Świat współczesny to świat informacji, wszechogarniającej informacji. Nowoczesne środki przekazu całkowicie nas zdominowały. Jeśli dodamy do tego sztuczną inteligencję, to odróżnienie tego, co jest rzeczywiste od tego, co jest fikcją, staje się poważnym problemem. Nadmiar informacji jest w takiej sytuacji nie błogosławieństwem, ale wręcz przeciwnie – przekleństwem. Może to komuś wydawać się dziwne, ale z tym samym problemem zetknął się Stefan Zweig pisząc biografię Marii Stuart. Z jak skomplikowaną materią mieliśmy w tym wypadku do czynienia, świadczy wstęp do niej, który przytaczam w całości. Zweig pisał:
Sprawy jasne i oczywiste tłumaczą się same, tajemniczość natomiast pobudza myśl twórczą. Postacie i wydarzenia historyczne osnute mgłą, zawoalowane, wołają o coraz to nową interpretację, o coraz to nowe przetworzenie literackie. Klasycznym wprost przykładem, jak wielką podnietę stanowi tajemniczość snująca się wokół, jest tragedia Marii Stuart. Trudno znaleźć w całej historii postać kobiecą, która dałaby natchnienie tylu utworom literackim, która byłaby tematem tylu powieści, biografii i dyskusji. Ponad trzy wieki kusiła pisarzy, zajmowała uczonych i teraz wciąż jeszcze z niczym nie pomniejszoną siłą postać ta domaga się nowych ukształtowań. Taki jest bowiem sens wszystkiego, co powikłane, iż tęskni do jasności, i wszystkiego, co ciemne, iż dąży do światła.
Tajemnica życia Marii Stuart doczekała się równie licznych, jak sprzecznych upostaciowań i interpretacji: nie znajdzie się chyba druga kobieta, której sylwetka byłaby odmalowana w tak rozmaity sposób: już to jako wściekła intrygantka, kiedy indziej jako anielska święta. Na różnorodność tego obrazu wpłynął dziwnym zbiegiem okoliczności nie niedostatek materiału historycznego, lecz na odwrót – oszałamiający nadmiar. Przechowywane dokumenty, protokoły, akta i listy sięgają tysięcy, dziesiątków tysięcy: w ciągu trzech wieków, z roku na rok, wciąż z tym samym zapałem wznawiany jest proces: winna czy niewinna. Ale im gruntowniej bada się dokumenty, tym boleśniej uświadomić sobie trzeba niewiarygodność wszelkich świadectw historycznych, a co za tym idzie, ich naświetleń. Dokument historyczny bowiem, choćby niewątpliwie autentyczny, stary i archiwalnie uwierzytelniony, wcale jeszcze dlatego nie musi być pewny i psychologicznie prawdziwy. Rzadko kiedy można stwierdzić tak wyraźne, jak w sprawie Marii Stuart, jaskrawą rozbieżność w relacjach ówczesnych obserwatorów, dotyczących tego samego wydarzenia i w tym samym czasie. Każdemu dokumentarnie udowodnionemu „tak” przeciwstawić można również dokumentarnie udowodnione „nie”, każdemu oskarżeniu – uniewinnienie. Prawda i fałsz, urojenie i rzeczywistość są tak bałamutnie pomieszane, że właściwie każdy rodzaj ujęcia można by uznać za bardzo prawdopodobny: kto zechce dowieść, że Maria Stuart jest współwinna zabójstwa swego męża, może przytoczyć dziesiątki zeznań świadków – i na odwrót, kto zechce dowieść, iż nie brała udziału w tej zbrodni, znajdzie tyleż samo świadectw; przed każdym odmalowaniem jej portretu psychologicznego farby zostały z góry zmieszane. A gdy do sprzeczności istniejących relacji przyłączy się jeszcze stronniczość polityczna czy patriotyzm narodowy, obraz stanie się jeszcze bardziej zniekształcony.
Leży to bowiem w naturze ludzkiej, iż w każdym zasadniczym sporze, czy to między dwojgiem ludzi, czy to między dwiema ideami, czy też między dwoma światopoglądami, kusi nas nieodparcie, by opowiedzieć się po czyjejś stronie, by przyznać rację jednemu, a nie przyznać drugiemu, by nazwać jednego winnym, a drugiego niewinnym. Jeśli w dodatku, tak jak w niniejszej sprawie, sprawozdawcy sami przeważnie należą do jednego z nawzajem zwalczających się kierunków, religii czy światopoglądów, to jednostronność ich opinii jest już niejako z góry przesądzona; na ogół autorzy protestanccy zwalali całą winę bez reszty na Marię Stuart, autorzy katoliccy – na Elżbietę. W literaturze angielskiej Maria Stuart przedstawiana jest prawie zawsze jako morderczyni, w szkockiej – jako niewinna ofiara nikczemnych oszczerstw. O listach ze szkatułki stanowiących przedmiot dyskusji najbardziej sporny, jedni gotowi przysiąc, że są prawdziwe, inni natomiast gotowi dać głowę, że są sfałszowane; każdy najdrobniejszy fakt jest więc siłą rzeczy zabarwiony stronniczo. Może dlatego też ktoś, kto nie jest ani Anglikiem, ani Szkotem, ktoś, kto nie jest obciążony przynależnością rodową, będzie mógł zdobyć się na czystszy, pozbawiony uprzedzeń obiektywizm, może uda mu się przystąpić do tej tragedii jedynie i wyłącznie z namiętnym, a jednak bezstronnym zainteresowaniem artysty.
Oczywiście nie będzie tak zuchwały, by twierdzić, iż zna prawdę, jedyną prawdę o wszystkich okolicznościach życia Marii Stuart. To, co zdobędzie, stanowi zaledwie maksimum prawdopodobieństwa, a to, co w najlepszej wierze i z najgłębszym przekonaniem uważa za obiektywizm, będzie mimo to subiektywne. Ponieważ nurt w źródłach nie był czysty, musi dobywać swoją prawdę z mętnej wody. Skoro współczesne relacje przeczą sobie nawzajem, musi wybierać między świadkami oskarżenia a świadkami obrony. I gdyby nawet dokonywał takiego wyboru jak najostrożniej, to niejednokrotnie postąpi najrzetelniej, jeśli swoje opinie zaopatrzy znakiem zapytania i przyzna, że ten lub ów fakt z życia Marii Stuart pozostał dlań niejasny i zapewne niejasnym zostanie na zawsze.
W niniejszym eseju przestrzegałem ściśle zasady niekorzystania z tych zeznań, które zostały wydarte pod wpływem tortur czy też strachu lub przymusu: uczciwy poszukiwacz prawdy nigdy nie będzie uważał wymuszonych zeznań za pełnowartościowe i obowiązujące. Podobnie raporty szpiegów i posłów (w owych czasach było to prawie jedno i to samo) zostały wykorzystane z jak największą ostrożnością, każdy dokument piśmienny z góry budził powątpiewanie; reprezentowany tu pogląd, iż sonety i większość listów ze szkatułki można uważać za autentyczne, opiera się na skrupulatnej analizie i przekonywujących dowodach. Wszędzie tam, gdzie w archiwalnych dokumentach krzyżują się przeciwstawne twierdzenia, gruntownie zbadano źródła i motywy polityczne tej sprzeczności, a tam, gdzie wybór między jednym a drugim twierdzeniem stawał się już nieunikniony, zastosowano miarę ostateczną: do jakiego stopnia poszczególne zachowanie zgodne jest z charakterem w całości.
W gruncie rzeczy charakter Marii Stuart nie jest wcale taki tajemniczy: niejednolity tylko w przejawach zewnętrznych, wewnętrznie jest od początku do końca przejrzysty i prostolinijny. Maria Stuart należy do owego rzadkiego i pociągającego typu kobiet, których prawdziwa pełnia życiowa wtłoczona jest w bardzo szczupły czas, rozkwit ich jest krótki, ale bujny, ich prawdziwy charakter ujawnia się nie na przestrzeni całego życia, lecz na wąskim a płomiennym odcinku jednej jedynej namiętności. Aż do dwudziestego trzeciego roku życia nurt uczuciowy Marii Stuart płynie gładko i spokojnie, tak samo od dwudziestego piątego roku nie zostanie ani razu wzburzony, lecz w ciągu tych dwóch krótkich lat następuje w niej wspaniały, żywiołowy wybuch, rzekłbyś, szalejący orkan, który wynosi jej przeciętne losy na wyżyny tragedii antycznej, wielkiej i potężnej jak Oresteja. W ciągu tych dwóch lat Maria Stuart staje się postacią naprawdę tragiczną, przerasta siebie samą; nadmiar uczucia łamie jej życie, przekazując je zarazem wieczności. I tylko dzięki tej jednej namiętności, którą przypłaciła życiem, imię jej żyje w literaturze po dziś dzień.
Zgodnie z tą szczególnie skondensowaną formą przeżyć wewnętrznych, doprowadzonych do jednego momentu wybuchowego, postać Marii Stuart ulega właściwie już z góry określonym rygorom kształtu i rytmu. Odtwórca powinien dążyć jedynie do tego, by tę strzelającą stromo wzwyż i gwałtownie opadającą krzywą przeżyć Marii Stuart oddać w jej niepowtarzalnej i zaskakującej postaci. Niech więc nikomu nie wyda się sprzecznością, iż w książce tej długi okres pierwszych dwudziestu trzech lat życia Marii Stuart i następne dwadzieścia lat więzienia zajmują nie więcej miejsca niż historia dwóch lat tragicznej namiętności. Tylko na pozór w życiu człowieka czas subiektywny i czas obiektywny to jedno i to samo; w rzeczywistości pełnia przeżyć posiłkuje się miarą duszy, która bieg czasu liczy inaczej niż obojętny i zimny kalendarz. W oszołomieniu uczuciowym, w błogim odprężeniu wzbogacona przez los dusza ludzka może w jak najkrótszym czasie przeżyć nieskończoną pełnię, wyzwolony zaś od namiętności okres długich, długich lat odczuwa jako pustkę, jako przemykający cień, jako głuchą nicość. Dlatego też w historii ludzkiego życia liczą się tylko momenty napięcia, chwile rozstrzygające – i prawdziwą będzie tylko ta powieść, która momenty te uwzględnia. Tylko wtedy, gdy człowiek rzuca na szalę wszystkie swe siły, gdy dusza jego żarzy się i płonie – tylko wtedy staje się postacią prawdziwie żyjącą.
x
W pewnym momencie Zweig pisze: do jakiego stopnia poszczególne zachowanie zgodne jest z charakterem w całości. Jest to metoda albo jeden z jej elementów. Innymi słowy, w sprawach wątpliwych odwoływał się on do charakteru Marii Stuart i na tej podstawie wyciągał wnioski i dokonywał oceny czy takie, a nie inne jej postępowanie było prawdopodobne.
A więc charakter całości. Chcąc więc wyjaśnić postawę „polskiego” rządu wobec Ukrainy i niewątpliwie zbliżający się moment wysłania tam wojska polskiego, wypada odwołać się do całości, w tym wypadku będzie nią historia tych ziem. Na zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem Królestwo Polskie nic nie zyskało, a Wielkie Księstwo Litewskie odzyskało Żmudź. W tamtym czasie Krzyżacy, na mocy zawartych porozumień, nie zagrażali już Królestwu. Bitwa pod Wiedniem miała obronić I Rzeszę przed turecką nawałą. Turcja nie atakowała Rzeczypospolitej. Napoleon stworzył Księstwo Warszawskie tylko po to, by pozyskać rekruta na wojnę z Rosją i wykorzystać to wojsko również w Hiszpanii. Wojna 1920 roku to wojna o odzyskanie Kresów i choć Piłsudski miał wolną drogę na Moskwę, której nikt nie bronił, to wstrzymał ofensywę. Dziewiętnaście lat później bolszewicy odbili to, co wcześniej stracili, czy na co się zgodzili w Rydze w 1921 roku. W czasie II wojny światowej polskie wojsko na wschodzie broniło interesu Stalina, a te na zachodzie wyzwalało tamte kraje, a nie własny. Mamy wiec obraz taki, że wojsko polskie nigdy w historii nie broniło ziem polskich, tych piastowskich. I tak będzie tym razem: nie będzie tu stać i na miejscu czekać na wroga, tylko pojedzie daleko na wschód.
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że to wojsko broniło ziem piastowskich we wrześniu 1939 roku. Nie, nie broniło. Celem tej obrony było umożliwienie wojskom niemieckim i radzieckim dokonanie rozbioru II RP, bo gdyby polskie wojsko nie walczyło, to Niemcy musieliby zająć całe państwo, razem z Kresami, a nie taki był plan. A więc wojsko to zostało wykorzystane przez zdradzieckie władze do realizacji celów, które były wbrew interesom państwa, zbyt słabego, by stawiać opór potężnemu sąsiadowi. I takie wykorzystanie tego wojska umożliwiło likwidację II RP. Bardzo możliwe, że wojsko polskie na Ukrainie również będzie pretekstem do likwidacji III RP. To wszystko było i jest możliwe tylko dlatego, że pomiędzy Niemcami a Rosją nigdy nie było prawdziwego państwa, tylko twory państwowo-podobne, całkowicie uzależnione od jednej lub drugiej strony. Obecna postawa „polskiego” rządu wobec Ukrainy tylko potwierdza ten stan.
