Mistyka finansów

Operacje finansowe, wbrew pozorom, to wcale nie są jakieś skomplikowane działania, choć wymagają doskonałej organizacji i współpracy wielu ludzi, co samo w sobie jest swego rodzaju sztuką. III RP rodziła się w cieniu wielu afer, o których my dowiadywaliśmy się później, a nawet jak już coś wiedzieliśmy, to i tak nic z tego nie rozumieliśmy, bo niby skąd, zamknięci w siermiężnej rzeczywistości PRL-u, mielibyśmy rozumieć? Jedną z takich afer była afera FOZZ, do dziś niewyjaśniona i zamieciona pod dywan, tak jak wiele innych. Ale obecnie mamy dostęp do wielu informacji, które wcześniej były niedostępne. Ja ograniczyłem się do Wikipedii, to jednak w zupełności wystarcza, by zrozumieć mechanizm tej afery i tę „mistykę finansów”, która nie jest żadną mistyką, tylko zasłoną dymną, mającą na celu ukrycie prawdziwych sprawców afer. A sprawcy zawsze są ci sami, bo to oni rządzą finansami, co w praktyce oznacza obsadzanie wszystkich stanowisk we wszelkich instytucjach finansowych swoimi ludźmi.

31 grudnia 1970 roku zadłużenie Polski wobec krajów kapitalistycznych wynosiło 1,1 mld USD (6,4 mld USD w 2011). Relacja zadłużenia dewizowego do wpływów dewizowych z eksportu towarów i usług wynosiła wtedy 86%, tzn. eksport był wyższy niż dług. W 1973 roku stan zadłużenia w walutach wymienialnych przekraczał ówczesny poziom rocznych wpływów z eksportu w tych walutach. W 1976 roku relacja zadłużenia krótkoterminowego do wpływu z eksportu wynosiła ponad 46%, a całkowite zadłużenie – 8,4 mld USD.

W 1980 roku zadłużenie osiągnęło 24,1 mld USD (66,3 w USD z 2011 roku), a wymagane płatności z tytułu obsługi zadłużenia na rok 1981 wynosiły 10,9 mld, podczas gdy wartość całego eksportu do krajów kapitalistycznych miała wynieść 8,5 mld. A więc brakowało 2,4 mld dolarów.

Według szacunkowych danych tylko 20% otrzymywanych w latach 70-tych kredytów przeznaczono na finansowanie inwestycji i wzrost mocy wytwórczych. Główną ich część (ok. 65%) wykorzystano na import surowców i materiałów do produkcji. Resztę (ok. 15%) przeznaczono na zakup artykułów konsumpcyjnych, przede wszystkim produktów rolnych, gdyż krajowa produkcja żywności nie nadążała za wzrostem konsumpcji. Ktoś musiał podjąć taką decyzję, że kredyty będą wykorzystywane w takich, a nie innych proporcjach. A to oznaczało tylko jedno – katastrofę, pomijając już fakt, że branie kredytów w walutach wymienialnych w sytuacji, gdy złotówka taką walutą nie była, z założenia nie mogło dobrze się skończyć.

W 1981 roku rząd gen. Jaruzelskiego poinformował Klub Paryski o wstrzymaniu spłat zadłużenia zagranicznego w wysokości 25,5 mld dolarów (ok. 65 mld w 2012 roku) z powodu niewypłacalności.

PaństwoKwota mln USDUdział %
Francja4874,2218,17
Brazylia3731,4113,91
Austria3536,8613,19
RFN3401,0512,68
Kanada2708,8310,1
Japonia1681,266,27
Włochy1647,36,14
USA1590,775,93
Wielka Brytania1441,195,37
Szwajcaria514,41,92
Holandia390,281,46
Szwecja347,251,29
Belgia325,111,21
Norwegia269,811,01
Dania190,620,71
Hiszpania92,260,34
Finlandia75,660,28
RAZEM26818,28100
Dług Polski wobec członków Klubu Paryskiego na koniec 1994 roku; źródło: Wikipedia.

Klub Paryski – nieformalna grupa wysokich urzędników do spraw finansów z 19 najbogatszych krajów świata, która zajmuje się usługami finansowymi, jak restrukturalizacja i umarzanie długów krajów. Dłużnicy są zwykle rekomendowani przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, gdy zawiodą inne metody oddłużenia. Tak pisze Wikipedia, jeśli więc ta informacja jest prawdziwa, to jest to towarzystwo wzajemnej adoracji – urzędnicy państwowi, którzy wykorzystują państwowe pieniądze do realizacji podejrzanych operacji finansowych, polegających na udzielaniu kredytów państwom, które ich nie będą w stanie spłacić. Tak, jak stało się to w przypadku Polski.

MFW to międzynarodowa organizacja w ramach ONZ, która zajmuje się kwestiami stabilizacji ekonomicznej na świecie. Zapewnia pomoc finansową zadłużonym krajom członkowskim, które w zamian zobowiązane są do dokonywania reform ekonomicznych i innych działań stabilizujących. Czyli że, jak będziecie tańczyć tak, jak my zagramy, to wam odroczymy spłatę długów lub nawet je umorzymy. Do MFW należą wszystkie kraje świata poza Saharą Zachodnią, Tajwanem i Koreą Północną.

Klub Londyński – nieformalne stowarzyszenie ok. 500 banków komercyjnych, powstałe w 1976 roku w celu restrukturyzacji zadłużenia poszczególnych państw-dłużników. W odróżnieniu od Klubu Paryskiego zrzesza wierzycieli prywatnych.

199019911992199319941999
Ogółem48474,7848411,9347044,3347246,34217431300
Klub Paryski32778,3631525,8229558,9328666,692681822800
Gwarantowane poza KP530,65443,76358,1276,41224
Klub Londyński11163,7811733,4712163,1212695,9279885300
b. ZSRR i b. RWPG2407,942572,482591,242711,1123950
Zmiany zadłużenia PRL-u (w mln USD) w latach 90-tych; źródło: Wikipedia.

31 marca 2009 Polska ostatecznie spłaciła wszystkie swoje zobowiązania wobec Klubu Paryskiego (z wyjątkiem 118 mln USD zobowiązań wobec Japonii, które będą spłacane zgodnie z harmonogramem do roku 2014). 29 października 2012 roku poinformowano o spłacie całego długu z tzw. „czasów Gierka”. Skoro spłacono cały dług Gierka, to skąd obecne zadłużenie. Czyżby nastąpiła restrukturyzacja, polegająca na spłaceniu jednego długu drugim? I skąd ten Klub Londyński, który powstał w 1976 roku i w jego skład wchodziły prywatne banki? I to jest właśnie ta cała mistyka finansów!

W latach 1981-1989 średnie oprocentowanie zadłużenia sięgało 10%. Z kwoty około 27 mld dolarów odsetek spłacono nieco ponad 12 mld, zaś 15 mld powiększyło stan zadłużenia. W 1985 roku zadłużenie zagraniczne wynosiło 53,1% dochodu narodowego wytworzonego. W końcu 1989 roku całkowity dług zagraniczny wynosił 42,3 mld dolarów (77,4 mld USD z 2011 roku).

Kredyty zagraniczne PRL-u, mające przyczynić się do zmniejszenia dysproporcji gospodarczych pomiędzy Polską a krajami Zachodu, okazały się w rzeczywistości istotną barierą rozwoju (całkowity wzrost PKB w latach 1979-1989 wyniósł +1,1%). W 1989 roku powstał Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, którego zadaniem miało być skupowanie polskiego długu poniżej ceny nominalnej.

Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ) – fundusz celowy powołany na mocy ustawy z 15 lutego 1989 roku przez Sejm PRL IX kadencji, jako jeden z państwowych funduszy celowych, którego oficjalnym celem była spłata polskiego zadłużenia zagranicznego oraz gromadzenie i gospodarowanie środkami finansowymi przeznaczonymi na ten cel. Rzeczywistym zadaniem funduszu było skupowanie na wtórnym rynku zagranicznych długów PRL-u po znacznie obniżonych cenach, wynikających z niskich notowań długu.

Ekonomiczny sens istnienia funduszu polegał na znacznym obniżeniu wielkości długu wobec zagranicznych wierzycieli, którzy de facto zgadzali się na utratę dużej części swoich wierzytelności w zamian za szybkie odzyskanie stosunkowo niewielkiej jej części na wtórnym rynku. Wykup długów odbywał się przez „podstawione” często stworzone w tym celu spółki. Operacja ta była niezgodna z obowiązującym prawem międzynarodowym, stąd przeprowadzona była w tajemnicy.

Działalność FOZZ doprowadziła do jednej z największych w historii III RP defraudacji środków publicznych oraz kilkunastoletniego procesu sądowego. Do końca 2014 roku FOZZ funkcjonował jako instytucja „w likwidacji”, której utrzymanie kosztowało około 1 mln zł rocznie.

Przy powołaniu funduszu ani w trakcie jego działania nie zostały zatwierdzone plany finansowe, plany kont, ani dokumenty sprawozdawcze, nie został także sporządzony bilans otwarcia, w szczególności nie zostały rozliczone wzajemne zobowiązania pomiędzy Funduszem a Bankiem Handlowym, który pośredniczył w spłacie zadłużenia we wcześniejszych latach. Fundusz powołany w 1989 roku był w rzeczywistości drugim, tzw. „pierwszy FOZZ” działał w latach 1986-1988.

Ustawa powołująca do życia Fundusz dawała jego dyrektorowi znaczne uprawnienia do zaciągania zobowiązań w imieniu Skarbu Państwa. Według Janusza Sawickiego (przewodniczący Rady Nadzorczej) „działania kontrolne ograniczał Statut FOZZ, nadany przez rząd Mieczysława Rakowskiego, który umożliwił dyrektorowi Funduszu prowadzenie niektórych operacji w ścisłej tajemnicy, nawet przed Radą Nadzorczą”.

Poza działalnością statutową Fundusz angażował się w przekazywanie środków licznym podmiotom prywatnym w kraju i za granicą. W lutym 1990 roku Fundusz powierzył 60 miliardów starych złotych (6 mln PLN) Bankowi Inicjatyw Gospodarczych. 21 grudnia 1990 roku, z polecenia Janusza Sawickiego, FOZZ wystawił na rzecz Banku Handlowego weksle na kwotę 3,5 biliona starych złotych (350 milionów PLN).

Weksel to rodzaj papieru wartościowego, który może być używany jako środek płatniczy (kredyty), zabezpieczający lub obiegowy. Płatnicza funkcja weksla oznacza możliwość wzięcia za jego pośrednictwem kredytu lub pożyczki. Weksel zdecydowanie ułatwia egzekucję sądową, jednak może okazać się bezwartościowy, jeśli dłużnik okaże się niewypłacalny.

W okresie od marca 1989 roku do grudnia 1990 roku, Fundusz zawarł 16 umów, na podstawie których kredytował m.in. firmy Impexmetal, Universal, Awalo, Seko oraz poręczył weksle firmom Konsultex, Interpegro i Altex. Część kredytów udzielonych przez FOZZ nie była zabezpieczona, a Fundusz nie egzekwował spłat. Środki FOZZ były również transferowane za granicę, m.in. za pośrednictwem Banku Handlowego oraz Banku Rozwoju Eksportu – np. płatność zatytułowaną „za dostawę kleju i nici” dla zakładu Polsport w Wałbrzychu realizowano za pomocą luksemburskiego funduszu inwestycyjnego GFV. FOZZ kredytował także kampanię wyborczą Dariusza Przywieczerskiego jako kandydata na senatora oraz należącą do Stronnictwa Demokratycznego spółkę „Epoka” (kwotą około 500 tys. dolarów).

W lipcu 1990 roku kierownictwo FOZZ (Grzegorz Żemek i Janina Chim) zostało zawieszone. Równocześnie Grzegorz Żemek, Janina Chim i Dariusz Przywieczerski założyli firmę Trading Assets Company z kapitałem założycielskim 5 mld starych złotych (500 tys. PLN).

Na mocy ustawy z 14 grudnia 1990 roku o zniesieniu i likwidacji niektórych funduszy, FOZZ przeszedł w stan likwidacji, w którym pozostawał do końca 2014 roku. Kontrola Najwyższej Izby Kontroli, przeprowadzona na początku lat 90-tych, wykazała liczne nieprawidłowości (zawłaszczenie wielomilionowych sum i niegospodarność. Śledztwo w tej sprawie rozpoczęło się 7 maja 1991 roku na podstawie doniesienia obywatela Niemiec Josepha Tkaczika.

Ustalono, że w latach1989-1990 FOZZ otrzymał na swoje zadania 9,9 bln starych złotych (ok. 1,7 mld USD), za które mógł wykupić długi o wartości 7,6 mld USD przy rynkowej cenie polskiego zadłużenia wynoszącej 22 centy za 1 dolara wartości nominalnej długu. Miało to doprowadzić do zmniejszenia wartości zagranicznego zadłużenia Polski o tę kwotę w 1990 roku. W rzeczywistości FOZZ na cele statutowe wydał jedynie 69 mln dolarów, nabywając dług o nominalnej wartości 272 mln dolarów.

W tym momencie wypada zadać sobie pytanie: kto ustala rynkową cenę długu państwa, zaciągniętego przez to państwo w innym państwie? Dlaczego te dwa państwa nie dogadują się między sobą w sprawie warunków jego spłaty? Okazuje się, że Polska zaciągnęła dług w 17 państwach Klubu Paryskiego (obecnie jest ich 19; doszła Rosja i Australia) i nie rozmawia z poszczególnymi krajami w sprawie renegocjacji jego spłaty, tylko rząd Jaruzelskiego oznajmia w 1981 roku jakiemuś Klubowi Paryskiemu, że wstrzymuje spłatę zadłużenia zagranicznego, a w 1985 roku tenże Jaruzelski spotyka się w Nowym Jorku z Davidem Rockefellerem. Ciekawe o czym oni rozmawiali?

Jest gdzieś jakiś wolny rynek, lecz nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo też, na jakiej podstawie ktoś ustalił wartość polskiego długu, który należał do 17-tu państw. Jednym słowem, 17 państw udzieliło Polsce kredytu, ale to nie one decydowały o tym, co dalej z jego spłatą. Ktoś był gotowy dać 22 centy za 1 dolara wartości nominalnej długu, lecz nie wiadomo kto. Skoro dług był nieściągalny, to kto był gotowy zapłacić piątą część, bez gwarancji, że uda mu się te pieniądze odzyskać? Tylko ten, któremu wcale nie zależy na odzyskiwaniu tych pieniędzy, bo on je sam drukuje, tylko zależy mu na zadłużaniu innych i tym samym uzależnianiu ich od siebie.

