zwiedzając m.in. zwiedził Turcję, Syrię i Arabię Saudyjską.

W styczniu 1927 powrócił do kraju, pracował jako urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był sekretarzem Sekcji Badań Tropikalnych Ligi Morskiej i Rzecznej, a od 1934 – wiceprzewodniczącym Wydziału Morskiego Ligi Morskiej i Kolonialnej oraz sekretarzem generalnym Polskiego Komitetu „Pro Palestina”. W latach 1927-1928 brał udział w międzynarodowych zjazdach i kongresach poświęconych problemom ekonomicznym emigracji zarobkowej, uczestniczył jako sekretarz delegacji polskiej w komisjach emigracyjnych w Rio de Janeiro, Paryżu, Brukseli i Berlinie.

W czerwcu 1945 został oficerem łącznikowym Misji Wojskowej Wojska Polskiego w Paryżu kierowanej przez gen. bryg. Mariana Naszkowskiego; działał m.in. we Frankfurcie nad Menem. W sierpniu 1945 został oddelegowany do służby w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na stanowisko radcy. Od stycznia do lipca 1946 był chargé d’affaires Poselstwa Polskiego w Kairze, gdzie zapadł na paratyfus. Po powrocie ze szpitala powierzono mu funkcję naczelnika Wydziału Wschodniego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Odznaczenia: Złoty Krzyż Zasługi (1937), Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1946).

xxxxxxxx

Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który doskonale sobie radził za rządów sanacyjnych i w PRL-u, co nie pozostawia złudzeń co do jego pochodzenia. Ludzie z takim pochodzeniem, którzy zajmowali wysokie stanowiska w II RP, zajmowali je również w PRL-u i wielu z nich często ostro krytykowało rządy sanacyjne.

Autor książki Tadeusz Białas ze szczególną atencją odnosi się do Orlicz-Dreszera. Gdy o nim pisze, to zawsze: „gen. Orlicz-Dreszer”, „gen, Gustaw Orlicz-Dreszer”, „gen. Dreszer” albo „generał”. Może to zdradzać szczególną do niego sympatię lub też pośrednio do rządów sanacyjnych. Jego ocena tej liberyjskiej prowokacji jest łagodna i jakby unikająca drążenia tematu w obawie przed napisaniem czegoś, co by poddało w wątpliwość jego oficjalną narrację. Czyżby więc autocenzura, a może cenzura PRL-owska? Czy zatem PRL, niby antysanacyjny, to jednak dbał o to, by pewne brudne sprawy II RP nie ujrzały światła dziennego? A więc dalej ci sami ludzie? A może raczej ta sama nacja? – Dużo się zmieniło, by nic się nie zmieniło.

Marek Arpad Kowalski w książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) pisze:

„Dokładna treść umowy nie jest znana. (…) Możemy jedynie zastanawiać się nad brzmieniem umowy, bo jej treść nigdy nie została w pełni ogłoszona! Pytanie dlaczego? – zostawmy na boku, by nie gmatwać się w spekulacje. Wiadomo o niej, że była to umowa handlowa.”

Wygląda na to, że autor coś jednak wiedział, ale nie chciał powiedzieć. Nic dziwnego! On z tej samej nacji co Makarczyk i prawdopodobnie dobrze wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. W dalszej części pisze:

„Była jednak podobno i tajna część umowy. Oto Polska miała zmodernizować liberyjskie wojska graniczne. W razie zaś konfliktu w Europie Polska miała prawo przeprowadzić w Liberii rekrutację 100 tysięcy ludzi do swojej armii pomocniczej!”

Kolejna ściema, czyli odwrócenie uwagi od prawdziwego celu tej hucpy. W tekście tym wyszczególniłem kursywą informację na temat Międzynarodowego Towarzystwa Osadniczego (MTO), któremu Liga przekazała swoje plantacje. Tak napisał Tadeusz Białas. Czyli co? Darowizna? Rodzina? MTO posiadało plantacje w argentyńskim stanie Misiones oraz w brazylijskim stanie Parana. A więc trop prowadzi do Ameryki Południowej i tam należy szukać „ostatecznego rozwiązania” tej kolonialnej zagadki.