Długo zastanawiałem się nad wyborem fragmentów do zacytowania, ostatecznie jednak zdecydowałem się na zamieszczenie całego rozdziału. Jego tytuł to „Powrót do Szkocji; sierpień 1561”. Pochodzi on z książki Stefana Zweiga „Maria Stuart” wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w 1959 roku. Porusza on w nim fundamentalny problem: która władza jest ważniejsza – ta świecka czy duchowa? Gdy Maria Stuart powróciła do Szkocji po trzynastoletnim pobycie we Francji, to zastała już zupełnie inny kraj, w znacznej mierze opanowany przez kalwinizm. Cóż zatem ona, jako katoliczka, mogła zrobić? Czy mogła mieć realną władzę nad swoimi poddanymi?
x
Gdy 19 sierpnia 1561 roku Maria Stuart ląduje w Leith, mgła tak gęsta, jak rzadko kiedy bywa latem na tym północnym wybrzeżu, przesłania brzeg. Jakże różni się ten przyjazd do Szkocji od pożegnania z douce France1! Tam odprowadzał ją w majestatycznym orszaku kwiat francuskiej arystokracji, książęta i hrabiowie, poeci i muzycy dwornie składali jej dowody czci i szacunku. Tutaj nie czekał jej nikt; dopiero gdy łodzie dobiły do brzegu, zebrała się zdziwiona i zaciekawiona gawiedź; kilku rybaków w zgrzebnych kurtkach, paru wałęsających się żołnierzy, trochę kramarzy i wieśniaków przybyłych po to, by w mieście sprzedać owce. Bardziej onieśmieleni niż zachwyceni przyglądają się, jak wysiadają z łodzi bogato wystrojeni panowie i panie w pięknych szatach, księżne i hrabiowie. Dwa światy stanęły oko w oko.
Surowe to powitanie, twarde i szorstkie jak dusza tej północnej krainy. Już w pierwszej chwili poznaje Maria Stuart z bólem straszliwą nędzę swej ojczyzny, pojmuje, że w ciągu tych pięciu dni podróży morskiej cofnęła się o całe stulecie, że przybyła z kraju o wielkiej, bogatej, bujnej, rozrzutnej, delektującej się sobą kulturze do ciasnego, ciemnego i tragicznego świata. W tym mieście, dziesiątki razy plądrowanym i palonym bądź przez Anglików, bądź przez rebeliantów, nie ma pałacu, nie ma ani jednego przyzwoitego domu mieszkalnego, który mógłby ją godnie przyjąć: królowa tego kraju musi przenocować u zwykłego kupca, aby mieć jakikolwiek dach nad głową.
Pierwsze wrażenia mają wielką moc oddziaływania na umysł ludzki, wbijają się w pamięć na całe życie. Może ta młoda kobieta nie wie sama, co ją tak głęboko przejmuje i porusza, gdy teraz, po trzynastu latach nieobecności, wraca do swego kraju jak obca. Czy to tęsknota, czy nieświadome pragnienie owego ciepła i słodyczy życia, które nauczyła się miłować na ziemi francuskiej, czy cień szarego obcego nieba, czy przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa? Tak czy inaczej, gdy Maria Stuart zostaje sama – jak opowiada Brantȏme – wybucha rzewnym płaczem. Nie wstępuje na wyspę brytyjską tak jak Wilhelm Zdobywca, silna i pewna siebie, w pełnym poczuciu swej władzy; nie, pierwszym jej doznaniem jest zakłopotanie, smutek, trwoga przed czekającymi ją wydarzeniami.
—
Nazajutrz przyjeżdża śpiesznie zawiadomiony tymczasem regent, brat przyrodni Marii Stuart, hrabia Moray, a wraz z nim kilku panów, aby przygotować jej jako tako godną świtę przed wjazdem do pobliskiego Edynburga.
Ale tym razem nie będzie to uroczysty orszak. Pod bardzo przejrzystym pretekstem rzekomego ścigania piratów Anglicy zatrzymali jeden ze statków, na którym znajdowały się wierzchowce dworskie, i w małym miasteczku Leith z trudem znaleziono jako tako odpowiedniego i znośnie okiełznanego konia dla królowej; natomiast damy dworu i panowie ze świty muszą – bardzo zagniewani – zadowolić się ordynarnymi chłopskimi szkapami, sprowadzonymi w pośpiechu z okolicznych stajen i szop. Na ten widok łzy stają w oczach Marii Stuart: raz jeszcze odczuwa, jak wiele utraciła wraz ze śmiercią swego męża i o ile to mniej znaczy być tylko królową Szkocji niż królową Francji, którą była dotychczas.. Duma nie pozwala jej pokazać się swym poddanym w tak mizernym, niegodnym orszaku. Zamiast joyeuse entrée2 ulicami Edynburga, obiera wraz ze świtą drogę do zamku w Holyrood omijając mury miasta. W głębi ciemnieje zbudowany przez ojca zamek z krągłymi basztami. Na tle nieba odcinają się hardo wieżyczki twierdzy; z zewnątrz, na pierwszy rzut oka, zamek ten prezentuje się wspaniale, czysty w linii, przygniatający kształtami z ciosowego kamienia.
Ale jakże zimne, jakże puste, jakże nieprzytulne wydają się te komnaty królowej, rozpieszczonej przepychem Francji! Nie ma tu gobelinów, ani blasku świeczników, które włoskie zwierciadła powtarzają od ściany do ściany, ani cennych materii, ani połysku złota i srebra. Od wielu lat nie trzymano tu dworu, opustoszałe komnaty nie pamiętają śmiechu ludzkiego, niczyja dłoń od śmierci ojca Marii Stuart nie zdobiła i nie odnawiała tego domu: i tu szczerzy puste oczodoły nędza, dawna klątwa jej królestwa.
Gdy mieszkańcy Edynburga dowiedzieli się, że ich królowa przybyła do Holyrood, wyruszyli jeszcze tej samej nocy, by ją powitać. Nic dziwnego, że to przywitanie, jak na wyrafinowany, wysubtelniony smak francuskiej arystokracji, wypadło trochę z chłopska i nieokrzesanie; mieszkańcy Edynburga nie mieli musiciens de la cour3, którzy umieliby uradować uczennicę Ronsarda kunsztownymi canzonami lub czułymi madrygałami. Mogą powitać królową co najwyżej starodawnym zwyczajem, układając na placach stosy drew – jedyne, w co obfituje ten dziki kraj – ażeby ogniska, bonfires, płonęły przez całą noc. Potem zbierają się pod jej oknami i zaczynają grać na piszczałkach, kobzach i innych prymitywnych instrumentach; to, co w ich pojęciu jest muzyką, wydelikaconym gościom wydaje się piekielnym hałasem; śpiewają przy tym – teksty świeckie zostały im zakazane przez duchownych kalwińskich – chropawymi męskimi głosami psalmy i pobożne pieśni. Mimo najlepszej woli nie mogą nic więcej ofiarować swojej królowej. Ale Maria Stuart cieszy się z dobrego przyjęcia, a w każdym razie okazuje życzliwość i zadowolenie. Przynajmniej w owej godzinie jej przybycia po raz pierwszy od dziesiątków lat panuje znów zgoda i harmonia między królową a jej narodem.
—
Ani sama królowa, ani jej doradcy nie łudzą się, że najzupełniej niedoświadczoną pod względem politycznym władczynię czeka niepomiernie ciężkie zadanie. Jeszcze przed przybyciem Marii Stuart Maitland Lethington, najtęższa głowa spośród szkockiej arystokracji, napisał prorocze słowa, że jej osoba spowoduje niezwykłe tragedie (it could not fail to raise wonderful tragedies). Nawet energiczny i na wszystko zdecydowany mężczyzna, mąż żelaznej ręki, nie potrafiłby zmusić tego kraju do trwałego spokoju, czegóż więc można żądać od dziewiętnastoletniej kobiety czującej się obco we własnym kraju i tak nie wyszkolonej w sztuce rządzenia? Ubogi kraj, przekupna szlachta, w każdej chwili gotowa do buntu lub wojny, niezliczona ilość klanów żyjących w wiecznych waśniach i sporach między sobą i tylko czekających okazji, by nienawiść przeobraziła się w wojnę domową, duchowieństwo katolickie i protestanckie zażarcie walczące o pierwszeństwo, czujna, niebezpieczna sąsiadka zręcznie podżegająca do zamieszek – i na domiar wszystkiego wrogość światowych mocarstw, które bezlitośnie chcą wciągnąć Szkocję w swe krwawe igraszki: oto sytuacja, jaką zastaje Maria Stuart.
W chwili gdy przybyła do swego kraju, walka ta była już na ostrzu noża. Zamiast zasobnej kasy przejmuje Maria Stuart po swej matce fatalną spuściznę, zaprawdę damnosa hereditas: waśni religijne, tu zacieklej niż gdziekolwiek indziej trawiące dusze ludzkie. W ciągu tych szczęśliwych lat, które Maria Stuart nie przeczuwając nic złego spędziła we Francji, udało się reformacji wtargnąć zwycięsko do Szkocji. Poprzez dwory i domy, poprzez wsie i miasta, poprzez rody i rodziny przebiega straszliwe rozdarcie: jedna część szlachty jest protestancka, druga katolicka, miasta skłaniają się ku nowej wierze, równinny kraj ku starej, jeden klan zwraca się przeciwko drugiemu, jedno pokolenie przeciwko drugiemu, a wzajemną nienawiść podsycają nieustannie rozfanatyzowani duchowni i popierają swoją grą polityczną obce mocarstwa. Największe niebezpieczeństwo dla Marii Stuart stanowi jednak to, że właśnie najpotężniejszy i najbardziej wpływowy odłam szlachty znajduje się w obozie przeciwnym, w obozie kalwinizmu; możliwość owładnięcia bogatymi dobrami kościelnymi podziałała magicznie na tę zaborczą, buntowniczą zgraję. Nareszcie znaleźli znakomity, pseudoetyczny pretekst: mogli się burzyć przeciwko swej władczyni jako obrońcy prawdziwego Kościoła, jako lords of the congregation, a w tym sporze znajdowali zawsze poparcie ze strony Anglii. Ponad dwieście tysięcy funtów ofiarowała już na ten cel oszczędna zazwyczaj Elżbieta, pragnąc wydrzeć Szkocję katolickim Stuartom przy pomocy wojen i buntów, i nawet teraz jeszcze, po uroczyście zawartym pakcie pokojowym, większość oddanych Marii Stuart jest potajemnie na żołdzie Elżbiety.
Maria Stuart mogłaby za jednym zamachem przywrócić zachwianą równowagę, gdyby sama przeszła na protestantyzm, do czego nakłaniała ją usilnie część jej doradców. Lecz jest z rodu Gwizjuszów, pochodzi z rodziny żarliwych szermierzy katolicyzmu i sama, nie będąc fanatyczką religijną, jest wiernie i żarliwie oddana wierze swych ojców i przodków. Nigdy nie odstąpi od swoich przekonań i nawet w obliczu największego niebezpieczeństwa wybierze raczej ustawiczna walkę niż choćby jeden tchórzliwy postępek niezgodny z jej sumieniem. W ten sposób powstał ów nieuleczalny rozłam między nią a szlachtą: zawsze gdy panujący należy do innego Kościoła niż jego poddani, pociąga to za sobą groźne następstwa. Szale wagi nie mogą się stale tak ostro wahać, raz wreszcie musi się sprawa rozstrzygnąć. Właściwie Marii Stuart pozostaje tylko wybór: albo opanować reformację, albo jej ulec. Nieustanne rozbieżności pomiędzy Lutrem, Kalwinem a Rzymem dziwnym zbiegiem okoliczności odbijają się dramatycznie na losach Marii Stuart: osobista walka między Elżbietą a Marią Stuart, pomiędzy Anglią i Szkocją zadecyduje zarazem – i dlatego jest tak bardzo ważka – pomiędzy Anglią a Hiszpanią, pomiędzy reformacją a kontrreformacją.
—
Tę i tak już dramatyczną sytuację utrudnia jeszcze jedna okoliczność: niezgoda religijna wtargnęła już do jej rodziny, do jej zamku, do gabinetu jej doradców. Najbardziej wpływowy człowiek w całej Szkocji, brat przyrodni Marii, Jakub Stuart, hrabia Moray, któremu królowa musi powierzyć prowadzenie spraw państwowych, jest żarliwym protestantem i obrońcą owej kirk4, którą ona, wierząca katoliczka, potępia jako herezję. Pierwszy położył swój podpis pod sprzysiężeniem obrońców protestantyzmu, lords of congregation, którzy zobowiązali się „odżegnywać się od nauki szatana wraz z jej przesądami i bałwochwalstwem i uznać się odtąd za jej otwartych przeciwników”. Ten „zbór szatana” (congregation of satan), od którego tak się odżegnują, to nic innego jak wiara katolicka, a więc ta, którą wyznaje Maria Stuart. Już od samego początku rozpoczyna się między królową a regentem rozdźwięk w pojmowaniu najistotniejszych spraw życiowych, a stan taki nie wróży spokoju. W głębi serca żywi bowiem królowa jedną tylko myśl: zdławić reformację w Szkocji, a brat jej i regent ma tylko jedno pragnienie: podnieść reformację w Szkocji do godności jedynej religii panującej. Takie jaskrawe przeciwieństwo przekonań musi nieuchronnie doprowadzić przy pierwszej sposobności do otwartego konfliktu.