Mechanizm wykupu niespłacalnego długu po obniżonej cenie jest bardzo prosty. Z jednej strony mamy Klub Paryski, a z drugiej – Klub Londyński. Klub Paryski zrzesza państwa, a Klub Londyński prywatne banki. Kredyt udzielony przez państwo jest kredytem państwowym, czyli tak naprawdę niczyim, bo żaden podatnik danego państwa, będący faktycznie właścicielem tego kredytu, nie ma wpływu na to, jak on jest spłacany i co się z nim dzieje. O tym decydują ministrowie finansów lub wysocy urzędnicy ministerstw finansów tych państw, a są nimi przeważnie Żydzi. W Klubie Londyńskim są już tylko Żydzi. Nie ma więc problemu, by sprzedać niespłacalny dług za piątą część jego nominalnej wartości. Kupujący, czyli prywatny bank, za piątą część wartości ma prawo do całkowitej nominalnej wartości tego długu. Po to przecież go wykupił. I tym sposobem wierzycielem państwowego długu staje się prywatny bank. Ten mechanizm w przypadku Polski nie został w praktyce wykorzystany, bo nie o to chodziło w aferze FOZZ, by zmniejszyć polskie zadłużenie, co nie znaczy, że ten mechanizm nie jest wykorzystywany gdzie indziej. Nie po to przecież powstały te kluby wzajemnej adoracji, by nie korzystać z niego.

Nadużycie zarządu FOZZ objęte aktem oskarżenia polegało na tym, że około 100 mln dolarów zostało wytransferowane na konta różnych podmiotów ulokowanych w rajach podatkowych lub spółek w 9 krajach europejskich oraz USA, które wkrótce potem przestały być wypłacalne.

Według aktu oskarżenia Skarb Państwa stracił z powodu afery FOZZ 334 mln nowych złotych po kursie z 31 grudnia 1995 roku – 2,46 PLN za 1 USD.

Działalności FOZZ przypisywano znacznie szersze znaczenie, niż zostało to ujęte w akcie oskarżenia.

FOZZ nigdy nie był instytucją do cichego wykupu polskiego długu zagranicznego, lecz przykrywka, zasłoną dymna służącą wyprowadzaniu dewiz z Polski. Udowodniła to na podstawie oficjalnych danych moja koleżanka Janina Kraus w wystąpieniu 16 grudnia ubiegłego roku (…) Po drugie, Michał Falzmann ustalił, że afera FOZZ to tylko mniejszy fragment większej całości. Ta większa całość, według jego ustaleń, a potwierdza to również w protokole kontroli NIK Banku Handlowego pani Halina Ładomirska, to są operacje dewizowe Banku Handlowego, to z kolei mniejszy fragment o wiele większej całości, czyli ukryty transfer dewiz z Polski, co sam Falzmann nazwał zorganizowanym rabunkiem finansów publicznych. Chodziło o wykorzystanie głównie sztywnego kursu dolara, który umożliwił wytransferowanie ogromnych sum dzięki różnicy kursów w bankach zagranicznych i lokat złotówkowych w Polsce. – wystąpienie posła Wojciecha Błasiaka 17 marca 1995.

Znaczna część operacji walutowych była prowadzona za pośrednictwem Banku Handlowego. Podczas kontroli przeprowadzonej w banku przez NIK w latach 1991-1992 ujawniono liczne nieprawidłowości zawarte w protokole pokontrolnym Działalność dewizowa Banku Handlowego. W raporcie wykazano, że w okresie kontroli bank prowadził działalność dewizową na szkodę gospodarki polskiej i oszacowano straty w ciągu tych dwóch lat na 5-10 mld dolarów.

Kontrola wykazuje sfałszowanie bilansu banku, fałszowanie dokumentów bankowych, nielegalne operacje finansowe etc. Sama kontrolująca szacuje straty poniesione przez polską gospodarkę w wyniku operacji dewizowych Banku Handlowego na 5 do 10 mld dolarów w latach 1991-1992. Skala strat i stosowane mechanizmy wyraźnie wskazują na ścisły związek z odkrytymi przez świętej pamięci Michała Falzmanna zjawiskami rabunkowego transferu dewiz z Polski. – wystąpienie Wojciecha Błasiaka, 5 lutego 1997.

W aferze FOZZ skazano następujące osoby:

  • Grzegorz Żemek – 9 lat pozbawienia wolności – za defraudację mienia publicznego
  • Janina Chim – 6 lat pozbawienia wolności
  • Zbigniew Oława
  • Dariusz Przywieczerski – 2,5 roku pozbawienia wolności (zaocznie)
  • Irene Ebbinghaus
  • Krzysztof Komornicki

Funduszem kierował Zarząd w składzie:

  • Grzegorz Żemek
  • Janina Chim

Rada Nadzorcza – powołana przez ministra finansów Andrzeja Wróblewskiego w marcu 1989 roku:

  • Janusz Sawicki – przewodniczący (od 14 marca 1989 do 31 grudnia 1990) – był jednocześnie wiceministrem finansów odpowiedzialnym za obsługę polskiego zadłużenia zagranicznego i nadzór nad działalnością FOZZ,
  • Jan Boniuk – dyrektor Departamentu Zagranicznego Ministerstwa Finansów i sekretarz Rady Nadzorczej FOZZ,
  • Grzegorz Wójtowicz (ekonomista) – dyrektor Departamentu Zagranicznego Narodowego Banku Polskiego,
  • Dariusz Rosati,
  • Zdzisław Sadowski,
  • Jan Wołoszyn,
  • Sławomir Marczuk – od maja 1989,
  • Wojciech Misiąg – od października 1989.

Z tego zestawienia wynika, że nikt z członków Rady Nadzorczej nie został ukarany. Ukarani zostali tylko członkowie Zarządu i Dariusz Przywieczerski, który nie wiadomo skąd tam się wziął.

Dariusz Przywieczerski ukończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki (SGPiS) w Warszawie. Po studiach pracował w Centrali Handlu Zagranicznego Paged, w której był zastępcą dyrektora. Od 1974 roku pracował w Komitecie Centralnym PZPR. W 1980 roku został radcą handlowym ambasady PRL-u w Nairobi. Zarabiał pieniądze na dostawach kawy i herbaty do sąsiedniej Ugandy. Po powrocie do kraju w 1985 roku został dyrektorem firmy Universal, eksportera sprzętu AGD. Firma Universal powstała w wyniku prywatyzacji dawnej Centrali Handlu Zagranicznego (CHZ) „Universal”.

Radca handlowy ambasady PRL-u zarabia na handlu kawą i herbatą pomiędzy Kenią i Ugandą. Zapewne wykorzystuje fakt, że jest dyplomatą i może przekraczać granicę bez kontroli celnej. Ale do tego, by uprawiać taki proceder, potrzebne są jeszcze dwie strony. Ta, która po stronie kenijskiej skupuje tę kawę i druga po stronie ugandyjskiej, która ją kupuje i zapewne ma sieć dystrybucji, by ją sprzedać. Nietrudno domyślić się, któż to może być, ale też nietrudno domyślić się, kogo obie strony mogą dopuścić do tak lukratywnego interesu. Żydzi są wszędzie i wszędzie kontrolują obrót towarem.

Afera FOZZ była tylko przykrywką. Miała jedynie ukryć proceder wyprowadzania z Polski dewiz, a głównie dolara. FOZZ funkcjonował od 15 lutego 1989 roku do 14 grudnia 1990 roku. Natomiast sztywny kurs dolara został wprowadzony 1 stycznia 1990 roku. Tego dnia nastąpiło wprowadzenie tzw. wewnętrznej wymienialności złotego (obowiązującej jedynie w przypadku transakcji rachunku obrotów bieżących) przy ustalonym sztywnym kursie wynoszącym 9500 PLZ (0,95 PLN) za 1 USD. Eksporterzy byli także zobligowani do odsprzedaży w NBP walut obcych uzyskanych z transakcji międzynarodowych. Trwało to do 14 października 1991 roku.