W poprzednim blogu napisałem, że w tym wyjaśnię dlaczego uważam próbę skolonizowania Liberii za próbę skompromitowania II RP na arenie międzynarodowej i nie wyjaśniłem, bo już w międzyczasie zacząłem pisać blog o akcji kolonizacyjnej w Brazylii i wygląda na to, że skompromitowanie II RP było tylko środkiem do celu, próbą ukrycia prawdziwych zamiarów. Zresztą cała ta hucpa z koloniami dla Polski była taką próbą. I o tym, będzie w następnym blogu i wszystko się wyjaśni.

Liberyjski przekręt

Liberia to mało znany kraj. Nawet jeśli ktoś wie, że jest taki kraj, to pewnie nic o nim nie wie, może tylko niektórzy wiedzą, że wiele statków pływało pod liberyjską banderą, może też jeszcze pamiętają przebój Michaela Jacksona Liberian Girl z 1987 roku. Państwo to ma ciekawą historię, w której w pewnym momencie pojawia się wątek polski. Ale o tym, to może w następnym blogu. I taka ciekawostka o religii w Liberii: protestantyzm – 76%, islam – 12%, katolicyzm – 7%, reszta – inne. Można więc powiedzieć, że jest to kraj protestancki. Dlaczego więc nie należy do najbogatszych krajów na świecie, jak pozostałe kraje protestanckie? Przykład Liberii przeczy twierdzeniom tych, którzy uważają, że kraje protestancie są bogatsze od katolickich dlatego, że są protestanckie. Ja natomiast twierdzę, że kraje protestanckie są bogatsze od pozostałych dlatego, że Żydzi traktują je przychylniej ze względu na duże podobieństwo protestantyzmu i kalwinizmu do judaizmu. Wikipedia o Liberii pisze m.in. tak:

Liberia (Republika Liberii – Republic of Liberia) – państwo położone w Afryce Zachodniej. Sąsiaduje z Gwineą, Wybrzeżem Kości Słoniowej oraz Sierra Leone. Pod koniec lat 80. XX wieku sytuacja gospodarcza i polityczna tego kraju stała się niestabilna, co było skutkiem przewrotów wojskowych i dwóch wojen domowych (1989–1996 i 1999–2003). Członek Unii Afrykańskiej i ECOWAS.

Mapa Liberii; źródło: Wikipedia.

Jest to najstarsza republika w Afryce. Powstała w wyniku umowy między Amerykańskim Towarzystwem Kolonizacyjnym a autochtonami, podpisanej w 1821 roku. Dzięki niej wyzwoleni niewolnicy ze Stanów Zjednoczonych mieli osiedlić się w tej części kontynentu, na wykupionych przez Towarzystwo terenach, i żyć w zgodzie z 18 plemionami tubylczymi. Początkowo Liberia była zależna od Stanów Zjednoczonych. 26 lipca 1847 roku Amerykano-Liberyjczycy uchwalili konstytucję, jednocześnie deklarując własną niepodległość. Nazwa kraju pochodzi od łacińskiego słowa liber – „wolny”.

Historia Liberii zdominowana była przez konflikty pomiędzy kolonią wyzwolonych niewolników, a rdzenną ludnością (zapoczątkowane rozszerzaniem terytorium kolonii poza wykupione wcześniej ziemie) oraz przez spory terytorialne z sąsiadującymi koloniami europejskimi. Do 1945 rdzenna ludność nie posiadała reprezentacji w parlamencie. Prawo do głosowania – ograniczone cenzusem majątkowym – uzyskała w 1947 roku, za rządów prezydenta Williama Tubmana, który dążył do zmniejszenia nierówności społecznej między potomkami wyzwoleńców, a rdzenną ludnością. Dominacja Amerykano-Liberyjczyków zakończyła się w 1980 roku.