Ów Jakub Stuart to jedna z postaci, którym los wyznaczył decydującą rolę w dramacie Marii Stuart; rolę tę potrafi odegrać po mistrzowsku. Jako syn tego samego ojca, lecz z nielegalnego, długotrwałego stosunku miłosnego z Małgorzatą Erskine, córką jednego z najbardziej arystokratycznych rodów Szkocji, wydaje się dzięki królewskiej krwi, a jeszcze bardziej dzięki swej własnej żelaznej energii powołany na najgodniejszego dziedzica korony. Jedynie słaba pozycja polityczna skłoniła w swoim czasie Jakuba V do wyrzeczenia się legalnego związku z ukochaną lady Erskine i do umocnienia swojej potęgi i swych finansów poprzez małżeństwo z księżniczką francuską, matką Marii Stuart. Tak oto ciąży na tym ambitnym synu królewskim piętno nielegalnych narodzin., które po wsze czasy zamyka mu drogę do tronu. Chociaż na prośbę Jakuba V papież przyznaje oficjalnie prawo do krwi królewskiej zarówno jemu, jaki pięciorgu innym nieprawnym dzieciom jego ojca, Moray pozostaje mimo to bękartem i nie może rościć pretensji do korony ojcowskiej.
Otóż Moray jest naturą władczą. Porywcza stanowczość jego królewskich przodków, ich duma i żądza władzy burzą się w jego krwi: rozumem i jasnością decyzji góruje nad zachłannym klanem lordów i baronów. Jego cele sięgają daleko, jego plany mają rozległe perspektywy polityczne. Równie mądry jak siostra, ten trzydziestoletni mężczyzna przewyższa ją znacznie rozwagą i doświadczeniem. Patrzy na nią jak na rozbawione dziecko i pozwala się jej bawić, dopóki te igraszki nie krzyżują jego planów. Ten dojrzały mężczyzna nie ulega, tak jak siostra, gwałtownym, nerwowym, romantycznym impulsom, jako władca nie ma w sobie nic bohaterskiego, ale za to zna tajemnicę czekania i cierpliwości, które jest pewniejszą rękojmią sukcesu niż szybki i namiętny poryw.
Pierwszą oznaką prawdziwych uzdolnień politycznych jest umiejętność z góry rezygnowania z tego, co nieosiągalne. Nieosiągalną dla tego nieprawego syna jest korona królewska. Nigdy Moray nie będzie mógł nazywać się Jakubem VI – zdaje sobie z tego sprawę; a więc jako rozważny polityk odstępuje od roszczeń do tytułu króla Szkocji, aby tym pewniej pozostać władcą Szkocji: niechaj będzie regent, skoro nie może być rex. Zrzeka się insygniów władzy, rezygnuje z widomych oznak, aby tym mocniej utrzymać w swych rekach prawdziwą władzę. Jeszcze jako młodzieniec zgarniał dla siebie najbardziej oczywistą postać władzy – bogactwo; otrzymał duży spadek po ojcu, a i poza tym chętnie przyjmuje dary; czerpie korzyści z rozwiązania klasztorów, z wojny, przy każdym połowie pierwszy napełnia swą sieć. Bez skrupułów przyjmuje subsydia od Elżbiety, a gdy siostra jego, Maria Stuart, wraca do Szkocji jako królowa, Moray jest już jednym z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w kraju, tak silnym, że trzeba się z nim liczyć.
Bardziej z wewnętrznej potrzeby niż z rzeczywistej sympatii szuka Maria Stuart przyjaźni ze swym bratem przyrodnim; aby zabezpieczyć własne panowanie, wpycha mu w ręce wszystko, czego zapragnie, zaspokaja jego nienasyconą żądzę bogactw i władzy. Ręce Moraya – na szczęście dla Marii Stuart – są naprawdę niezawodne, umieją utrzymywać i umieją ustępować. Jako urodzony mąż stanu, Moray trzyma się złotego środka: jest protestantem, ale nie obrazoburcą, jest szkockim patriotą, ale przy tym w łaskach u Elżbiety, jest w nie najgorszych stosunkach z lordami, ale w razie potrzeby potrafi pokazać im pięść – w sumie jest to człowiek zimny, wyrachowany, pozbawiony nerwów, którego nie zaślepią pozory władzy, a zaspokoi sama tylko władza.
Tak niepospolity człowiek to wielka zdobycz dla Marii Stuart, dopóki stoi po jej stronie – i olbrzymie niebezpieczeństwo, jeśli wystąpi przeciwko niej. Jako brat związany z nią węzłami tej samej krwi, Moray ma również egoistyczne względy na celu, aby utrzymać siostrę na tronie: żaden Gordon czy Hamilton będąc na jej miejscu nie pozostawiłby mu tak nieograniczonej władzy i swobody w rządzeniu; chętnie pozostawia więc siostrze reprezentację, bez zawiści patrzy, jak podczas uroczystości niosą przed nią berło i koronę, dopóki wie, iż prawdziwą władzę on dzierży w swym ręku. Lecz z chwilą gdy królowa zechce sama panować i obniżyć jego autorytet, duma Stuartów zetrze się z dumą Stuartów. A nie ma straszliwszej wrogości niż wówczas, gdy walczą ze sobą pokrewne natury o tym samym napięciu siły i z tych samych pobudek.
Protestantem jest również sekretarz stanu, Maitland Lethington, drugi mający nie mniejsze znaczenie człowiek na dworze Marii Stuart. Ale i on początkowo jest po stronie królowej; Maitland, tęga głowa, umysł giętki i wyrafinowany, the flower of wits5, jak go nazwała Elżbieta, nie jest tak żądny władzy ani tak ambitny jak Moray. Jako dyplomatę, bawi go zawiła i zawikłana gra polityki i intryg, bawi go cały kunszt kombinacji; nie chodzi mu o sztywne zasady, o religię czy ojczyznę, o królową czy państwo, lecz o artyzm, o sztukę rozgrywek, o supłanie i rozwiązywanie nici na swój własny sposób. W stosunku do Marii Stuart, do której osobiście jest głęboko przywiązany (jedna z czterech Mary, Mary Fleming, zostanie jego żoną), nie jest ani naprawdę wierny, ani naprawdę niewierny. Będzie jej służył, dopóki los jej sprzyja, ale opuści ją w niebezpieczeństwie; po nim, jak po barwnej chorągiewce na dachu, Maria Stuart może poznać, czy wieje wiatr pomyślny, czy niepomyślny, gdyż jako prawdziwy polityk będzie służył nie królowej, nie przyjaciółce, lecz wyłącznie jej fortunie.
—
Ani z prawa, ani z lewa, ani w mieście, ani we własnym domu nie znajduje Maria Stuart – cóż za fatalny horoskop! – żadnego oddanego przyjaciela. Jednak przy pomocy takiego Moraya, takiego Maitlanda udaje się jej panować i paktować; nieprzejednanie natomiast, nieubłaganie, z zaciekłą, morderczą nienawiścią przeciwstawia się jej od pierwszej chwili najpotężniejszy przedstawiciel ludu, John Knox, kaznodzieja z Edynburga, organizator, pan i władca szkockiej kirk, mistrz demagogii religijnej. Z nim rozpoczyna się walka o być albo nie być, o śmierć i życie.
Kalwinizm Johna Knoxa nie jest bowiem tylko reformatorskim odnowieniem Kościoła, lecz sztywnym systemem państwa bożego i przeto niejako superlatywem protestantyzmu. John Knox występuje władczo i jako władca fanatycznie domaga się od samego króla niewolniczego podporządkowania się jego teokratycznym przykazaniom. Z kościołem anglikańskim, z kościołem luterańskim, z jakąś łagodniejszą postacią reformacji doszłaby może Maria Stuart do porozumienia, zgodnie ze swą miękką i uległą naturą. Samowładztwo kalwinizmu natomiast wyklucza z góry jakąkolwiek możliwość porozumienia z prawdziwym władcą kraju, i nawet Elżbieta, wysługująca się politycznie Knoxem, aby czynić wstręty rywalce, nie cierpi go osobiście z powodu jego nieznośnej zarozumiałości. Jakże dopiero gniewać musi na wskroś ludzką i myślącą w duchu humanistycznym Marię Stuart to jego ponure religianctwo! Czymś zupełnie niepojętym była dla jej bujnej natury, miłującej życie, dla jej poetyckich skłonności ta trzeźwa surowość, niechęć do życia, obrazoburcza nienawiść do sztuki, to gwałcenie radości wysnute z genewskiej nauki – czymś zupełnie nie do zniesienia ten wyniosły upór zakazujący śmiechu i potępiający piękno jako występek, pragnący obrócić wniwecz wszystko, co dla niej najdroższe: swobodne formy obyczajów, muzykę, poezję i taniec, sprawiający, iż świat, i tak ponury, staje się jeszcze bardziej posępny.
Ten twardy charakter, jak ze Starego Testamentu, nadaje edynburskiej kirk John Knox, najzacieklejszy, najbardziej fanatyczny ze wszystkich założycieli Kościoła, prześcigający swego własnego mistrza, Kalwina, w bezkompromisowości i nietolerancji. Początkowo skromny ksiądz katolicki niskiego stopnia, z całym szaleństwem i pasją swej apodyktycznej natury rzuca się w reformację, jest uczniem George’a Wisharta, którego matka Marii Stuart kazała spalić żywcem jako kacerza. Płomień, w którym zginął jego nauczyciel, płonie nadal w duszy ucznia. Jako jeden z przywódców rebelii przeciw regentce, zostaje wzięty do niewoli przez francuską armię posiłkową i skazany na galery we Francji. Długo siedzi tam zakuty w kajdany, lecz wola jego po krótkim czasie staje się równie żelazna jak łańcuchy. Po uwolnieniu ucieka do Kalwina; tu uczy się siły wymowy i bezlitosnej purytańskiej nienawiści wobec wszystkiego, co jasne i helleńskie; po powrocie do Szkocji w ciągu niewielu lat nakłania lordów i lud do przyjęcia reformacji.
John Knox jest chyba najdoskonalszym typem fanatyka religijnego, jaki zna historia: twardszy niż Luter, który jednak nie jest pozbawiony pewnej pogody ducha, surowszy niż Savonarola, gdyż nie umiał się zdobyć na blask i mistyczne światło w swych przemówieniach. Prostolinijność jego była uczciwa, lecz wskutek swej przerażającej ograniczoności myślenia Knox należał do owych ciasnych, surowych umysłów, dla których tylko własna prawda jest prawdziwa, tylko własna cnota cnotliwa, tylko własne chrześcijaństwo chrześcijańskie. Kto nie ma tych samych przekonań co on, jest przestępcą, kto choć o jotę odstępuje od jego żądań, jest sługą szatana. Knox ma w sobie ponurą odwagę opętanego, namiętność ograniczonego fanatyka i obmierzłą dumę „jedynego sprawiedliwego”; w jego surowości tli się jednocześnie niebezpieczna radość z własnego hartu, w jego nietolerancji – ponura satysfakcja z własnej nieomylności.
Ten szkocki Jehowa ze swą falującą brodą staje co niedzielę na ambonie kościoła Św. Idziego i miota gromy nienawiści na tych, którzy nie słuchają jego kazania; kill joy, uśmiercający radość, z gniewem ciska klątwy na beztroskie „plemię szatańskie” tych, którzy służą Bogu nie ściśle według jego wskazówek i jego osobistego rozumienia. Albowiem ten zimny fanatyk nie zna innej radości niż triumf swojej racji, innej sprawiedliwości niż sukces swojej sprawy. Naiwnie triumfuje, ilekroć jakiś katolik czy inny przeciwnik zostanie usunięty lub upokorzony; a jeśli czyjaś mordercza dłoń sprzątnie wroga kirk, to rzecz prosta, nikt inny tylko Bóg pragnął owego chwalebnego czynu i dopomógł do jego spełnienia. Ze swej ambony Knox intonuje pieśń triumfalną, gdy biednemu chłopcu Franciszkowi II, małżonkowi Marii Stuart, zabójcza materia zaczyna się sączyć z ucha, „które nie chciało słyszeć głosu Boga” – a gdy umiera Maria de Guise, matka Marii Stuart, Knox, rozradowany, głosi z ambony: Oby Bóg w Swej niezmierzonej łasce uwolnił nas niebawem i od innych osób z krwi Walezjuszów. Amen! Amen!