FOZZ zalegalizowano na mocy ustawy z dnia 15 lutego 1989 roku, a więc za zgodą posłów. Ustawa powołująca do życia Fundusz dawała jego dyrektorowi znaczne uprawnienia do zaciągania zobowiązań w imieniu Skarbu Państwa. Według Janusza Sawickiego (przewodniczący Rady Nadzorczej) „działania kontrolne ograniczał Statut FOZZ, nadany przez rząd Mieczysława Rakowskiego, który umożliwił dyrektorowi Funduszu prowadzenie niektórych operacji w ścisłej tajemnicy, nawet przed Radą Nadzorczą”.

A więc mamy winowajców: posłowie i rząd Rakowskiego, czyli Rakowski, bo to on, jako szef rządu odpowiadał za jego działania. Gdyby ustawa ta nie została uchwalona, a statut FOZZ nie przybrałby takiej formy, jaką nadał mu rząd Rakowskiego, to cała ta afera nie mogłaby zaistnieć. Ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze potrzebny był pewien plan, najważniejsze ogniwo całej tej operacji, bez którego wszystkie te wysiłki spaliłyby na panewce.

Plan Balcerowicza – program reform społeczno-ustrojowych, mających na celu odejście od gospodarki scentralizowanej i przejście do gospodarki rynkowej, którego realizacja rozpoczęła się 1 stycznia 1990 roku. Nazwę utworzono od nazwiska głównego realizatora tych reform, Leszka Balcerowicza, ówczesnego wicepremiera i ministra finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Grupa ekspertów, którą tworzyli wraz z Balcerowiczem m.in. dr Stanisław Gomułka, dr Stefan Kawalec oraz dr Wojciech Misiąg, we wrześniu 1989 roku stworzyła plan reform, oparty na wcześniejszym zamyśle prof. Jeffreya Sachsa, a 6 października zarys tego planu został przedstawiony publicznie przez Balcerowicza na konferencji transmitowanej przez TVP.

W 1989 roku Polska znajdowała się w kryzysie gospodarczym. Na skutek działań rządu Mieczysława Rakowskiego, zwłaszcza urynkowienia cen żywności i indeksacji płac, wystąpiło zjawisko hiperinflacji. A więc już wiemy, jaki jest jeden ze sposobów wywoływania hiperinflacji: podwyższenie cen pod pozorem ich urynkowienia, indeksacja, czyli podwyższanie płac. Na skutek tego ponowne podwyższenie cen i związana z nią kolejna indeksacja płac i tak wkoło Macieju.

W październiku 1989 roku Balcerowicz przedstawił swój plan. Przewidywał on:

  • reformę finansów państwa w celu odzyskania równowagi budżetowej,
  • wprowadzenie mechanizmów rynkowych poprzez uwolnienie cen i wprowadzenie sztywnego kursu złotówki do dolara,
  • zmianę struktury własnościowej gospodarki poprzez prywatyzację i zniesienie ograniczeń w obrocie nieruchomościami.

Realizacja programu wymagała pozyskania kredytów zagranicznych. Rząd przeprowadził rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i uzyskał zgodę MFW na proponowany kształt reform. Dzięki temu ustanowiono fundusz stabilizacyjny w wysokości 1 mld dolarów, który miał pomóc w utrzymaniu stałego kursu złotówki do dolara. Ten fundusz zapewne utworzono po to, by nie zabrakło dolarów, na które wymieniano złotówki z rocznych lokat wraz z dopisanymi odsetkami. Istotnie był to fundusz stabilizacyjny. O niczym nie zapomniano.

Pakiet 11 ustaw tworzących plan Balcerowicza trafił pod obrady Sejmu kontraktowego (35% strona opozycyjna, reszta rządowa) 17 grudnia 1989 roku. Nad ustawami obradowano w przyspieszonym tempie, by uniknąć wprowadzania poprawek w komisjach sejmowych. W parlamencie panowała zgoda wszystkich partii, że plan należy wprowadzić w proponowanej przez rząd postaci. Zadziwiające! Wszyscy zgodni, rzecz niebywała w sejmie, ale tak było. To chyba jeden z dowodów na to, że demokracja jest fikcją, że ci wszyscy „wybrańcy narodu” są od kogoś zależni finansowo.

Inflacja czy hiperinflacja, to nie jest zjawisko, które powstaje przypadkowo. Wprost przeciwnie. Wszystko jest zaplanowane. Na początku lat 80-tych wyglądało to tak:

  • 1981 – 21,2%
  • 1982 – 100,8%
  • 1983 – 22,1%

Największa inflacja przypadła nie na okres strajków solidarnościowych, tylko w pierwszym roku stanu wojennego, gdy ich już nie było i nie było żadnych żądań płacowych. Wszystko siedziało cicho, jak mysz pod miotłą, więc rząd wykorzystał ten stan do pierwszego etapu uwłaszczenia nomenklatury partyjnej. Wcześniej zaciągnięte kredyty, wobec niezmiennego oprocentowania kredytów i wkładów oszczędnościowych, wzbogaciły tych, którzy wzięli te kredyty, a zubożyły tych, którzy mieli oszczędności. Innymi słowy, ci którzy oszczędzali sfinansowali spłatę kredytów tym, którzy je zaciągnęli.

Pod koniec tej dekady wyglądało to tak:

  • 1988 – 60,2%
  • 1989 – 251,1%
  • 1990 – 585,8%
  • 1991 – 70,3%

A więc mamy tu ten kluczowy rok 1990, do którego praktyczne przygotowania trwały już od początku 1989 roku, począwszy od przyjęcia przez sejm ustawy o FOZZ. Później, we wrześniu, pojawia się Plan Balcerowicza. Do pełni szczęścia potrzeba tylko jednego – wielkiej inflacji czy hiperinflacji. Bez tego te polskie afery tamtego roku nie miałyby sensu. O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie aferzysta dotąd zowie rokiem urodzaju… I nie chodzi tu bynajmniej o rok 1812, jak chciał poeta, tylko o rok 1990. Już w roku 1989 zaczęto przyzwyczajać społeczeństwo, serwując mu bardzo wysoką inflację, do tego, że tylko radykalne zmiany mogą dać pożądany skutek i że jedynie „geniusz” Balcerowicza jest w stanie powstrzymać szalejącą inflację.

Istotą afery było wywołanie potężnej inflacji przy jednoczesnym stałym kursie złotówki do dolara oraz zmiennym oprocentowaniu wkładów i kredytów złotówkowych. Oznaczało to, że lokata jednoroczna była oprocentowana na 585%. Po roku tak pomnożone złotówki zamieniano na dolary i lokowano na kontach w Szwajcarii – tej największej na świecie pralni brudnych pieniędzy oraz w innych krajach i pewnie w jakichś rajach podatkowych, czyli również bezpiecznych miejscach dla wszelkiego rodzaju złodziei i aferzystów.

Ta afera to nie tylko straty dla skarbu państwa. To był, jak to się mówi, mały pikuś. Tragedią było co innego. To był gwóźdź do trumny rodzącej się polskiej przedsiębiorczości. Wiele firm produkcyjnych i usługowych, które zaczynały w tamtym okresie swoją działalność od kredytu, zbankrutowało, a wielu z tych ludzi popełniło samobójstwo, bo nie byli w stanie go spłacać przy takim oprocentowaniu. Również wielu rolników, którzy odważyli się na modernizację swoich gospodarstw, spotkał podobny los.