W 1980 Samuel K. Doe przeprowadził przewrót wojskowy, w którym zabito urzędującego prezydenta Williama Tolberta, a władzę przejęła Ludowa Rada Ocalenia (pod przywództwem S.K. Doe). Pogłębiający się kryzys gospodarczy doprowadził do wybuchu wojny domowej w 1989, podczas której S.K. Doe poniósł śmierć. W 1997 Charles Taylor, jeden z przeciwników Doe’a, został wybrany na prezydenta Liberii. W czasie jego rządów Liberia z jednego z najzamożniejszych krajów afrykańskich stała się krajem biednym. W 1999 roku wybuchła druga wojna domowa. Na Liberię pod rządami Taylora zostały nałożone międzynarodowe sankcje, a sam dyktator został oskarżony przez Sąd Specjalny dla Sierra Leone o handel bronią i podsycanie wojny domowej w sąsiednich krajach. W 2003 roku pod naciskiem społeczności międzynarodowej i pokojowego ruchu kobiet (Masowa Akcja Kobiet Liberii na rzecz Pokoju wspierana przez organizację Women in Peacebuilding Network Africa) Taylor zdecydował się na rozmowy pokojowe z pozostałymi stronami konfliktu i jeszcze przed ich zakończeniem zrzekł się władzy. Udał się do Nigerii, gdzie otrzymał azyl polityczny (cofnięty w 2006 roku). Pokój kończący krwawą wojnę domową w Liberii został zawarty 18 sierpnia 2003 roku w stolicy Ghany Akrze.

Między sierpniem a październikiem 2003 prezydentem był Moses Blah. 14 października 2003 sformowano rząd przejściowy pod przewodnictwem Gyude Bryanta. W wyborach prezydenckich na jesieni 2005 zwyciężyła Ellen Johnson-Sirleaf, pokonując w drugiej turze znanego piłkarza George’a Weah. W 2011 Johnson-Sirleaf została wybrana na kolejną, 6-letnią kadencję. 22 stycznia 2018 prezydentem został George Weah – liberyjski piłkarz, działacz humanitarny i polityk.

xxxxxxxx

Ryszard Kapuściński w swoim zbiorze reportaży o Afryce Heban (1998) pisze m.in.:

W 1821 roku do miejsca, które znajduje się niedaleko mojego hotelu (Monrowia leży nad Atlantykiem, na półwyspie o kształcie podobnym do Helu), dopłynął statek, którym przybył z Ameryki agent American Colonisation Society, Robert Stockton. Stockton, przykładając miejscowe wodzowi plemiennemu, królowi Peterowi, pistolet do skroni, wymusił na nim sprzedaż – za sześć muszkietów i skrzynkę paciorków – ziemi, na której owo towarzystwo amerykańskie zamierzało osiedlić tych niewolników z plantacji bawełny (głównie ze stanów Wirginia, Georgia, Maryland), którzy uzyskali status wolnych ludzi. Towarzystwo Stocktona miało charakter liberalny i charytatywny. Jego działacze sądzili, że najlepszym zadośćuczynieniem, za krzywdy niewolnictwa będzie odesłanie byłych niewolników do ziemi, skąd pochodzili ich przodkowie – do Afryki.

Od tego czasu, co roku, statki przywoziły z USA grupy kolejnych wyzwolonych niewolników, którzy zaczęli osiedlać się w rejonie dzisiejszej Monrowii. Nie stanowili dużej społeczności. Kiedy w 1847 roku ogłosili utworzenie Republiki Liberii, było ich sześć tysięcy. Możliwe, że liczba ich nigdy nie przekroczyła kilkunastu tysięcy: mniej niż jeden procent ludności kraju.