Nie ma nic z łagodności boskiej, nic z ewangelicznej dobroci w jego mowach, którymi grozi jak rózgą; jego Bóg jest Bogiem zemsty, zazdrosnym i nieubłaganym, jego Biblią jest tylko Stary Testament, żądny krwi i barbarzyńsko surowy. W jego kazaniach mowa jest o Moabie, O Amaleku, o wszystkich innych wrogach ludu Izraela, których wytępić należy ogniem i mieczem, i groźby te skierowane są przeciwko wrogom jedynej prawdziwej – a więc jego własnej – wiary. A gdy gniewnymi słowy biczuje królową biblijną Jezabel, wiedzą dobrze słuchacze, jaką to królową ma na myśli. Niby burza, co zaciemnia niebo i napawa duszę lękiem za każdym hukiem gromu i zygzakiem błyskawicy – opanował Szkocję kalwinizm, grożąc lada chwila niszczącym wyładowaniem.
Tak świadomy swego celu i nieprzekupny człowiek, który jedynie chce rozkazywać i toleruje tylko posłuszną wiarę, nie przystanie na żaden kompromis; zabieganie o jego względy uczyni go jeszcze bardziej twardym, szyderczym i wymagającym. Wszelkie próby porozumienia rozbijają się o głazy zarozumiałego oporu. Ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na ziemi: wydaje im się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są przeto na słowa ludzkie.
—
Zaledwie tydzień bawi Maria Stuart w swym kraju, a już odczuła ponurą obecność tego fanatyka. Zanim jeszcze objęła władzę, zapewniła swym poddanym nie tylko pełną swobodę wiary – co przy jej wrodzonej tolerancji nie było dla niej ofiarą – ale nawet pogodziła się z zakazem publicznego odprawiania mszy katolickiej w Szkocji – bolesne to ustępstwo na rzecz zwolenników Johna Knoxa, który twierdził, że „wolałby widzieć dziesięć tysięcy wrogów lądujących w Szkocji niż dowiedzieć się o jednej odprawionej mszy”.
Zrozumiałe, że Maria Stuart, jako gorliwa katoliczka, krewniaczka Gwizjuszów, zastrzegła sobie prawo praktykowania bez przeszkód swej religii we własnej kaplicy domowej i parlament przyznał jej słuszne żądanie bez zastrzeżeń. Jednakże gdy pierwszej niedzieli w jej kaplicy domowej w Holyrood rozpoczęły się przygotowania do mszy katolickiej, rozjątrzony tłum dotarł z groźbami aż do bram. Ministrantowi, który niósł przed ołtarz poświęcane świece, wyrwano je siłą i połamano. Coraz głośniej daje się słyszeć żądanie, aby wydalono, a nawet zamordowano „pogańskiego kapłana”, rozlegają się coraz bardziej wzburzone okrzyki protestu przeciwko „służeniu szatanowi”; we własnym domu królowej lada chwila może wybuchnąć awantura o Kościół.
Na szczęście hrabia Moray, chociaż sam szermierz i obrońca kirk, rzuca się przeciwko rozfanatyzowanej tłuszczy i broni wejścia. Po mszy, odprawionej w wielkim strachu, wyprowadza przerażonego księdza bezpiecznie do jego komnaty; katastrofa została zażegnana, autorytet królowej jeszcze z trudem ocalony. Ale wesoła uroczystość na cześć przybycia Marii Stuart, owe joyousities, jak szyderczo wykpiwa Knox, zostały ku jego radości brutalnie przerwane; po raz pierwszy napotyka romantyczna królowa w swej ojczyźnie na opór rzeczywistości.
Maria Stuart reaguje na te zniewagę wybuchem gniewu. We łzach i w złych słowach wyładowuje tłumioną wściekłość. I tu po raz drugi pada ostrzejsze światło na jej niezbyt wyrazisty jak dotąd charakter. Ta młoda kobieta, od wczesnego dzieciństwa rozpieszczana przez los, jest w głębi duszy delikatna i czuła, ustępliwa i łatwa w pożyciu; wszyscy, od wielmożów na dworze do pokojowych i dziewek folwarcznych, chwalą jej miły, prosty, serdeczny sposób bycia. Potrafi zaskarbić sobie sympatię wszystkich, gdyż nie chełpi się i nie pyszni swym królewskim tytułem, a dzięki naturalnej swobodzie w zachowaniu pozwala zapominać o przewadze swego stanowiska. Ale u podstaw tej szczodrej serdeczności spoczywa silne poczucie godności własnej osoby, dopóty niewidoczne, dopóki nikt go nie tyka, lecz wybuchające namiętnie, jeśli ktokolwiek ośmieli się na sprzeciw lub opór. Ta dziwna kobieta często umiała zapomnieć urazę osobistą, ale nigdy nie zapomniała najmniejszego uchybienia jej królewskiej godności.
Ani przez chwilę nie ścierpi tej pierwszej obelgi. Podobne zuchwalstwo musi być zaraz na samym początku zdławione i surowo ukarane; a Maria Stuart wie, kto jest inicjatorem owych zajść, słyszała o tym brodaczu z kacerskiego kościoła, który podburzał lud przeciwko jej wierze i nasłał zgraję na jej dom. Od razu postanawia rozprawić się z nim energicznie. Maria Stuart bowiem, przywykła do królewskiej wszechpotęgi we Francji, wychowana od dzieciństwa w wierze, iż jej, królowej z bożej łaski, należy się bezwzględne posłuszeństwo, nie może wyobrazić sobie sprzeciwu poddanego, zwykłego mieszczanina; wszystkiego by się prędzej spodziewała, ale nie tego, że ktoś ośmieli się jej otwarcie i hardo przeciwstawić. A na to John Knox jest przygotowany i nawet z góry się cieszy. „Dlaczegóż ta ładna twarz arystokratki miałaby przyprawić mnie o lęk, skoro tylu już rozgniewanym mężom patrzyłem prosto w oczy i nigdy nie doznawałem niegodnego strachu?” – zadaje sobie pytanie. I biegnie pełen zapału do pałacu, gdyż walczyć – i jak sądzi, walczyć o Boga – to największa rozkosz dla każdego fanatyka.
Jeśli Bóg użycza korony królom, to swym kapłanom i wysłannikom udziela daru płomiennego słowa. Według Johna Knoxa wyżej od króla stoi pastor kirk, jako strażnik prawa bożego. Jego zadaniem jest bronić państwa bożego na ziemi, nie wolno mu się wahać, musi poskromić nieposłusznych twardym kosturem swego gniewu, tak jak to uczynił niegdyś Samuel i biblijni sędziowie.
Dochodzi więc do sceny jak w Starym Testamencie: duma królewska i pycha kapłana ścierają się ze sobą – to nie jednostka walczy z jednostką o przewagę, lecz po raz tysiączny zmagają się w zaciekłej walce dwie prastare idee.
Maria Stuart usiłuje powściągnąć swój gniew, chce być łagodna, nie pragnie niczego innego, tylko pokoju dla swego kraju; grzecznie wszczyna rozmowę. John Knox natomiast jest zdecydowany stawiać się ostro, pokazać tej idolatress6, że ani na cal nie pochyli głowy przed możnymi tej ziemi. W chmurnym milczeniu, nie jak oskarżony, lecz jak oskarżyciel słucha wyrzutów królowej za jego książkę The first blast of trumpet against the monstrous regiment of women7, w której odmawia kobietom prawa do panowania. Ten sam Knox, który z powodu tej samej książki będzie się później najpokorniej tłumaczył przed protestantką Elżbietą, wobec tej królowej-„papistki” upiera się w wieloznacznych słowach przy swoich przekonaniach. Stopniowo wymiana zdań staje się coraz gwałtowniejsza. Maria Stuart przypiera Knoxa do muru: czy zdaniem jego poddani winni być bezwzględnie posłuszni swemu władcy, czy nie? Zamiast odpowiedzi „oczywiście”, jak to Maria Stuart oczekiwała, zręczny taktyk sprowadza obowiązek posłuszeństwa do zacieśniającego porównania: jeśli ojciec traci rozum i chce zabijać swoje dzieci, mają one prawo związać mu ręce i wyrwać z nich miecz. Jeśli panujący prześladuje dzieci boże, mają one prawo stawiać opór. Królowa domyśla się w tych zastrzeżeniach buntu teokraty przeciw uprawnieniom władcy.
- A więc moi poddani - pyta - winni być posłuszni wam, a nie mnie? Więc to ja jestem waszą, a nie wy moim poddanym? W gruncie rzeczy John Knox tak uważa. Ale jest zbyt ostrożny, aby w obecności Moraya wypowiedzieć się jasno. - Nie - mówi wymijająco - zarówno panujący, jak i poddani winni być posłuszni Bogu. Królowie winni być żywicielami Kościoła, królowe zaś karmicielkami. - Ale ja nie chcę być karmicielką waszego Kościoła - odpowiada królowa, rozgniewana dwuznacznością tej odpowiedzi. - Chcę mieć w opiece Kościół rzymskokatolicki, który uważam za Kościół boży.
Teraz dochodzi do starcia oręża na oręż. Rozmowa ta doprowadziła do punktu, w którym nie może być już porozumienia między wierzącą katoliczką a fanatycznym protestantem. Knox staje się wręcz grubiański i pozwala sobie nazwać Kościół rzymskokatolicki „wszeteczną dziewką”, której nie wolno mienić się oblubienicą bożą. A gdy królowa zabrania mu używania podobnych słów, gdyż ubliżają jej sumieniu, Knox odpowiada wyzywająco: „Sumienie wymaga poznania.” On zaś obawia się, że królowej brak właściwego poznania. Zamiast pojednania ta pierwsza próba porozumienia wywołuje tylko zaostrzenie sprzeczności. Knox wie już teraz, że „szatan jest silny” i że po młodej władczyni nie może spodziewać się uległości.
„W sporze z nią natknąłem się na taką stanowczość, jakiej dotąd nie spotkałem u osoby w tak młodym wieku. Od tej chwili dwór już dla mnie nie istnieje, a ja dla dworu” – pisze rozgoryczony.
Z drugiej strony, Maria Stuart po raz pierwszy uświadomiła sobie granice potęgi królewskiej. Z podniesioną głową opuszcza Knox komnatę, zadowolony z siebie i dumny, że przeciwstawił się królowej – a Maria Stuart, zbita z tropu, z goryczą stwierdza własną niemoc; gorące łzy tryskają jej z oczu. Nie będą to ostatnie łzy w jej życiu. Przekona się wkrótce, że władzy nie dziedziczy się po prostu z krwią ojca, ale trzeba zdobywać ją nieustannie wśród walk i upokorzeń.
x
Zweig, opisując konflikt pomiędzy fanatycznym Knoxem a Marią Stuart, uświadomił mi, że reformacja, tak jak ją się przedstawia, to jedna wielka mistyfikacja. Renesans został zapoczątkowany przez prąd zwany humanizmem. To był prawdziwy przewrót. Średniowiecze to był okres całkowitej dominacji Kościoła. W tym czasie Bóg był w centrum ludzkiej uwagi i stąd ciągłe modlitwy, a nawet, w skrajnych wypadkach, biczowanie się i umartwianie. Humanizm natomiast stawia w centrum uwagi człowieka i jego życie doczesne. Ludzie już nie chcą myśleć o śmierci czy życiu pozagrobowym, chcą żyć tu i teraz, chcą korzystać z życia. Zatem protestantyzm, a w szczególności jego skrajna odmiana, kalwinizm, nie są odstępstwem od Kościoła. Wręcz przeciwnie, chcą, by pozostał on takim, jakim był w średniowieczu. Stąd w kalwinizmie mamy taką surowość obyczajów i ciągłe koncentrowanie się na Bogu, co przejawia się w częstych modłach i czytaniu Biblii. Czy więc ci, którzy nazywają średniowiecze ciemnotą i zabobonem, zdają sobie sprawę z tego, że tym jest również protestantyzm, a w szczególności kalwinizm?
Katedry gotyckie, ich strzeliste wieże, symbolizowały dłonie złożone do modlitwy. To był pionowy porządek architektoniczny skierowany ku górze, ku Bogu. Renesans zapoczątkowuje porządek poziomy, a więc przyziemny, w którym zaczynają być budowane kościoły katolickie. Ich wnętrza są bogato dekorowane, pełno w nich obrazów, co raczej odwraca uwagę od Boga, niż ku niemu zbliża. W pewnym sensie jest to profanacja całej idei wiary. Kto tu zatem jest odstępcą i kacerzem: John Knox czy Maria Stuart? I obecnie, gdy wmawia się nam, że jest to jedyny prawdziwy Kościół, to jest to jedno wielkie oszustwo. Katedry gotyckie są niezmienne i takim stylem jest neogotyk. Natomiast gdy patrzy się na tę udziwnioną architekturę współczesnych kościołów katolickich, to rodzi się pytanie: czym tak naprawdę jest katolicyzm? Katedry gotyckie są niezmienne, cerkwie i meczety również. One mają symbolizować trwałość i wieczność. A co symbolizują ciągle zmieniające się bryły kościołów katolickich? Kto zatem odstąpił od Kościoła i kto jest kacerzem?