Druga połowa lat 80-tych to już mocno rozwijający się kryzys i państwo szukało różnych sposobów na jego przezwyciężenie. To właśnie wtedy zaczęto zachęcać ludzi do większej aktywności, głównie poprzez udzielanie im korzystnych kredytów długoterminowych na inwestycje i działalność gospodarczą. A to był już okres po rozmowach Jaruzelskiego, tego wyjątkowo nijakiego człowieka, z Rockefellerem, w trakcie których pisano scenariusz dla Polski. – Perfidia. Nie pierwszy to raz, gdy Żydzi niszczyli polskie przedsiębiorstwa. Wcześniej zrobili to w Królestwie podczas rewolucji 1905 roku.

Wszystko to miało miejsce w okresie działania Sejmu kontraktowego, który wyłonił się po wyborach 4 czerwca 1989 roku. Rozmowy Okrągłego Stołu rozpoczęły się w lutym 1989 roku i w trakcie nich ustalono, że nowy sejm będzie składał się w 35% z posłów strony opozycyjnej i w 65% ze strony rządowej. Sejm kontraktowy, jakimś dziwnym trafem, dokonał samorozwiązania z dniem przypadającym przed dniem pierwszego posiedzenia nowo wybranego sejmu. Przedterminowe wybory zarządzono na dzień 27 października 1991 roku. Jakoś dziwnie to koresponduje z likwidacją sztywnego kursu złotówki do dolara, która nastąpiła 14 października 1991 roku. A jeszcze wcześniej, bo na mocy ustawy z 14 grudnia 1990 roku, przeniesiono FOZZ w stan likwidacji. Wszystko, do czego zobowiązał się komunistyczny rząd w Polsce wobec Żydów, zostało spełnione, a i nowi „wybrańcy” narodu okazali wobec nich lojalność, więc można już było tworzyć nowy sejm, czyli lokalny Muppet Show.

Rok 1990 należy, obok roku 1863 i 1905, do najważniejszych i przełomowych w historii narodu polskiego, nie państwa polskiego, tylko narodu. Wydaje mi się, że właśnie w tym momencie doszło do ostatecznego rozwiązania. Nie powstała polska klasa przedsiębiorców i handlowców, czyli ludzi aktywnie uczestniczących w życiu gospodarczym i tym samym niezależnych finansowo. Obecnie następuje już totalna podmiana społeczeństwa. Masowo sprowadzani są Ukraińcy i Białorusini, którzy są zatrudniani w różnych firmach jako pracownicy najemni. Będą posłuszni, lojalni i wdzięczni za to, że ktoś im dal szansę na lepsze życie. I o to chodzi: ma być warstwa panów i niewolników i nic pomiędzy.

Gierek

W piątek 21 stycznia wszedł na ekrany kin film „Gierek”. Podobno w czasie weekendu obejrzało go ponad 100 tys. widzów. Dla jego realizatorów i producentów to znak, że ich dzieło podoba się publiczności, a dla wielu – że Polacy ciepło wspominają tamten okres. Oczywiście nie brakuje takich, którzy podchodzą krytycznie do całego PRL-u, a więc i do dekady Gierka. Co człowiek, to ocena. Nie ulega wątpliwości, że było wielu, którzy skorzystali na tych przemianach, ale nie wszyscy. Tak jak zawsze.

Ja dekadę Gierka przeżyłem świadomie, więc pamiętam, jak to było. Gdy dziś patrzę na nią z perspektywy czasu, to widzę wyraźniej to, czego wtedy nie mogłem zauważyć, bo nie miałem porównania, szerszego spojrzenia. Polska otworzyła się wtedy na świat, ale było to otwarcie jednostronne. Znaczy to, że świat do nas przyszedł, ale my do tego świata pójść nie mogliśmy. A jeśli już, to tylko nieliczni. Mogliśmy więc oglądać go poprzez pośredników, którymi były rado i telewizja.

Propaganda gierkowska to było to, co najbardziej się udało w tamtym okresie i co działało. Trudno, by było inaczej, skoro miało się monopol na pokazywanie jak wygląda świat, a konkretnie Zachód, a tylko nieliczni mogli zweryfikować ten obraz. Zachód to było bezrobocie, inflacja i kryzysy, choćby takie jak kryzys naftowy z 1973 roku. U nas natomiast była pełna sielanka. Ja codziennie, idąc do szkoły, mijałem coś, co dzisiaj nazywamy billbordem, a na nim hasło umieszczone na mapie Polski: „Aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. To było na samym początku dekady.

W telewizji był Dziennik Telewizyjny, który zaczynał się o 19.30. Pierwsza część, informacyjna, trwała pół godziny. Po niej następne pół godziny, to była propaganda. W tej części informowano nas o tym, jakie to wielkie inwestycje realizuje rząd i jaką to potęgą gospodarczą jesteśmy. A byliśmy, według tej propagandy, 10-tą gospodarką świata. W radiu, w Jedynce, była audycja „Tu mówi Jedynka”, tak chyba się ona nazywała, od 16-tej do 19-tej. A w niej ciągle o tym, jak to na Zachodzie źle, jakie tam bezrobocie, inflacja i kryzysy. To wszystko przerywane muzyką, oczywiście w większości zachodnią. Tego słuchał człowiek codziennie i nie sposób było nie ulec. Wtedy nie było internetu. A dziś jest i robi ludziom wodę z mózgu. Coś się zmieniło?

Jednak propaganda to jedno, a życie to drugie. Trochę tych ludzi wyjeżdżało na Zachód i opowiadali jak tam jest. W końcu człowiek widział, że Zachód to coś lepszego, nie tylko z opowiadań, ale i z tego, że produkty zachodnie były lepsze niż polskie. Dżinsy marki „Odra” były zupełnie innej jakości niż te z Pewex-u, w którym można było kupować za dolary i inne waluty zachodnie. Tylko że tam na zakupy stać było tylko nielicznych.

Cechą charakterystyczną tej dekady, szczególnie jej pierwszej połowy, były tzw. czyny społeczne, czyli wykonywanie jakichś prac nieodpłatnie, często w niedziele lub przy wykorzystywaniu uczniów szkół średnich. Pachnie Koreą Północną? Mogły to być prace przy budowie drogi lokalnej lub sadzenie lasu. Obu tych prac doświadczyłem osobiście. Były też pochody pierwszomajowe, których unikanie, w przypadku uczniów, mogło skończyć się obniżoną oceną z wychowania obywatelskiego, jeśli wychowawca klasy był wredny. Krążył wtedy dowcip, że siła złotówki tkwi w cynie, w cynie społecnym, bo te monety były z cyny.

Problemy braku zbilansowania tej gospodarki pojawiły się szybko i próbowano sobie radzić z nimi nie tylko poprzez czyny społeczne. Jednym ze sposobów było okradanie ludzi z części ich zarobków. Zaczęto klepać monety kolekcjonerskie, przekonując ludzi, że to doskonała inwestycja na przyszłość, dla dzieci lub wnuków. Polegało to na tym, że część pensji można było odebrać w tych monetach. Wielu ludzi dało się na to nabrać, a rząd w ten sposób ściągał z rynku cześć gotówki, więc ludzie ci nie mogli już wydać tych pieniędzy w sklepach. Taką najsłynniejszą była moneta XXX LAT PRL. Jak nietrudno domyślić się, wydano ją w 1974 roku. Jej nominał to 200 zł. Była to moneta wykonana ze srebra próby 625, a więc niskiej. Standardowo tego typu monety, zwane bulionowymi, wykonuje się ze srebra próby 999. Ważyła ona 14,5 grama, podczas gdy monety bulionowe ważą 1 uncję, czyli 31 gramów. Bito ją w milionach egzemplarzy. Dziś jej wartość to około 40 zł.