Pasjonujące są losy i zachowanie tych osadników (nazywali oni siebie Americo-Liberians, Amerykano-Liberyjczykami). Jeszcze wczoraj byli czarnymi pariasami, wyzutymi z prawa niewolnikami z plantacji w południowych stanach Ameryki. W większości nie umieli czytać ni pisać, nie mieli też żadnego zawodu. Ich ojcowie zostali przed laty porwani w Afryce, przewiezieni w kajdanach do Ameryki i sprzedani na targach niewolniczych. A teraz oni, potomkowie tamtych nieszczęśników, sami do niedawna czarni niewolnicy, znaleźli się znowu w Afryce, na ziemi przodków, w ich świecie, wśród pobratymców o wspólnych korzeniach i tym samym kolorze skóry. Z woli liberalnych białych Amerykanów zostali tu teraz przywiezieni i zdani na siebie, pozostawieni własnemu losowi. Jak się teraz zachowają? Co zrobią? Otóż wbrew oczekiwaniu swoich dobroczyńców przybysze nie całują odzyskanej ziemi i nie rzucają się w ramiona mieszających tu Afrykańczyków.

Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.

Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.

Znaczną część obszaru Liberii pokrywa dżungla. Gęsta, tropikalna, wilgotna, malaryczna. Mieszkają w niej niewielkie, biedne i słabo zorganizowane plemiona (ludy potężne, o silnych strukturach militarnych i państwowych, żyły najczęściej na szerokich, otwartych przestrzeniach sawanny. Ciężkie warunki zdrowotne i komunikacyjne dżungli afrykańskiej sprawiały, że takie organizmy nie mogły tam powstać). Teraz na te tereny, zajmowane tradycyjnie przez miejscową, rodzimą ludność, zaczynają się wprowadzać przybysze zza oceanu. Stosunki od początku układają się fatalnie, wrogo. Przede wszystkim Amerykano-Liberyjczycy ogłaszają, że tylko oni są obywatelami kraju. Reszcie – to jest dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom ludności – odmawiają tego statutu, tego prawa. Według przyjętych ustaw ta reszta to tylko tribesmen (członkowie plemion), ludzie bez kultury, dzikusi i poganie.

Najczęściej zresztą dwie społeczności żyją z dala od siebie, mając rzadki, sporadyczny kontakt. Nowi panowie trzymają się brzegu morskiego i osad, które tam zbudowali (największą jest Monrowia)). Dopiero w sto lat od powstania Liberii jej prezydent (był nim wówczas William Tubman) wyjechał po raz pierwszy w głąb kraju. Przybysze z Ameryki, nie mogąc odróżnić się od miejscowych kolorem skóry i typem fizycznym, starają się w jakiś inny sposób podkreślić swoją inność i wyższość. W straszliwie upalnym i parnym klimacie, jaki panuje w Liberii, mężczyźni, nawet w zwykły dzień, chodzą we frakach i spencerach, noszą meloniki i zakładają białe rękawiczki. Panie na ogół przebywają w domach, ale jeżeli wychodzą na ulicę (do polowy XX wieku w Monrowii nie ma asfaltu ani chodników), to w sztywnych krynolinach, gęstych perukach i zdobnych sztucznymi kwiatami kapeluszach. Całe to wyższe, ekskluzywne towarzystwo mieszka w domach, które są wierną kopia dworków i pałacyków, jakie budowali sobie biali właściciele plantacji na południu Ameryki. Amerykano-Liberyjczycy zamykają się również we własnym świecie religijnym niedostępnym dla dla miejscowych Afrykańczyków. Ci przybysze to gorliwi baptyści i metodyści. Na nowej ziemi budują swoje proste kościoły. Spędzają w nich cały wolny czas na śpiewaniu nabożnych hymnów i słuchaniu okolicznościowych kazań. Z czasem świątynie te staną się także miejscem spotkań towarzyskich, rodzajem zamkniętych klubów.