Ktoś, kto wymyślił wiarę i Boga, dobrze wiedział, co czynił. Trudno jest ludziom pogodzić się z tym, że życie nie trwa wiecznie i potrzebują jakiejś nadziei, że wraz z życiem doczesnym nie wszystko się kończy. Gorliwa wiara ma być gwarantem dostania się do nieba. Ci, którzy powymyślali te różne wiary czy wyznania, dobrze wiedzieli, że to zawsze będzie źródłem wszelkich konfliktów, bo nigdy tak nie będzie, że człowiek będzie żył wiecznie i nie będzie zainteresowany życiem pośmiertnym.
Stefan Zweig (1881-1942) austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia napisał (1935) beletryzowaną biografię Marii Stuart (1542-1587), PIW 1959. Powieść ta należy do najwybitniejszych jego utworów, a może nawet jest najwybitniejszym. Warto więc, jak sądzę, zapoznać się z jej fragmentami, bo Zweig porusza fundamentalne problemy tyczące ludzkiej egzystencji oraz polityki i jej mrocznych zakamarków. Na początek wypada jednak przedstawić podstawowe informacje o rodzie Stuartów i szkockich klanach. W Wikipedii można m.in. przeczytać:
Pierwszym królem Szkocji z tego rodu był Robert II, który zasiadł na tronie w 1371 r. Był synem Waltera, szóstego dziedzicznego Wielkiego Stewarda Szkocji i Marjorie, siostry króla Dawida II, ostatniego z dynastii Bruce. Od nazwy urzędu pełnionego przez jego przodków przyjęła się nazwa dynastii (w wersji angielskiej Stuart). Główna linia męska dynastii wygasła na Jakubie V w 1542 r. Dziedziczką tronu została jego córka Maria (zm. 1587 r.). Panowała do 1567 r. Została pozbawiona tronu na rzecz swego syna – Jakuba VI (zm. 1625 r.). Jego ojcem był Henryk Stuart, lord Darnley (zm. 1567 r.), książę Albany z młodszej linii dynastii Stuart.
Klany szkockie – grupy spokrewnionych ze sobą Szkotów, tworzących jedną z lepiej zachowanych struktur klanowych w Europie. Jako zasadnicza forma organizacji społecznej przetrwały klany w Wyżynnej Szkocji (Highlands) do połowy XVIII wieku. Stanowiły jedną z głównych grup oporu przeciw zjednoczeniu z Anglią i angielskiej dominacji. Stąd wszystkie góralskie klany (z wyjątkiem klanu Campbell) popierały prawowitą szkocką dynastię Stuartów, masowo biorąc udział w szkockich powstaniach m.in. w 1715 i 1745. Polityka angielskich najeźdźców próbujących zniszczyć strukturę klanową przyczyniła się paradoksalnie do jej umocnienia, a renesans szkockiej kultury narodowej na początku XIX wieku pozwolił przetrwać klanom do współczesności.
Klany szkockie nie są jednolite. Obok wielkich klanów, grupujących mniejsze klany, rody i rodziny złączone jedynie legendarnym pochodzeniem od wspólnego przodka (Klan Chattan, Klan Alpin, Klan Donald), istnieją mniejsze klany, będące w zasadzie rodami (Colquhoun, Graham, Buchanan).
Społeczność klanowa dzieli się zwykle na trzy grupy – ród naczelnika, członków klanu o tym samym nazwisku co naczelnik, zachowujących tradycje wspólnego, często legendarnego pochodzenia i tzw. ludzi złączonych – dawnych mieszkańców ziem zajętych przez klan, członków dawnych podbitych klanów, noszących różne nazwiska, ale uznawanych za współklanowców. Anglicy próbowali odnieść stosunki klanowe do swoich układów społecznych, traktowali wodzów klanu jak posiadaczy ziemskich, drugą grupę jak dzierżawców, a trzecią jak poddzierżawców. Nie było to ścisłe odniesienie, ponieważ tradycyjnie wódz nie był właścicielem ziemi klanu, lecz tylko jej głównym zarządcą i dyspozytorem.
x
Poniżej cały pierwszy rozdział tej książki zatytułowany Królowa w kolebce 1542-1548.
Sześć dni miała Maria Stuart, gdy została królową Szkocji. Już od zarania spełniało się prawo jej życia: wszystkie dary losu otrzymała zbyt wcześnie, by móc się nimi świadomie radować. W posępny dzień grudniowy roku 1542, kiedy na zamku Linlithgow przyszła na świat Maria Stuart, w sąsiednim zamku Falkland ojciec jej, Jakub V, leżał na łożu śmierci; mimo iż miał dopiero lat trzydzieści jeden, był już złamany życiem, znużony koroną, strudzony walką. Był to człowiek odważny, rycerski, pogodny z natury, namiętny miłośnik sztuki i kobiet, zżyty ze swym ludem; nieraz udawał się w przebraniu na uroczystości wiejskie, tańczył i żartował z wieśniakami i niejedna ze szkockich pieśni i ballad, których był twórcą, długo żyła jeszcze w pamięci jego ludu. Ale ten nieszczęsny potomek nieszczęsnego rodu żył w epoce rozwichrzenia, w kraju buntowniczym, i od urodzenia już był skazany na swój tragiczny los. Silny i bezwzględny sąsiad, Henryk VIII, domaga się, by wprowadził reformację, lecz Jakub V pozostaje wierny Kościołowi; szlachta szkocka, stale gotowa utrudniać życie swemu władcy, od razu wykorzystuje tę waśń i nieustannie podżega spokojnego, pogodnego króla do zamieszek i wojny. Już cztery lata przedtem Jakub V starając się o rękę Marii de Guise szczerze jej wyznaje, jak ciężka jest sytuacja króla otoczonego tym krnąbrnym i zaborczym klanem.
„Madame – pisze w tym wstrząsająco szczerym liście – mam dopiero dwadzieścia siedem lat, lecz już przytłoczony jestem zarówno ciężarem życia, jak i korony… Będąc sierotą od dzieciństwa, stałem się jeńcem ambitnych wielmożów; potężny dom Douglasów długo więził mnie w niewoli, i po dziś dzień nienawidzę tego nazwiska i wspomnień z nim związanych. Archibald hrabia d’Angus, Georg, jego brat, i wszyscy wygnani krewniacy nieustannie podburzają króla Anglii przeciwko nam, nie ma chyba ani jednego szlachcica w mym państwie, którego nie kusiliby obietnicami lub nie przekupywali pieniędzmi. Nic nie gwarantuje bezpieczeństwa mojej osobie,nie istnieje żadna rękojmia, iż moja wola i legalnie przysługujące mi prawa zostaną uszanowane. To przeraża mnie, Madame, spodziewam się, że doda mi Pani siły i dopomoże radą. Bez pieniędzy, zdany jedynie na wsparcie, które otrzymuję od Francji, czy na niewielkie składki zamożnego duchowieństwa, usiłuję przyozdobić me zamki, utrzymać me twierdze i budować okręty. Ale moi baronowie uważają króla, który naprawdę chce być królem, za nieznośnego rywala. Mimo przyjaźni króla Francji, mimo posiłków wojskowych,mimo przywiązania mego narodu obawiam się, że nie odniosę decydującego zwycięstwa nad moimi baronami. Pokonałbym wszelkie przeszkody, aby utorować drogę sprawiedliwości i pokoju dla mego narodu, i byłbym może osiągnął ten cel, gdyby panowie szlachta w moim kraju nie czuli za sobą poparcia. Lecz król Anglii nieustannie sieje niesnaski między nimi a mną, i herezje, które zaszczepił w mym państwie, szerzą się i obejmują swym niszczycielskim wpływem Kościół i naród. A że siła moja i przodków moich opierała się od dawna tylko na mieszczaństwie i na Kościele, muszę zadać sobie pytanie: na jak długo starczy nam tej siły?”
Wszystkie nieszczęścia, jakie król przewidział w tym złowróżbnym liście, spełniły się, a los doświadczył go jeszcze ciężej. Obaj synowie, którymi obdarzyła go Maria de Guise, zmarli w kolebce, i Jakub V, w pełni wieku męskiego, wciąż jeszcze nie miał dziedzica korony, która coraz boleśniej uciskała mu skronie. Wreszcie pchnęli go szkoccy baronowie wbrew jego woli ku wojnie z potężną Anglią, opuszczając zdradziecko w decydującej chwili. Pod Solway Moss Szkocja nie tylko przegrywa bitwę, ale i tarci honor; nim dochodzi do walki, rozbiegają się wojska pozbawione dowódców, opuszczone przez baronów; sam król, mąż tak rycerski, w tej rozstrzygającej chwili walczy nie z wrogami, lecz z własną śmiercią. Trawiony gorączką, wyczerpany, spoczywa na łożu w zamku Falkland, zmęczony bezcelową walką i uciążliwym żywotem.
Wtedy, w ów chmurny dzień zimowy, 9 grudnia roku 1542, gdy mgła przesłania okna, puka do drzwi goniec i oznajmia umierającemu, że przyszła mu na świat córka, następczyni tronu. Lecz Jakub V jest zbyt wyczerpany, by zdobyć się na radość czy nadzieję. Dlaczego nie syn, dlaczego nie następca? Bliski śmierci widzi we wszystkim tylko tragizm i klęskę. Odpowiada zrezygnowany: Od kobiety korona na nas przyszła i wraz z kobietą znijdzie.
Owo ponure proroctwo to zarazem jego ostatnie słowa. Z głębokim westchnieniem odwraca się do ściany i nie odpowiada już na żadne pytanie. W kilka dni później odbył się pogrzeb Jakuba V, a Maria Stuart, nim jeszcze otwarła oczy na świat, już została spadkobierczynią jego królestwa.
Podwójnie ciężkie to dziedzictwo być z rodu Stuartów oraz królową Szkocji, gdyż żadnemu Stuartowi na tym tronie dotychczas nie dopisywało szczęście, ani trwałość. Dwaj królowie, Jakub I i Jakub III, zostali zamordowani, dwaj inni, Jakub II i Jakub IV, polegli na polu bitwy, a dwojgu ich następcom, temu niewinnemu dziecku oraz wnukowi tej samej krwi, Karolowi I, los zgotował koniec jeszcze straszliwszy: szafot. Nikomu z tego rodu Atrydów nie udało się osiągnąć szczytu życia, nad żadnym nie świeciła gwiazda szczęścia. Stuartowie wciąż muszą walczyć z wrogami z zewnątrz, z wrogami w kraju i między sobą, wciąż jest niepokój wokół nich i niepokój w nich samych. Niespokojny jak oni jest ich kraj, a najbardziej niewierni są ci, którzy właśnie winni być najwierniejsi: lordowie i baronowie to chmurne a mocne, dzikie a nieokiełzane, zachłanne a wojownicze, krnąbrne a nieugięte rycerstwo – un pays barbare et une gent brutelle (barbarzyński kraj i brutalny lud), jak skarży się poeta Ronsard, zapędzony w tę mglistą krainę. Panujący niczym królowie na swych włościach i zamkach, ciągną jak bydło na rzeź swoich chłopów i pasterzy na wieczne zagony i wyprawy zbójeckie; wszyscy ci władcy klanów nie znają innej radości życia niż wojna. Waśń jest ich rozkoszą, zawiść bodźcem, żądza władzy ich myślą przewodnią.
„Pieniądze i przywileje – pisze poseł francuski – to jedyne syreny, których głosu słuchają szkoccy lordowie. Głoszenie im kazań o obowiązkach wobec książąt, o honorze i sprawiedliwości, o cnocie i o szlachetności uczynków pobudziłoby ich do śmiechu.”
Stare, potężne klany Gordonów, Hamiltonów, Arransów, Maitlandów, Crawfordów, Lindsayów, Lennoxów i Argyllów w swej amoralnej drapieżności i żądzy bijatyk podobne kondotierom włoskim, tylko jeszcze bardziej brutalne, mniej opanowane w swych instynktach, knują podstępnie i walczą nieustannie o pierwszeństwo. Już to zwalczają się nawzajem w długoletnich feuds (waśniach), już to zaprzysięgają sobie w uroczystych bonds (przymierzach) krótkotrwałą wierność, aby sprzymierzyć się przeciwko trzeciemu, wciąż tworzą koterie i kliki, ale nie łączą ich więzy przyjaźni; choć wszyscy są spokrewnieni lub spowinowaceni, w głębi duszy nienawidzą się i zazdroszczą sobie nawzajem, jeden jest drugiemu nieubłaganym wrogiem. Jakiś pierwiastek pogański i barbarzyński tkwi w tych nieokiełznanych duszach, bez względu na to, czy mienią się protestantami, czy katolikami – zależnie od tego, jak przywilej wymaga – zaprawdę, wszyscy oni są wnukami Makbetów i Makdufów, krwawych tanów (szkocki tytuł szlachecki), jak to wspaniale odmalował Szekspir.