Gierek chciał zbudować drugą Polskę. Po nim pojawił się pajac, który chciał budować w Polsce drugą Japonię. Później pojawił się klaun, który obiecywał drugą Irlandię. Najgorzej jest wtedy, gdy człowiek to wszystko pamięta.

Gomułka uprzemysławiał Polskę na koszt rolnictwa. Za jego kadencji obowiązywały rolników przymusowe dostawy, co oznaczało w praktyce, że rolnicy musieli dostarczać państwu określoną ilość płodów po cenie wyznaczonej przez to państwo. Nie muszę chyba dodawać, że cena ta była mocno zaniżona. Gierek zniósł te obowiązkowe dostawy, bo on zaczął modernizować Polskę na kredyt. Ta modernizacja polegała na tym, że były pieniądze i trzeba było je na coś wydać. Czasem były to inwestycje jak najbardziej sensowne, ale nie mniej często – bezsensowne. To było marnotrawstwo pieniędzy na niewyobrażalną wcześniej skalę. Budowano fabryki, nie zastanawiając się nad tym, czy ich produkty znajdą zbyt, a jeśli tak, to na jakim rynku i po jakiej cenie. Nie da się w ciągu dekady zrobić z narodu rolniczego, który nie miał tradycji handlowych, a więc swoich rynków zbytu i doświadczenia w produkcji – narodu mieszczańskiego. Dziś, owszem, mamy przykładowo montownię samochodów marki Volkswagen, ale ta firma ma swoje rynki zbytu od dziesiątków lat, od momentu tworzenia się rynku samochodów osobowych. Tylko w takim momencie jest możliwość zajęcia jego części dla siebie.

Problem polegał na tym, że kredyty brano w walutach zachodnich, głównie w dolarach i markach zachodnich, a trzeba było je spłacać w tych samych walutach. Natomiast produkcja fabryk wybudowanych za kredyty szła przeważnie na rynek tzw. demoludów lub krajowy, a z tego „chleba” nie było, tzn. nie było walut zachodnich. I tu jest pies pogrzebany. Problemy zaczęły się już w połowie dekady, gdy wprowadzono kartki na cukier, a nie, jak próbują niektórzy wmawiać, że w momencie, gdy na zachodzie wzrosły stopy procentowe. One wzrosły na początku lat 80-tych.

W tym momencie wypada sobie zadać pytanie: „Któż wymyślił taki misterny plan, by zadłużyć Polskę w sytuacji, gdy była ona w bloku wschodnim i po co?” Ktoś wiedział, że takie kredyty nie zostaną spłacone? Dlaczego? Bo Polska, odcięta od gospodarki światowej, od międzynarodowego rynku walutowego, była skazana na chroniczny niedobór walut, w których zaciągnęła kredyty. Rząd próbował sprzedawać na Zachód wszystko, co się dało kosztem rynku wewnętrznego. To musiało, prędzej czy później, doprowadzić do niezadowolenia społecznego w postaci protestów czy strajków. Te protesty czy strajki były wywoływane sztucznie, ale powód był jak najbardziej prawdziwy, więc i one same sprawiały wrażenie spontanicznych. A protesty to pretekst do wzięcia tego wszystkiego za mordę, czyli stan wojenny. Po nim dekada Jaruzelskiego, w której robiono wszystko, by nie naprawić tej gospodarki. W tym momencie już nietrudno było przekonać niezadowolonych, że socjalizm się nie sprawdził, że był „be”, że „nur Kapitalismus”, że te wszystkie wybudowane za Gierka fabryki nic nie warte i że trzeba je sprzedać za tyle, ile ktoś chce za nie zapłacić. Dziś już wiemy, że Sozialismus w Chinach ma się dobrze, ale ten chiński jest podłączony do światowej gospodarki, a polski nie był i dlatego musiał polec. Dziś też wiemy, że Balcerowicz to zwykły „profesor”, który firmował coś, czego być może sam nie rozumiał, ale ktoś mu powiedział, co ma mówić i stał się twarzą planu Balcerowicza.

Zapewne i Gierek nie wiedział, co było grane. On tylko to wszystko firmował. Ale kto wtedy wiedział? Wiedział ten, który to planował i wiedział, jaki będzie efekt końcowy. A efekt końcowy był taki, że po 1989 roku nowy rząd dostał propozycję nie do odrzucenia: „Kredyty zostaną umorzone, przynajmniej ich część a spłata pozostałych rat odroczona, ale będziecie robić to, co my uznamy za stosowne. A my uznajemy za stosowne zlikwidowanie całego waszego przemysłu, który powstał za nasze pieniądze i uzyskanie nieograniczonego dostępu do waszego rynku. Jak się nie zgodzicie to wynocha. Przyjdą inni.” Rząd oczywiście nie poddał się do dymisji, bo to i tak niczego by nie zmieniło. Na nic rozdzieranie szat. To już raz przerabialiśmy, to nie działa.

I takim to sposobem dotarliśmy do obecnej rzeczywistości. A zaczynało się tak optymistycznie, wychodziliśmy z zaścianka, byliśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Niektórzy zresztą do dziś wierzą w te bzdury i w to, że cały ten projekt nie udał się z powodu błędów i niekompetencji niektórych decydentów. Jednym słowem, że pomysł był dobry tylko wykonanie złe. I z tym po części zgadzam się. Pomysł był bardzo dobry i wykonanie było bardzo dobre. Tylko że ja mam na myśli zupełnie coś innego.

Plan

W poprzednim blogu „Złotówka” pisałem m.in. o Planie Balcerowicza i później przypomniałem sobie, jak kulisy jego powstania opisał Krzysztof Baliński, dyplomata i politolog, w swojej książce Ministerstwo spraw obcych. Książkę tę wydało Wydawnictwo Capital w 2019 roku. Odnalazłem ten fragment. Baliński pisze tak:

»W 1988 roku po raz pierwszy przyjechał do Polski George Soros. Celem wizyty było stworzenie w Polsce fundacji, która – jak pisał w swojej książce Undrewriting Democracy – będzie zajmować się „działalnością na rzecz demokracji”. Do pielęgnowania „demokracji” ściągnął jednak do Polski ekonomistę. W swojej książce pisał: „Połączyłem siły z profesorem Jeffreyem Sachsem z Uniwersytetu Harvarda, a sponsorowałem jego pracę przez Fundację Batorego”. Sachs po raz pierwszy przyjechał do Polski 5 kwietnia 1989 roku. Spotkał się z ekonomistami „Solidarności”, a następie pojechał przyjrzeć się końcowym obradom Okrągłego Stołu. Kilka tygodni później Soros poprosił Sachsa o to, aby towarzyszył mu podczas jego wizyty w Polsce. Planował spotkać się z czołowymi działaczami „Solidarności”. Przy czym nie chodziło mu o ludzi kompetentnych w sprawach ekonomicznych, interesowały go wyłącznie rozmowy z Michnikiem, Kuroniem i Geremkiem, czyli osobami nie mającymi zielonego pojęcia o zasadach działania wolnego rynku.

Po wyborach z 4 czerwca Sachs ponownie udał się do Polski, gdzie dziennikarz „Gazety Wyborczej” Grzegorz Lindenberg zorganizował mu i jego asystentowi Davidowi Liptonowi kolejne spotkania. Sachs tak wspomina: „Kiedy wkrótce po wyborach wróciłem do Polski, młody dynamiczny działacz Grzegorz Lindenberg zorganizował nasze, tj. Liptona i moje, trzy kolejne spotkania z głównymi strategami ruchu Solidarności: Bronisławem Geremkiem, Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem.