Na długo przed tym, nim biali Afrykanerzy wprowadzili apartheid (tj. system segregacji w imię dominacji) w południowej Afryce, system ten już w połowie XIX wieku wymyślili i wcielili w życie potomkowie czarnych niewolników – władcy Liberii. Już sama przyroda i gęstwina dżungli sprawiały, że między tubylcami a przybyszami istniała naturalna, oddzielająca ich, sprzyjająca segregacji granica, nie zamieszkana, niczyja przestrzeń. Ale to nie wystarczy. W małym, bigoteryjnym światku Monrowii rządzi zakaz bliskich kontaktów z miejscową ludnością, przede wszystkim zakaz małżeństw. Robi się wszystko, aby „dzikusi znali swoje miejsce”. W tym celu rząd w Monrowii wyznacza każdemu z plemion (jest ich szesnaście) terytorium, na którym wolno mu przebywać – typowe homelands utworzone dla Afrykańczyków dopiero kilkadziesiąt lat później przez białych rasistów z Pretorii. Wszyscy, którzy przeciw temu występują, są surowo karani. Do miejsc rebelii i oporu Monrowia wysyła wojskowe i policyjne ekspedycje karne. Szefowie niepokornych ludów są ścinani na miejscu, zbuntowana ludność mordowana lub więziona, jej wioski niszczone, a zbiory puszczane z dymem. Starym światowym zwyczajem i tu te ekspedycje, wyprawy i wojny lokalne służą jednemu celowi: chwytaniu niewolników. Bo Amerykano-Liberyjczycy potrzebują rąk do pracy. I rzeczywiście, już w drugiej połowie XIX weku zaczną w swoich gospodarstwach i warsztatach zatrudniać własnych niewolników. A także sprzedawać ich do innych kolonii, przede wszystkim do Fernando Po i Gujany. W końcu lat dwudziestych XX wieku prasa światowa ujawnia ten proceder uprawiany oficjalnie przez rząd Liberii. Interweniuje Liga Narodów. Pod jej naciskiem ówczesny prezydent Charles King musi ustąpić. Ale praktyka, tyle że już po cichu, będzie trwać nadal.

Od pierwszych dni swojego osiedlenia w Liberii czarni przybysze z Ameryki myśleli, jak zachować i umocnić swoją dominującą pozycję w nowym kraju. Najpierw nie dopuścili jego rodowitych mieszkańców do udziału w rządach, odmawiając im praw obywatelskich. Pozwalali im żyć, ale tylko na wyznaczonych terenach plemiennych. Potem poszli dalej – wymyślili jednopartyjny system władzy. Na rok przed urodzeniem Lenina , a mianowicie w 1869 roku powstała w Monrowii True Whig Party, która będzie miała w Liberii monopol władzy przez sto jedenaście lat, to jest do 1980 roku. Kierownictwo tej partii, jej biuro polityczne – A National Executive – od początku decyduje o wszystkim: kto będzie prezydentem, kto zasiądzie w rządzie, jaką ten rząd będzie prowadzić politykę, jaka firma zagraniczna dostanie koncesję, kogo mianują szefem policji, kogo naczelnikiem poczty itd. – drobiazgowo, do najniższych szczebli. Szefowie tej partii byli prezydentami republiki albo odwrotnie – bo te stanowiska traktowano wymiennie. Tylko będąc w tej partii, można było coś osiągnąć. Jej przeciwnicy przebywali albo w więzieniu, albo na emigracji.

xxxxxxxx

O tym, jakie były początki tego państwa i dlaczego ono powstało, pisze też w swojej książce Kolonie Rzeczypospolitej (2005) Marek Arpad Kowalski:

Długo utrzymujący się proceder handlu niewolnikami zaczął być likwidowany od początku XIX wieku. Wielka Brytania w 1807 roku pierwsza ogłosiła oficjalnie zniesienie niewolnictwa i handlu niewolnikami (acz we własnych koloniach zlikwidowała niewolnictwo dopiero w 1833 roku). W Stanach Zjednoczonych w tym samym 1807 roku zakazano dowozu niewolników. Kongres wiedeński w 1815 roku potępił niewolnictwo (mimo że to potępienie miało deklaratywny charakter, ważne jednak, że nastąpiło). Ruch abolicjonistyczny z biegiem czasu obejmował inne państwa i do końca XIX wieku niewolnictwo i handel niewolnikami zostały zniesione, chociaż jeszcze 25 listopada 1926 roku trzeba było zawrzeć w tej sprawie konwencję z inicjatywy Ligi Narodów.