Tylko w jednym wypadku ta nieposkromiona banda zazdrośników staje się od razu zgodna: wtedy, gdy trzeba utrzymać w karbach ich wspólnego pana, ich własnego króla, albowiem posłuszeństwo jest dla nich wszystkich czymś nie do zniesienia, a wierność – pojęciem zgoła nieznanym. Jeśli ta parcel of rascals (banda łajdaków) – Burne, Szkot z krwi i kości, napiętnował ich tym mianem – toleruje jeszcze pozory władzy królewskiej nad swymi zamkami i włościami, to dzieje się tak jedynie na skutek zazdrości jednego klanu o drugi. Gordonowie pozostawiają koronę Stuartom tylko dlatego, żeby nie przypadła Hamiltonom, a Hamiltonowie – ponieważ są zazdrośni o Gordonów. Lecz biada królowi szkockiemu, jeśli ośmieli się być prawdziwym władcą i zażąda ładu i karności w swym kraju, jeżeli w śmiałości młodzieńczej poważy przeciwstawić się pysze i drapieżnej chciwości lordów. Wtedy znów skupia się wroga hałastra w braterskiej łączności, aby pozbawić władzy swego króla, a czego nie dokona miecz, tego dopełni skrytobójczy sztylet.
Ta wyłaniająca się z mórz wyspa na najdalej wysuniętym północnym cyplu Europy to kraj tragiczny, szarpany ponurymi namiętnościami, chmurny i romantyczny jak ballada, a na domiar kraj bardzo ubogi. Wszystkie jego siły wysysa ustawiczna wojna. Nieliczne miasta, które właściwie nawet nie są miastami, lecz skupiskiem kilkudziesięciu nędznych domków przycupniętych pod osłoną twierdzy – nigdy nie mogą osiągnąć bogactwa lub choćby mieszczańskiej zamożności, gdyż raz po raz rabowane są i palone. Zamki wielmożów (do dziś jeszcze zachowane jako posępne a potężne ruiny) nie mają w sobie nic z przepychu; jako niedostępne warownie przeznaczone były na cele wojenne, nie dla dwornej sztuki gościnności. Między tymi nielicznymi wielkimi rodami a ich poddanymi istnieje luka: brak stanu średniego, owej żywotnej siły, na której wspiera się państwo.
Jedyny gęściej zamieszkały teren, znajdujący się pomiędzy Tweed a Firth, leży zbyt blisko granicy angielskiej, niszczą go przeto i trzebią nieustanne napady nieprzyjacielskie. Po północnej stronie godzinami można błądzić nad brzegami odludnych jezior, po pustaci łąk i poprzez ciemne północne bory, nie napotykając nigdzie ani wsi, ani zamku, ani grodu. Nie ma gęstych skupisk miast i miasteczek, tak jak w przepełnionych krajach Europy, szerokich traktów nie ożywia ruch ani handel, z portów nie odbijają okręty, aby z dalekich oceanów przywieźć złoto i korzenie, jak to się dzieje w Holandii, w Hiszpanii i w Anglii; niby za pradawnych czasów wiodą tu ludzie mizerny żywot, pasąc trzody owiec, polując na zwierzęta, łowiąc ryby. Pod względem zasobności i kultury Anglia i Europa wyprzedzają Szkocję o co najmniej sto lat. Wraz z początkiem epoki nowożytnej we wszystkich miastach nadbrzeżnych powstają i rozwijają się banki, giełdy, a tymczasem tutaj, niczym w czasach biblijnych, wciąż jeszcze bogactwo mierzy się ilością posiadanych gruntów i owiec; dziesięć tysięcy owiec posiada Jakub V, ojciec Marii Stuart, to jego cały dobytek. Nie ma ani skarbca koronnego, ani armii, ani gwardii przybocznej dla zabezpieczenia swej władzy, gdyż nie mógłby ich opłacić, a parlament, w którym zasiadają lordowie, nigdy nie przyzna królowi odpowiednich środków na utrzymanie jego władzy. Wszystko, co król posiada ponad swe najpierwotniejsze potrzeby, zostało mu podarowane lub pożyczone przez możnych sprzymierzeńców, Francję lub papieża: każdy kobierzec, każdy gobelin, każdy świecznik w jego komnatach i zamkach kupiony jest za cenę upokorzenia.
Ta ustawiczna nędza to ropiejący wrzód, który wycieńcza Szkocję, pozbawia ją siły politycznej. Wskutek niedołęstwa i zachłanności królów, żołnierzy, lordów ten piękny kraj wciąż jest krwawą piłką w rękach obcych mocarstw.
Kto walczy przeciw królowi, a po stronie protestantów, otrzymuje żołd z Londynu, kto zaś staje po stronie katolicyzmu i Stuartów, ciągnie zyski z Paryża, Madrytu i Rzymu: wszystkie te zagraniczne mocarstwa płacą jak najchętniej za szkocką krew. Wciąż jeszcze waha się szala ostatecznej decyzji między dwiema wielkimi nacjami, między Anglią a Francją, dlatego też owa najbliższa sąsiadka Anglii jest dla Francji tak niezastąpionym partnerem w grze politycznej. Ilekroć wtargną wojska angielskie do Normandii, co prędzej zamierza się Francja tym sztyletem w plecy Anglii; wiecznie gotowi do wojny Szkoci posuwają się śpiesznie poprzez border (granicę), przeciwko swym auld enimies (starym wrogom), a także w czasie pokoju stanowią nieustanne zagrożenie. Jak umocnić Szkocję pod względem militarnym – oto wieczna troska polityki francuskiej, toteż nic dziwnego, że Anglia stara się podważyć tę potęgę przez podburzanie lordów i ustawiczne rebelie. Tak więc ten nieszczęsny kraj staje się krwawym terenem stuletniej wojny i dopiero los tego nieświadomego jeszcze dziecięcia zadecyduje o nim ostatecznie.
—
Jest w tym wspaniały dramatyczny symbol, iż walka zaczyna się już u kolebki Marii Stuart. Jeszcze to niemowlę nie potrafi ani mówić, ani czuć, ani myśleć, ledwo poruszają się w powijakach jego maleńkie rączyny, a już polityka sięga po to nie rozwinięte ciałko, po tę niewinną duszyczkę. Na tym polega fatum Marii Stuart, że losy jej są wplątane w grę intryg i kalkulacji. Nigdy nie będzie jej dane być sobą, beztrosko kierować się własną wolą, zawsze wikłana w matnię polityki, będzie wciąż obiektem dyplomacji, igraszką cudzej woli, zawsze tylko królową lub pretendentką do tronu, sojuszniczką lub wrogiem.
Zaledwie goniec przywiózł do Londynu obie wiadomości, iż Jakub V zakończył życie, a następczynią i królową jest nowo narodzona córka, już postanawia Henryk VIII, król Anglii, starać się jak najśpieszniej o rękę Marii Stuart dla swego syna i następcy, nieletniego Edwarda. Niby towarem kupczą ciałem jeszcze nie ukształtowanym, duszą jeszcze śpiącą. Lecz polityka nie liczy się nigdy z uczuciami, liczy się tylko z koronami, z krajami i z prawami dynastii. Jednostka nie wchodzi w ogóle w rachubę, cóż bowiem znaczy wobec wiadomych, rzeczowych wartości światowych konszachtów! Ale w tym przypadku myśl Henryka VIII o zrękowinach następczyni tronu szkockiego z następcą tronu angielskiego to myśl wcale rozsądna, a nawet ludzka. Ciągnąca się wojna pomiędzy pobratymczymi krajami od dawna już nie ma sensu. Zamieszkałe na tej samej wyspie, nad tym samym morzem, w podobnych warunkach i pokrewnej rasy obydwa narody, angielski i szkocki, niewątpliwie jedno mają tylko zadanie – połączyć się; już sama przyroda wypowiedziała symbolicznie swą wolę. Jedynie zazdrość panująca pomiędzy obydwiema dynastiami, między dynastią Tudorów a Stuartów, stoi na drodze do tego ostatecznego celu; gdyby się jednak udało poprzez małżeństwo zażegnać ów zastarzały konflikt i zbliżyć ku sobie obydwa domy panujące, wspólni potomkowie Stuartów i Tudorów mogliby zostać królami Anglii, a zarazem Szkocji i Irlandii. Wówczas zjednoczona Wielka Brytania mogłaby wystąpić na szersze forum: stanąć do walki o hegemonię nad światem.
Ale fatum nie śpi: jeżeli już czasem w polityce zrodzi się myśl jasna i logiczna, to popsuje ją niemądre wykonanie. Początkowo wszystko jak gdyby układało się jak najbardziej pomyślnie. Lordowie, którym spiesznie wsunięto do kieszeni pieniądze, przystali z radością na projekt małżeństwa. Ale sam pergamin nie wystarczył roztropnemu Henrykowi VIII. Zbyt często doświadczał obłudy i zaborczości tych „mężów honoru”, aby nie wiedział, że tak niepewnych ludzi nie wiąże żadna umowa i że w razie lepszej oferty nie zawahają się przehandlować nieletniej królowej następcy tronu Francji. Dlatego też jako pierwszy warunek stawia szkockim pośrednikom niezwłoczne wydanie dziecka Anglii. Ale jeśli Tudorowie okazują nieufność Stuartom, to i Stuartowie nie mają powodu do zaufania Tudorom; zwłaszcza matka Marii Stuart broni się przed taką umową. Jako pochodząca z rodu Gwizjuszów (francuski – przyp. W.L.), została wychowana w wierze katolickiej, nie chce więc dziecka swego wydawać na łup kacerzom, poza tym wykrywa w tej umowie niebezpieczną pułapkę. Albowiem w jednej z tajnych klauzuli zobowiązali się szkoccy pośrednicy, przekupieni przez Henryka VIII, dotrzymać następującego warunku: w razie przedwczesnego zgonu dziecięcia „cała władza oraz posiadanie królestwa” miałoby przypaść Henrykowi VIII. Ten punkt budzi zastrzeżenia. Po człowieku bowiem, który głowy obydwóch swych żon złożył na szafocie, można się spodziewać, iż zechce przyspieszyć śmierć owego dziecięcia, i to w sposób niezupełnie naturalny, by co prędzej zawładnąć tak ważnym dziedzictwem. Królowa, jako troskliwa matka, nie zgadza się na wydanie dziecka Londynowi. Konkury nieomal przekształcają się w wojnę. Henryk VIII śle wojska, by siłą zawładnąć cennym zastawem; ponure świadectwo nie zamaskowanej brutalności tego stulecia daje rozkaz króla wydany do armii:
„…taka jest wola Jego Królewskiej Mości: wytępić kraj ten ogniem i mieczem. Podpalcie Edynburg i zrównajcie go z ziemią, kiedy wszystko już zrabujecie i splądrujecie… Możecie złupić Holyrood i tyle wsi i miast wokół Edynburga, ile wam się spodoba, rozgrabcie i podpalcie Leith i inne grody, zabijajcie mężczyzn, kobiety i dzieci bez miłosierdzia, gdziekolwiek napotkacie opór.”
Niby gromada Hunów wpadają przez granice zbrojne bandy Henryka VIII. Lecz w ostatniej chwili matka i córka zostają ukryte w bezpiecznym miejscu, na zamku Stirling, a Henryk VIII musi zadowolić się układem, na mocy którego Szkocja zobowiązuje się wydać Anglii Marię Stuart (wciąż traktowana jest jak przedmiot kupna-sprzedaży) w dniu, gdy skończy dziesiąty rok życia.
Wydaje się, że po raz drugi wszystko ułożyło się jak najpomyślniej. Lecz polityka jest jak zawsze nauką sprzeczności: nie w smak jej proste, naturalne, zgodne z rozsądkiem rozwiązania: trudności to jej rozkosz, waśń – to jej żywioł. Teraz partia katolicka rozpoczyna knowania: może by raczej to dziecię, które nauczyło się dopiero gaworzyć, przehandlować francuskiemu królewiczowi zamiast angielskiemu – a po śmierci Henryka VIII nie chcą już dotrzymać zawartej umowy. Wtedy wszakże regent Anglii, Somerset, żąda w imieniu nieletniego króla Edwarda wydania młodziutkiej narzeczonej, a gdy Szkocja stawia opór, każe wkroczyć swej armii, aby lordowie usłyszeli jedyny głos, z którym się liczą: głos przemocy. Dnia 10 września r. 1547 w bitwie – jest to raczej rzeź niż bitwa – pod Pinkie Cleugh zostaje rozbita potęga szkocka, więcej niż dziesięć tysięcy trupów zalega pole walki. Maria Stuart nie skończyła jeszcze pięciu lat, a już z jej powodu leją się potoki krwi ludzkiej.