Sachs zobaczył się najpierw z Geremkiem. Oczywiście ten nie miał bladego wyobrażenia o zagadnieniach ekonomicznych. Spotkanie zakończyło się stwierdzeniem Geremka: „Myślę, że ma pan rację”. Następnie Sachs udał się do Kuronia. Prof. Witold Kieżun tak opisuje spotkanie w swej książce Patologia Transformacji: „Kuroń palił papierosa za papierosem i od razu wyciągnął butelkę”. Następnie Sachs zaczął mu opowiadać o „niezbędnych” reformach, jakie czekają Polskę. Kuroń oczywiście nic z tego nie rozumiał, ale co chwila znajdując się w alkoholowo-nikotynowym amoku walił w stół ręką i powtarzał: „Tak, rozumiem”. Ostatecznie podpity Kuroń stwierdził, że brzmi to fascynująco i że trzeba to zapisać. Natychmiast Sachs razem z Liptonem i Lindenbergiem udali się do siedziby „Wyborczej”. Było około godziny 23:30. Od razu przystąpiono do pospiesznego zapisywania programu transformacji ustrojowej. Kuroń chciał, żeby był gotowy już na następny dzień. Potwierdza to Naomi Klein w Doktrynie szoku: „Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy. Miał piętnaście stron i, jak twierdził Sachs, był to, jak sądzę, pierwszy raz, gdy ktoś napisał całościowy plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku”. Po napisaniu planu, który został nazwany „Planem Balcerowicza”, obaj udali się do Michnika.

Tak więc plan polskiej transformacji ustrojowej napisany przez Sachsa z polecenia Sorosa i jego „zaufanych ludzi” powstał w ciągu jednej nocy na życzenie pijanego Kuronia w siedzibie „Wyborczej”. Sachs w swojej książce wspomina, ze rząd amerykański ostrzegał przywódców „Solidarności”, że on i Soros są groźnymi osobami i że mogą jedynie zaszkodzić polskiej transformacji: „Po wydarzeniach tego dnia wielu ludzi w Waszyngtonie próbowało tłumaczyć nowym polskim władzom, że jestem człowiekiem niebezpiecznym. Co najmniej jeden Polak dobrze notowany w Waszyngtonie radził premierowi, żeby mnie wydalił z Polski, zanim naprawdę zaszkodzę reformom”. W takim razie kogo reprezentował Soros, jeśli rząd amerykański ostrzegał przed nim Polaków? Czy aby nie organizacje żydowskie? Jasno więc z powyższego wynika, że Balcerowicz był nie tylko wykonawcą planu, przez który straciliśmy setki fabryk i przedsiębiorstw, ale planu transferu polskiego mienia do Nowego Jorku. I że to Soros jest odpowiedzialny za plan transformacji gospodarczej Polski, który Polskę w dalszym ciągu niszczy.«

Tak to przedstawił Baliński. Czy tak rzeczywiście było? Pewnie tak było, ale to nie znaczy, że plan polskiej transformacji ustrojowej został napisany podczas jednej nocy i zatwierdzony przez pijanego Kuronia. Nie tacy Żydzi rządzą światem. To tylko słupy. Słupami w tym teatrzyku dla naiwnych byli też Soros, Sachs i Lipton. Jednak odegrali tę scenę, by naiwni uwierzyli, że to, co dzieje się na tym świecie, dzieje się spontanicznie, że spontanicznie wybuchają wojny, kryzysy, strajki, zamieszki itp. I później trzeba z takimi plagami walczyć, „naprawiać” gospodarki, czyli opracowywać plany uzdrowienia tego, co ktoś kiedyś uznał za zdrowe.

Skoro od 1987 roku, a może nawet wcześniej, pracowano nad projektami nowych banknotów, to znaczy, że wiedziano, że będą zmiany i wiedziano, jakie to będą zmiany. Wszystko zaczęło się od Polski, od 1980 roku. Żeby dokonywać zmian społecznych, ustrojowych, to trzeba wywoływać kryzysy. A jak się wywołuje takie kryzysy? Na pewno nie odbywa się to na takiej zasadzie, że skrzykuje się paru kolesi i robią zadymę.

Realizację planu, który miał doprowadzić do zmian w Europie wschodniej w 1989 roku zaczęto w 1971 roku. Rząd polski zaciągnął wielkie kredyty na Zachodzie na modernizację kraju. Polska miała się przekształcić z kraju rolniczo-przemysłowego w kraj przemysłowo-rolniczy. Powstawały więc fabryki, które miały sprzedawać swoje produkty na Zachodzie, by za pozyskane dewizy spłacać zaciągnięty dług. Jednak cały ten „misterny plan” zawiódł, bo Zachód nie chciał tych polskich produktów, co najwyżej polską szynkę, ale to było za mało. Szukano więc innych rynków w krajach tzw. Trzeciego Świata. I owszem, coś tam sprzedawano, przeważnie po cenach dumpingowych, co tylko pogarszało sytuację. Do tego doszedł jeszcze wzrost stóp procentowych na rynkach światowych w okolicach 1980 roku. Próby sprzedawania wszystkiego, co się da, przeważnie żywności, by uzyskać dewizy na spłatę zadłużenia, stały się przyczyną niedoboru towarów na rynku krajowym. A stąd droga do kryzysu krótka.

Ci, którzy udzielali kredytów dokładnie znali ten scenariusz, bo oni sami go układali.Wiedzieli, że tak to się musi skończyć, że Polsce zabraknie w pewnym momencie dewiz. Od wieków się tym parają i wiedzą, że jak dadzą pieniądze, to będzie boom, a jak zabiorą, to będzie kryzys. Trenowali to już w Rzymie. Ten sam efekt można osiągnąć manipulując stopami procentowymi. Mark Twain kiedyś powiedział: „Bankier to taki facet, który pożycza ci swój parasol, gdy świeci słońce i chce go z powrotem, gdy zaczyna padać”. Dziś niekoniecznie tak jest. Bankier może nie chcieć twoich pieniędzy, ale w zamian zażąda posłuszeństwa. To przeważnie dotyczy państw, samorządów czy korporacji, choć pewnie też polityków i nie tylko polityków. Dlatego, gdy w Polsce nastał czas przemian, to rząd musiał się zgodzić na warunki bankierów, bo miał dług, którego nie był w stanie spłacić. W wyniku negocjacji doszło do tego, że… zaciągnięto następne kredyty. I to oni, ci bankierzy, decydowali o tym, jak ma przebiegać polska transformacja ustrojowa. Płacę i wymagam – do tego można sprowadzić politykę finansową tych, którzy udzielają kredytów. Nie od dziś wykorzystują oni ten instrument.

Takie są realia i obarczanie polityków różnych partii winą za to, że zgodzili się na likwidację majątku narodowego Polaków, wypracowanego za PRL-u, jest zupełnym niezrozumieniem rzeczywistości. Pieniądz to potęga. Wykorzystując tę potęgę można człowieka wynieść lub go zniszczyć. To samo można zrobić z państwami, samorządami, firmami itp. A politycy, którzy jak Rejtan rozdzieraliby szaty, zostaliby wymienieni na innych. Obecne zadłużenie świata przerasta wszelkie wyobrażenie. Najbardziej zadłużone są oczywiście kraje białego człowieka. Skoro wszystkie kraje są zadłużone, to rodzi się pytanie: u kogo?