Na tej właśnie fali w 1816 roku w Stanach Zjednoczonych powstało w Amerykańskie Towarzystwo Kolonizacyjne, by oswobodzonych niewolników amerykańskich przewozić z powrotem do Afryki. Mieli się tam osiedlać i rozpoczynać nowe życie.

Po kilku latach starań Towarzystwo nabyło w końcu 1822 roku na Wybrzeżu Pieprzowym nieco ponad 400 kilometrów kwadratowych ziemi na przylądku Mesurado. Kraj ten nazwano Liberią, a wybudowana nad morzem osada (niebawem stolica kraju) zyskała nazwę Monrovia, na cześć ówczesnego prezydenta USA Jamesa Monroe, który swój urząd sprawował w latach 1817-1825. Ziemię tę od miejscowych plemion zakupiono – jak pisze John Gunther w książce Afryka od wewnątrz (Książka i Wiedza, Warszawa 1958) – za sześć strzelb, jedną skrzynkę paciorków, dwie beczki tytoniu, jedną baryłkę prochu, sześć sztab żelaza, sześć sztuk niebieskiej tkaniny bawełnianej, trzy pary butów, jedną skrzynkę mydła, tuzin noży, widelców i łyżek, dziesięć żelaznych garnków.

Nie bardzo wiadomo, ile w tym prawdy. Pisał to przecież reporter. Reporterzy, jak i pisarze, miewają tendencje do usensacyjniania i udziwniania spraw („dziennikarz, to i musi naplątać”). Dosyć, że powstało państwo o nazwie Liberia. Początkowo jako protektorat Stanów Zjednoczonych. Ale w 1847 roku USA zniosły protektorat i Liberia ogłosiła się niepodległą republiką. Przez wiele lat było to jedyne, obok Etiopii zwanej wtedy Abisynią, niepodległe państwo afrykańskie, a na pewno jedyne „czarne” państwo Afryki. Paradoksem jest to, że Liberia była „wewnętrzną kolonią”. Władze w niej sprawowali osadzeni tam czarnoskórzy przybysze ze Stanów Zjednoczonych i ich potomkowie, traktujący rdzennych mieszkańców Liberii jako swoich poddanych nie posiadających praw politycznych. Tak, jakby byli mieszkańcami kolonii – kolonii osiadłych tu Murzynów amerykańskich.

xxxxxxxx

Wikipedia pisze, że początkowo Liberia była uzależniona od Stanów Zjednoczonych, a Kowalski, że była protektoratem tego kraju, co w sumie na jedno wychodzi. Natomiast nie wspomina o tym Kapuściński. Pisze on:

»Ci Amerykano-Liberyjczycy znają z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym, że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbiją i będą nad nimi panować.

Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu” nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.«

A więc według niego to wszystko wina Murzynów i ich mentalności, bo tak być może kazali mu pisać jego nieznani przełożeni. On, podobnie jak Kowalski i Wikipedia, nie wspomina o pewnym fakcie, który całkowicie zburzyłby tę narrację, zapewne bardzo niewygodnym dla tych, którzy kreują obraz świata wedle własnego uznania. Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość Kowalskiemu, że wspomniał o tym, że prezydentem Stanów Zjednoczonych był James Monroe i to na jego cześć stolicę Liberii nazwano Monrowią. A stąd już blisko do… doktryny Monroe, która głosiła, że kontynent amerykański nie może podlegać dalszej kolonizacji ani ekspansji politycznej ze strony Europy, w zamian zaś zapowiadała, że Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii. Doktryna ta stała się fundamentem amerykańskiej polityki izolacjonizmu (hasło „Ameryka dla Amerykanów”).