Bezbronna Szkocja stoi teraz dla Anglii otworem. Lecz w tym splądrowanym kraju niewiele już pozostało do rabowania. Tudorom zależy właściwie na zdobyciu jednego tylko klejnotu: tego dziecięcia, które ucieleśnia koronę i prawa do korony. Lecz ku rozpaczy szpiegów angielskich Maria Stuart znikła bez śladu z zamku Stirling; nikt nawet z grona najbardziej zaufanych nie wie, gdzie ukryła ją królowa-matka. Wynaleziony schron jest niedościgniony: nocą, przy pomocy zaufanej służby, przewieziono dziecko do klasztoru Inchmahome, znajdującego się na małej wysepce nadmorskiej Menteith, dans le pays des sauvages (w kraju dzikusów), jak donosi poseł francuski, i tam je ukryto. Nie ma mostu, który by wiódł do tego romantycznego gniazda; drogocenny ładunek trzeba przeprawić łodzią na brzeg wyspy, a tam już mniszki, które nigdy nie opuszczają klasztoru, obejmują pieczę nad dzieckiem. W całkowitym ukryciu, odcięte od niespokojnego i burzliwego świata, nieświadome niczego dziecko żyje w cieniu wydarzeń, gdy tymczasem dyplomacja poprzez lądy i morza skrzętnie przędzie jego losy. Francja występuje bowiem groźnie, aby przeszkodzić całkowitemu ujarzmieniu Szkocji przez Anglię. Henryk II, syn Franciszka I, wysyła silną flotę i w jego imieniu stara się generał francuskiego korpusu posiłkowego o rękę Marii Stuart dla jego syna i następcy, Franciszka. W ciągu jednej nocy los tego dziecka zmienił się całkowicie dzięki wichrowi zdarzeń politycznych, który ostro i wojowniczo powiał nad Kanałem: miast za królową Anglii mała dziewczynka z rodu Stuartów zostaje naraz upatrzona na królową Francji.
Ledwo zawarto tę nową, korzystniejszą umowę handlową, w dniu 7 sierpnia, cenny obiekt owych szacherek politycznych, Maria Stuart, dziecię liczące lat pięć i osiem miesięcy, zostaje wysłane do Francji i sprzedane na całe życie drugiemu tak samo nie znanemu małżonkowi. Po raz drugi, lecz nie po raz ostatni, cudza wola kształtuje i odmienia jej losy.
Nieświadomość to łaska dzieciństwa. Cóż wie o wojnie i o pokoju, o bitwach i układach dziecko trzyletnie, czteroletnie, pięcioletnie? Cóż znaczą dlań nazwy takie jak Francja i Anglia, imiona Edward i François, cóż znaczy ten szaleńczy zamęt doczesnego świata?
Wysmukła, mała dziewczynka z rozwianymi złotymi lokami biega po ciemnych i jasnych komnatach zamku, bawi się z czterema rówieśnicami. Przydzielono jej bowiem – cóż za śliczny pomysł w tak barbarzyńskiej epoce! – cztery równolatki do towarzystwa, wybrane z najlepszych rodzin szkockich, czterolistną koniczynę złożoną z samych Mary: Mary Fleming, Mary Beaton, Mary Livingstone i Mary Seton. Teraz to jeszcze dzieci, towarzyszki jej dziecięcych igraszek, jutro przybędą razem z nią na obczyznę, by ten nowy kraj nie wydawał się jej tak obcy, później zostaną jej damami dworu i złożą czułe śluby, że nie wyjdą za mąż dopóty, dopóki Maria sama nie pojmie sobie małżonka. Trzy z nich opuszczą ją w nieszczęściu, lecz jedna towarzyszyć jej będzie na wygnanie i aż do śmierci: blask szczęśliwego dzieciństwa będzie świecił nad najczarniejszą godziną jej życia. Ale jakże daleko jeszcze są te ponure i ciemne czasy.
Tymczasem co dzień bawi się wesoło pięć dziewczynek na zamku Holyrood lub Stirling i żadna z nich nie ma pojęcia o majestacie i godności panowania, o jego dumie i niebezpieczeństwach. Aż nagle pewnego wieczoru przenoszą małą Marię Stuart z jej dziecinnego łóżeczka do kołyszącej się na wodzie barki i przeprawiają się razem z nią na wyspę, gdzie będzie jej dobrze i spokojnie; jest to wyspa Inchmahome, gniazdo ciszy. Witają ją obcy mężczyźni, ubrani jakoś inaczej, w szerokie czarne habity. Ale są łagodni i cierpliwi, pięknie śpiewają w wysokiej komnacie z barwnymi oknami i dziecko powoli przyzwyczaja się do nich. Lecz znów wywożą ją pewnego wieczora (zawsze będzie musiała Maria Stuart tak podróżować i uciekać nocą od jednego losu do drugiego) – naraz znajduje się na pokładzie wysokiego statku z trzepocącymi białymi żaglami, w otoczeniu nieznanych wojowników i brodatych marynarzy. Mała Maria nie obawia się – bo i czego? Wszyscy są dla niej dobrzy i łagodni, siedemnastoletni brat przyrodni Jakub – jedno z licznych dzieci nieprawego łoża, spłodzonych przez Jakuba V za jego czasów przedmałżeńskich – gładzi ją po włosach, jest również i ukochana czwórka współtowarzyszek zabawy. Pięć małych dziewczynek bawi się i śmieje się beztrosko wśród dział francuskiego statku wojennego i wśród uzbrojonych marynarzy, wszystkie zachwycone i uszczęśliwione, jak to dzieci, z niespodziewanych zmian.
Na górze, w bocianim gnieździe, stoi majtek na wachcie:wpatruje się w dal niespokojny, gdyż wie, że flota angielska krąży po Kanale, aby w ostatniej chwili porwać narzeczoną angielskiego królewicza, zanim stanie się narzeczoną francuskiego następcy tronu. Ale dziecko spostrzega tylko to, co bliskie – widzi tylko tyle: morze jest błękitne, ludzie życzliwi, a statek, ciężko dysząc jak wielki zwierz, przedziera się przez fale.
Dnia 13 sierpnia przybija wreszcie galion do Roscoff, niewielkiego portu obok Brestu. Szalupy dobijają do brzegu. Dziecinnie uradowana barwną przygodą, pogodna, roześmiana, nie przeczuwająca nic złego, nie mająca jeszcze sześciu lat mała królowa Szkocji wyskakuje na ziemię francuską. I tu kończy się jej dzieciństwo, rozpoczyna się zaś czas doświadczeń i obowiązków.
x
Okres francuski to lata 1548-1561. Pierwszym mężem Marii Stuart był przedwcześnie zmarły Franciszek II (1544-1560). 19 sierpnia 1561 roku powraca do Szkocji. Drugim jej mężem był Henryk Darnley (Stuart) (1546-1567), prawnuk Henryka VII z matki lady Lennox, siostrzenicy Henryka VIII. Trzecim – Jakub Hepburn, hrabia Bothwell (1536–1578), książę Orkney. Jakub VI (1566-1625), syn Marii Stuart i Henryka Darnleya. Po śmierci Marii Stuart (1587) prawowity król Szkocji, po śmierci Elżbiety (1603) król Anglii – Jakub I. Jego panowanie było początkiem unii personalnej Anglii ze Szkocją. O nim Wikipedia tak m.in. pisze:
Syn królowej Marii i lorda Darnleya urodził się 19 czerwca 1566 roku. Zaraz po urodzeniu otrzymał tytuł księcia Rothesay. Na chrzcie otrzymał imiona Karol Jakub. Jego ojcem chrzestnym był król Francji Karol IX Walezjusz. W tym czasie Szkocja była targana zamętem religijnym i waśniami klanów. Możni, w większości protestanci, członkowie zreformowanego przez Johna Knoxa szkockiego Kościoła, stali w opozycji do Marii i Darnleya, którzy byli katolikami. W małżeństwie rodziców Jakuba również nie działo się najlepiej – Darnley miał opinię hulaki i awanturnika, a w czasie, gdy Maria była w ciąży, sprzymierzył się z jej przeciwnikami i brał udział w morderstwie sekretarza żony, Dawida Rizzio.
Darnley, ojciec Jakuba został uduszony w nocy 9/10 lutego 1567 r. Okoliczności zabójstwa pozostają niewyjaśnione. Najczęściej oskarża się Marię o to, że chciała pozbyć się męża. O morderstwo posądzano również Jamesa Hepburna, 4. hrabiego Bothwell, który niedługo po śmierci Darnleya poślubił młodą wdowę, co zostało źle odebrane zarówno przez Szkotów, jak i przez dwory europejskie. Możliwe jest również, że zabójstwa dokonała protestancka opozycja, wiedząc, że odpowie za nie nielubiana królowa. Rzeczywiście, śmierć Darnleya i pośpieszne kolejne małżeństwo Marii przyczyniły się do spadku popularności królowej i wybuchu rebelii. W czerwcu Maria została aresztowana, osadzona w Loch Leven Castle i zmuszona do abdykacji (24 lipca) na rzecz małego syna, który w tym momencie stał się królem Jakubem VI.
x
Na początku napisałem, że powieść ta porusza fundamentalne dla ludzkiej egzystencji problemy. I o tym też pisał Zweig w rozdziale Droga bez wyjścia, obejmującym okres od kwietnia do czerwca 1567 roku. Poniżej jego fragment.
Mimo woli – jest to jakby przymus wewnętrzny – gdy widzimy, jak tragedia Marii Stuart dochodzi do zenitu, coraz bardziej przypominamy sobie Szekspira. Już zewnętrzne podobieństwo sytuacji z tragedią Hamleta jest niezaprzeczalne. I tu, i tam król, podstępnie usunięty z drogi przez kochanka żony, tu i tam nieprzystojny pośpiech, z jakim wdowa spieszy do ołtarza z mordercą męża, tu i tam morderstwo, którego ukrywanie i wypieranie się wymaga większego wysiłku, niż wymagało wykonanie zbrodni. Już samo to podobieństwo jest zaskakujące. Ale jeszcze silniej uderza analogia niektórych scen szkockiej tragedii Szekspira ze scenami historycznymi. Makbet zrodził się, świadomie czy nieświadomie, z atmosfery dramatu Marii Stuart. To, co się działo w zamku Dulsinane w wyobraźni dramaturga, działo się przedtem w zamku Holyrood w rzeczywistości. Tu i tam takie samo poczucie osamotnienia, taki sam przygniatający duszę ciężar po dokonanej zbrodni, takie same budzące budzące grozę uczty, na których nikt nie ośmiela się bawić i z których goście wymykają się jeden za drugim, gdyż czarne kruki nieszczęścia już krążą nad domem. Chwilami trudno rozróżnić: czy to Maria Stuart błąka się po komnatach w bezsenne noce, udręczona wyrzutami sumienia, szukająca śmierci – czy lady Makbet pragnąca zmyć niewidoczną krew ze swych rąk? Czy to Bothwell, czy Makbet staje się coraz bardziej zdecydowany po dokonaniu zbrodni i coraz śmielej, coraz zuchwalej prowokuje wrogość całego kraju, wiedząc wszakże, że odwaga na nic się nie zda i że upiory zawsze będą silniejsze niż żywi. Tu i tam namiętność kobiety działa jako siła napędowa, mężczyzna zaś jest wykonawcą. Ale przede wszystkim przeraźliwie podobna atmosfera, ciężar przytłaczający udręczone dusze, mężczyzna i kobieta przykuci do siebie tą samą zbrodnią, pociągający się nawzajem w tę samą straszliwą przepaść. Nigdzie jeszcze w dziejach świata, nigdzie w literaturze nie znalazła tak wstrząsającego odbicia psychologia zbrodni i tajemniczy wpływ zamordowanego na mordercę, jak w tych dwóch tragediach szkockich, z których jedna była zmyślona, a druga prawdziwa.
To podobieństwo, ta przedziwna analogia – czy to tylko przypadek? Czy nie należałoby raczej przyjąć, iż w utworze Szekspira tragedia Marii Stuart została w pewnej mierze przetworzona, wysublimowana?
Wrażenia z lat dziecinnych pozostawiają niezatarty ślad w duszy twórców; w zagadkowy sposób geniusz przetwarza bodźce z wczesnych lat w wiecznotrwałą rzeczywistość. Niewątpliwie znane były Szekspirowi wydarzenia w zamku Holyrood. Dzieciństwo jego było zapewne wypełnione opowiadaniami i legendami o romantycznej królowej, która utraciła państwo i koronę na skutek szaleńczej namiętności i za karę musiała przenosić się z jednego zamku angielskiego na drugi. Za swych młodych lat Szekspir był może w Londynie akurat tego dnia – jeszcze niedojrzały wiekiem, ale już dojrzały jako pisarz – gdy dzwony rozkołysane nad miastem obwieściły triumfalnie, że potoczyła się głowa wielkiej przeciwniczki Elżbiety i że Henryk Darnley pociągnął za sobą do grobu niewierną małżonkę. A gdy po pewnym czasie Szekspir znalazł w kronikach Holinsheda ponurą historię króla Szkocji – czy wspomnienie o dramatycznym końcu Marii Stuart nie związało się w tajemniczej alchemii z fantazją w jedną całość? Nikt nie może twierdzić z całą pewnością, ale nikt nie może zaprzeczyć, iż na ukształtowanie się tragedii Szekspira wpłynęła tragedia Marii Stuart. Ale tylko ten, kto przeczytał i odczuł w pełni Szekspirowskiego Makbeta, ten zrozumie, co przeżywała Maria Stuart w owym czasie w Holyrood, zrozumie bezgraniczną mękę silnej duszy, która nie dorosła do swego najsilniejszego czynu.
—
Najbardziej wstrząsające jest w tych obu tragediach – rzeczywistej i zmyślonej – podobieństwo przemiany wewnętrznej Marii Stuart i lady Makbet po dokonaniu zbrodni. Lady Makbet byłą przedtem kobietą energiczną, kochającą, pełną temperamentu, siły woli, ambicji. Chciała, aby ukochany mężczyzna stał się wielki i jej to ręką mogły być napisane słowa z sonetów Marii Stuart: „Dla niego pragnę zdobyć najwyższe zaszczyty…”
Sprężyną jej działania jest ambicja; lady Makbet działa chytrze i stanowczo, dopóki zbrodnia pozostaje jeszcze zamiarem i planem, dopóki gorąca czerwona krew nie splami jej rąk i nie zbruka duszy. Słowami podobnie przymilnymi, jakimi Maria Stuart zwabiła Darnleya do Kirk o’Field, zwabia Dunkana do sypialni, gdzie czeka go sztylet. Lecz od razu po dokonanej zbrodni następuje w niej przemiana, topnieją siły, opuszcza odwaga. Jak ogień w żywym ciele pali ją sumienie; błąka się po komnatach patrząc przed siebie osłupiałym wzrokiem, straszna dla przyjaciół, straszna dla samej siebie. Jedno jedyne obłąkane pragnienie zatruwa jej udręczony umysł: zapomnieć, nie wiedzieć o niczym,nie myśleć o niczym, umrzeć.
Podobnie dzieje się z Marią Stuart po zamordowaniu Darnleya; tak się nagle przeobraża, nawet rysy jej zmieniają się tak bardzo, że Drury, szpieg Elżbiety, donosi do Londynu: „Nie widziałem jeszcze kobiety, która by, podobnie jak królowa, w krótkim czasie tak bardzo zmieniła się zewnętrznie, nie przeszedłszy ciężkiej choroby.”
Niczym nie przypomina pogodnej, rozmownej, pewnej siebie królowej, jaką była przed kilkoma tygodniami. Zamyka się, chowa, ukrywa przed ludźmi. Może liczy na to, tak jak liczyła lady Makbet, że świat będzie milczał, jeśli ona sama będzie milczeć, że czarna chmura zlituje się i przejdzie bokiem. Ale gdy ludzie zaczynają dopytywać i nalegać, gdy nocą z ulic Edynburga docierają do jej okien nazwiska morderców, gdy Lennox, ojciec zamordowanego, gdy Elżbieta, jej wróg, gdy Beaton, jej przyjaciel, i wszyscy inni domagają się odpowiedzi i wyroku, Marii Stuart zaczyna mącić się w głowie. Wie, że musi coś uczynić, by znaleźć jakieś wytłumaczenie, jakieś usprawiedliwienie zbrodni. Ale brak jej siły do udzielenia przekonywającej odpowiedzi, brak jej słów do zamydlenia oczu. Jak we śnie hipnotycznym słyszy głosy z Londynu, z Paryża, z Madrytu, z Rzymu, upominające i ostrzegawcze, ale nie może podźwignąć się ze swego odrętwienia duchowego, słyszy te głosy, tak jak ktoś żywcem pogrzebany słyszy kroki na ziemi – bezbronna, bezsilna, złamana. Wie, że teraz powinna grać rolę pogrążonej w smutku i szlochać, aby uwierzono w jej niewinność. Lecz oczy jej są suche, nie może mówić, nie umie udawać dłużej. Tak trwa całymi tygodniami, aż w końcu i jej wytrzymałość się kończy. Tak jak łania osaczona ze wszystkich stron z rozpaczliwą odwagą obraca się do prześladowców, tak jak lady Makbet chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo dodaje nowe zbrodnie do poprzednich, tak samo Maria Stuart zbiera siły i dźwiga się wreszcie z nieznośnego odrętwienia. Najzupełniej obojętna stała się na to, co świat o niej myśli i czy postępuje rozsądnie, czy nierozsądnie. Byle tylko nie ta cisza, byle coś robić, byle dalej, szybciej, szybciej, byle uciec od tych głosów ostrzegawczych i grożących. Byle naprzód, byle naprzód, nie zatrzymywać się, gdyż wtedy musiałaby zrozumieć, że żadna mądrość jej już nie uratuje.
Jest to jedna z tajemnic duszy ludzkiej: pośpiech na krótko zagłusza strach; podobnie jak woźnica popędza konie biczem, gdy poczuje, że most pod jego wozem trzeszczy i załamuje się, tak samo z rozpaczliwym pośpiechem popędza Maria Stuart czarnego rumaka swego losu, by przegonić wszelkie skrupuły, stratować wszelkie sprzeciwy. Nie chce myśleć o niczym, słyszeć o niczym, wiedzieć o niczym, byle dalej, dalej i dalej, wprost do obłędu! Lepiej skończyć z tą grozą niż poddawać się jej bez końca! Odwieczne to prawo: kamień tym szybciej spada, im bliżej przepaści. Podobnie zachowuje się człowiek: gdy spostrzega, że nie ma dla niego wyjścia, postępuje coraz nieoględniej i nierozważniej.
x
W rozdziale Detronizacja – Lato 1567 Zweig analizuje problem, który stworzyła Maria Stuart. Poniżej fragment.
Począwszy od owego dnia przełomowego, 17 czerwca, kiedy lordowie zamknęli swoją królową w zamku w Lochleven, Maria Stuart nie przestanie już być przedmiotem niepokoju w całej Europie. W jej osobie bowiem stanął przed epoką nowy, wprost rewolucyjny problem o nie dającym się przewidzieć zasięgu: co się ma stać z monarchą, który ostro przeciwstawił się woli swego narodu i który okazał się niegodny korony? W tym wypadku wina leży bezsprzecznie po stronie władczyni: Maria Stuart na skutek swej lekkomyślności stworzyła sytuację niemożliwą, nie do zniesienia. Wbrew woli magnatów, ludu, duchowieństwa obrała na męża człowieka już żonatego, którego opinia publiczna jednomyślnie uważała za mordercę króla Szkocji. Zlekceważyła prawo i moralność i teraz jeszcze wzbrania się uznać to bezsensowne małżeństwo za nieważne. Nawet najżyczliwsi jej przyjaciele są zgodni w przekonaniu, że z tym mordercą u boku nie może pozostawać nadal władczynią Szkocji.
Lecz jakie istnieją możliwości zmuszenia królowej, by wyrzekła się Bothwella albo odstąpiła koronę synowi? Odpowiedź jest druzgocąca: nie ma żadnych. W owej epoce w stosunku do monarchy nie istnieją normy państwowoprawne, narodowi nie wolno jeszcze wyrażać ani ganić władcy, wszelka jurysprudencja kończy się u stopni tronu. Król nie znajduje się jeszcze w zasięgu prawa cywilnego, lecz poza nim albo ponad nim. Poświęcony Bogu, podobnie jak kapłan, nie może swego urzędu przekazać, ani podarować komukolwiek. Nikt nie ma prawa odebrać pomazańcowi bożemu jego królewskiej godności i – trzymając się absolutystycznego światopoglądu – raczej można pozbawić władcę życia niż korony. Można go zamordować, ale nie można zdetronizować, gdyż zastosowanie wobec niego przymusu równałoby się zburzeniu hierarchicznej struktury kosmosu.
Przed tak nowym problemem postawiła Maria Stuart świat swym występnym małżeństwem. Na jej przykładzie ma się rozstrzygnąć nie tylko ten jeden poszczególny konflikt, lecz zasada o charakterze światopoglądowym.
Dlatego lordowie, choć z charakteru swego bynajmniej nie łagodni, tak gorączkowo szukają polubownego rozwiązania. Po tylu latach widać jeszcze wyraźnie, jak bardzo czuli się nieswojo po dokonaniu czynu tak rewolucyjnego, jak osadzenie pod kluczem swej władczyni, i początkowo Maria Stuart miałaby rzeczywiście ułatwioną drogę do powrotu na tron. Wystarczyłoby, żeby uznała swe małżeństwo z Bothwellem za nieważne i w ten sposób przyznała się do błędu. Mogłaby wówczas, choć jej autorytet i popularność mocno ucierpiały, wrócić do dawnych honorów, mogłaby znów zamieszkać w Holyrood i wybrać sobie nowego, godniejszego małżonka. Ale Marii Stuart jeszcze nie zeszło bielmo z oczu. W urojonym przekonaniu o swej nieomylności dalej nie rozumie, że szybko następujące jeden po drugim skandale z Chastelardem, z Rizziem, z Darnleyem, Z Bothwellem wynikały z winy jej karygodnej lekkomyślności. Nie daje się nakłonić do najmniejszych ustępstw. Przeciwko całemu krajowi, przeciwko całemu światu broni zbrodniarza Bothwella i twierdzi, że nie może się z nim rozejść, gdyż wówczas dziecko, które miała z nim, przyszłoby na świat jako bękart. Wciąż jeszcze buja w obłokach, wciąż jeszcze ta nieuleczalna romantyczka nie chce zrozumieć rzeczywistości. Lecz ten upór, który – zależnie od upodobania – uznać można za bezsensowny lub imponujący, prowokuje wprost do aktów przemocy, jakie zostaną dokonane na jej osobie, powoduje rozstrzygnięcie, którego wpływ rozciągać się będzie na całe stulecia: nie tylko Maria Stuart, ale jeszcze wnuk jej, Karol I, krwią swą zapłaci za te roszczenia do nieograniczonej władzy monarszej.
xxx
Stefan Zweig był nie tylko pisarzem, ale również poetą, dramaturgiem i tłumaczem. Jego Nowela szachowa z 1941 roku to studium psychologiczne dokonane przez pryzmat gry w szachy. Był zatem kimś, kto starał się zgłębić ludzką psychikę i jego sugestia, że inspiracją dla Szekspira mógł być los Marii Stuart, nie jest bezpodstawna.
Ale jej los jest też świadectwem czegoś innego, a mianowicie tego, że monarchowie byli tylko marionetkami w ręku jakichś swoich nieznanych przełożonych. W końcu ci nieznani przełożeni uznali, że takie rozwiązanie, czyli że monarcha jest nietykalny, jest zbyt niewygodne. Rewolucja francuska ostatecznie rozwiązała ten problem. Byli jeszcze ci lordowie, którzy ciągle ze sobą walczyli, ale jak trzeba było osłabić króla czy królową, to jakoś tak dziwnie szybko dochodzili do porozumienia i zgodnie działali. Oczywiście byli też tacy, którzy stawali w obronie królowej, ale w tym momencie waśnie pomiędzy nimi ustawały i dzielili się na dwa przeciwstawne obozy i walczyli o jakąś ideę. Czy to oznacza, że była jeszcze jakaś inna siła stojąca ponad nimi i kierująca ich poczynaniami?
Mam taką książkę Shaggy Dog English, której autorem jest Jerzy Godziszewski, wydaną przez Wiedzę Powszechną w 1969 roku. Jest to zbiór krótkich anegdot czy historyjek w języku angielskim. Shaggy dog w sensie dosłownym oznacza kudłatego psa, ale shaggy dog English jest też zwrotem idiomatycznym oznaczającym, tak mniej więcej, niesamowity, niekonwencjonalny angielski. W jednej z nich autor pisze:
„When I was in Scotland I was very much impressed by the rain and fog, to say nothing of the beautiful scenery, and the old castles one comes across every now and then. One day as I was walking up a windy lane, I could see such a castle right in front of me and thought it looked very romantic. If the gates had opened and a knight had ridden out I would not have been surprised.
I happened to spend the night in that very castle and believe me it was quite a thriling experience. I went to bed all right in an old four-poster that might have been used by Mary Queen of Scots herself.”
Nieraz widziałem na zdjęciach te zamki, istotnie często położone w romantycznej scenerii – na wyspie na jeziorze. I często zastanawiałem się nad tym, kto te zamki budował i jak. Jeśli Szkocja była w średniowieczu krajem dzikim, rzadko zaludnionym, to jakim sposobem one powstawały? A przecież było ich dużo. To nie było tak jak w Wielkim Księstwie Litewskim, w którym wielcy feudałowie mieli tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy poddanych, ale ich zamki nie były tak liczne jak w Szkocji. Rzymianie nie dotarli do Szkocji, ale chrześcijaństwo – tak. I budowano tam klasztory. W jednym z nich ukrywano przez pewien czas małoletnią Marię Stuart. Klasztor to też zamek, niedostępny, często budowany na odludziu, dużo tam można ukryć, pomimo że wiara nie ma nic wspólnego z życiem doczesnym i sprawy tego świata powinny być z dala od nich, ale to tylko teoria, w praktyce było inaczej. Co zatem było wcześniej – klasztory czy zamki? A może ci, którzy pierwsi stawali się orędownikami nowej wiary na podbijanym terenie, stawali się również uprzywilejowani wobec reszty tubylców? I czy tak właśnie powstały klany szkockie?