Można więc powiedzieć, że Stany Zjednoczone postąpiły zgodnie z wyartykułowaną wiele lat później zasadą pewnego polityka, który powiedział, że jest za, a nawet przeciw. Stany Zjednoczone odizolowały się od reszty świata, ale tak nie do końca, bo Liberia leży w Afryce, a nie w Ameryce Północnej czy Południowej. Nie mogli więc Amerykanie w sposób oficjalny wkroczyć do Afryki. Zrobili to drogą okrężną. Wymyślili sobie jakieś towarzystwo kolonizacyjne i dorobili do tego idiotyczną ideologię, że niby w ramach rekompensaty ci wolni, już byli niewolnicy, mogą wrócić do Afryki. Idiotyczne, bo doskonale wiedzieli, że nie da się przenieść wszystkich Murzynów, bo niby gdzie? A poza tym, dla tych, którzy żyli w Ameryce od pokoleń, Afryka była obcym kontynentem.

Cele tego zabiegu były dwa. Po pierwsze Liberia stała się ich bazą w Afryce, z której z bliska mogli przypatrywać się temu, co się działo w pozostałej części kontynentu. Ponadto dokonali pewnego eksperymentu socjotechnicznego, który polegał na uczynieniu niewielkiej grupy obcych warstwą uprzywilejowaną i dominującą nad tubylcami. Mogli w ten sposób obserwować zachowania obu grup i co z tego wyniknie. Przez pierwsze 20 lat robili to bezpośrednio, a kiedy już wychowali sobie następców, to usunęli się w cień, by dalej rządzić z tylnego siedzenia. Grupa, którą uprzywilejowali, wiernie im służyła, co jest chyba naturalne.

Liberię, jako państwo, stworzyli Amerykanie. Od podstaw je tworzyli. Trudno sobie wyobrazić, że mogli to zrobić, jak pisał Kapuściński, ludzie niepiśmienni i bez zawodu, ludzie, którzy dopiero co stali się wolnymi, a wcześniej byli niewolnikami. Tym, których wybrali do rządzenia dali wszystko: zorganizowali im państwo, system partyjny, stworzyli całą infrastrukturę i dali pieniądze. Trudno zatem się dziwić, że wywołało to niezadowolenie wśród tubylców i prowadziło często do gwałtownych starć, bo ci tubylcy nie mieli żadnych praw i stali się praktycznie niewolnikami tych, których ściągnęli Amerykanie. Ściągnęli ich, by zrekompensować im krzywdy doznane w Ameryce w czasach niewolnictwa. Tak im rekompensowali te krzywdy, że tubylców, którzy byli wolnymi, uczynili niewolnikami.. Ale w świat poszła informacja, że to Murzyni Murzynów niewolą.

Trudno zrozumieć, dlaczego w Afryce tak się działo i dzieje. Wydaje się, że odpowiedź na to daje angielski historyk, którego cytuje Kapuściński:

„W czasach przedkolonialnych – a więc nie tak dawno – w Afryce istniało ponad dziesięć tysięcy państewek, królestw, związków etnicznych, federacji. Historyk z Uniwersytetu Londyńskiego Ronald Oliver w swojej książce The African Experience (Nowy Jork 1991) zwraca uwagę na upowszechniony paradoks: przyjęło się bowiem mówić, że koloniści europejscy dokonali podziału Afryki. – Podziału? – zdumiewa się Oliver. – To było brutalne, ogniem i mieczem przeprowadzone zjednoczenie! Liczba dziesięciu tysięcy została zredukowana do pięćdziesięciu.”

Czy była zatem Afryka wielkim masońskim eksperymentem? Wszak to na masońskiej konferencji w Berlinie (1884-85) dokonano podziałów terytorialnych przyszłych aneksji terytorialnych w Afryce. Państwa europejskie podzieliły pomiędzy siebie Afrykę, ale w obrębie własnych terytoriów dokonywały zjednoczenia. I to zapewne miał na myśli angielski historyk. Jaki jest skutek tego jednoczenia w Afryce, to widzimy. Czy o to samo chodzi w jednoczeniu Europy?