„Z prasą załatwimy się w następujący sposób: …okiełzamy ją i będziemy ją krótko trzymać w karbach; podobnie uczynimy z wszystkimi drukarniami – jaki bowiem sens byłby w powstrzymaniu ataków prasy, gdybyśmy mieli być narażeni na pamflety i książki?…” – To cytat z Protokołów Mędrców Syjonu z książki Duoglsa Reeda Kontrowersja Syjonu. On skłania mnie do zadania sobie pytania: Czy te wszystkie mniejsze wydawnictwa, które głoszą, że są niezależne, są rzeczywiście takimi? Czy to, że w ich książkach można przekazać więcej, niż w tych o masowych nakładach, nie jest próbą skierowania uwagi czytelnika na boczne tory?

Baliński cytuje Naomi Klein, która w swojej książce pisze, że Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy i miał on piętnaście stron. Z kolei Sachs pisze, że wielu ludzi w Waszyngtonie próbowało tłumaczyć polskim władzom, że jest on niebezpiecznym człowiekiem. Oboje pisali bajki i może nawet nie wierzyli w nie, ale zapewne tak musieli napisać. Taki przekaz miał pójść w świat, przekaz, który ukrywał rzeczywistych decydentów: „To wszystko wina Sorosa, Sachsa i polskich polityków, którzy nie słuchali mądrych doradców, a jak nie słuchali, to znaczy, że durnie, bo to oni podejmowali decyzje.” I już mamy kozłów ofiarnych, na których można się wyżywać, a prawdziwi sprawcy śmieją się i dalej robią to, co zawsze. – Ale, jak mawiał Józef Mackiewicz, jedynie prawda jest ciekawa. I trudno nie przyznać mu racji.

Złotówka

Ostatnio wpadła mi w ręce jednozłotowa moneta. Złotówka jak złotówka, już chyba nic, albo prawie nic, nie można za nią kupić. Ale odłożyłem ją sobie jako dowód na to, że nic na tym świecie nie dzieje się przypadkowo, że wszystko jest wcześniej planowane. Jej wartość numizmatyczna jest żadna, bo jest zużyta, a numizmatycy cenią monety w stanie menniczym, czyli takie, które zaraz po wybiciu trafiają do kolekcjonerów.

Cóż więc jest w niej takiego szczególnego? Jest nią data bicia tej monety – 1990 rok. Pamięć ludzka jest ulotna i mało kto pamięta, w którym roku miała miejsce w Polsce denominacja złotego. A było to w 1995 roku. Nazywa to się denominacją, ale to była faktycznie wymiana pieniędzy. Dziś nie jest to żadna tajemnica, kiedy bito tę złotówkę, bo pisze o tym Wikipedia. I z niej pochodzą poniższe informacje.

W latach 80-tych z powodu kryzysu gospodarczego i załamania systemu gospodarki planowej w Polsce zaczęło dochodzić do coraz wyższej inflacji. W latach 1989-1990 wystąpiła hiperinflacja, która osiągnęła poziom 1395%. Narodowy Bank Polski pod koniec lat 80-tych rozpoczął przygotowania do denominacji. Warunkiem umożliwiającym jej przeprowadzenie był spadek poziomu inflacji poniżej 10% i gwarancja utrzymania się jej niskiego poziomu przez dłuższy czas. W wyniku realizacji planu Balcerowicza zdołano po 1990 roku zahamować inflację i ustabilizować gospodarkę. Ostatecznie decyzję o przeprowadzeniu denominacji podjęto w 1994 roku.

Wikipedia nie pisze, skąd wziął się ten kryzys gospodarczy. Ale w tej samej Wikipedii można przeczytać, że inflacja w 1980 roku wynosiła 9,4%, w 1981 – 21,2%, w 1982 – 100,8%, w 1983 – 22,1%, w 1984 – 15%. Czyż to nie dziwne, że największa inflacja nastąpiła po wprowadzeniu stanu wojennego. Ktoś coś wtedy sobie załatwił i w kolejnych latach inflacja zmniejszyła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Ponowny jej wzrost nastąpił w roku 1988 – 60,2%, w 1989 – 251,1%, w 1990 – 585,8%, w 1991 – 70,3%. I znowu zadziałała czarodziejska różdżka. W ciągu jednego roku udało się zmniejszyć inflację aż ośmiokrotnie. Cud! Cud nad cudy!

Warunkiem przeprowadzenia denominacji był spadek inflacji poniżej 10% – pisze Wikipedia – i ostatecznie decyzję podjęto w 1994 roku. W tym roku inflacja wynosiła 32,2%, w 1995 – 27,8%. A więc warunek nie został spełniony, a mimo to podjęto decyzję o jej wprowadzeniu.

Mennica państwowa w grudniu 1990 roku rozpoczęła bicie monet z myślą o wprowadzeniu ich do obiegu po denominacji. Początkowo były to monety 1, 2, 5, 10, 20, 50 gr i 1 zł, w 1994 roku dodano nominały 2 i 5 zł w miejsce planowanych wcześniej banknotów.

Pierwszy projekt nowych banknotów został sporządzony przez Andrzeja Heidricha w latach 1987-1989 na polecenie NBP. Zostały sporządzone dwie serie, pierwsza przedstawiała pisarzy, a druga polityków. Jednak zrezygnowano z ich produkcji i nie weszły do obiegu.

Kolejna seria banknotów została przygotowana w 1987 roku według projektu Waldemara Andrzejewskiego o nominałach od 1 zł do 500 zł. Zostały podpisane do druku dnia 1 marca 1990 przez prezesa NBP. Ich produkcję rozpoczęto w fabryce Giesecke & Devrient GmbH w Monachium. Produkcja trwała między końcem 1990 roku a lutym 1992. Jednak nie weszły one do obiegu z powodu słabego zabezpieczenia przed fałszowaniem, a także błędów w produkcji w postaci złego kształtu godła Polski, braku napisu „Rzeczpospolita Polska”. Większość produkcji zniszczono, a niewielką część pozostawiono dla kolekcjonerów.

Z tego opisu wynika, że przekręty robiono również na projektach banknotów, a w drugim przypadku nawet na produkcji, a nawet ktoś jeszcze chciał zarobić na sprzedaży kolekcjonerom, świadomie nie do końca zniszczonych, wadliwych banknotów, które, przy takich usterkach i błędach, w ogóle nie powinny były być kupione.

W związku z takim obrotem sprawy na przełomie 1993 i 1994 roku została zaprojektowana kolejna seria banknotów o nazwie „Władcy Polski”, o nominałach 10, 20, 50, 100 i 200 zł., której autorem ponownie był Andrzej Heidrich. Zrezygnowano z banknotów o nominałach 1, 2 i 5 zł, które zostały zastąpione monetami. Zostały podpisane do druku w dniu 25 marca 1994 roku. Pierwsza seria została wydrukowana w londyńskiej wytwórni De La Rue. Seria weszła do obiegu w dniach 1 stycznia (10, 20, 50 zł) i 1 czerwca (100, 200 zł) 1995 roku.

Plan Balcerowicza

Leszek Balcerowicz, minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, przedstawił założenia swojego planu w październiku 1989 roku. Przewidywał on:

  • reformę finansów państwa w celu odzyskania równowagi budżetowej
  • wprowadzenie do gospodarki mechanizmów rynkowych poprzez uwolnienie cen i wprowadzenie sztywnego kursu złotówki do dolara
  • zmianę struktury własnościowej gospodarki poprzez prywatyzacje i zniesienie ograniczeń w obrocie nieruchomościami

Realizacja tego programu wymagała pozyskania kredytów zagranicznych. Rząd przeprowadził rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i uzyskał zgodę MFW na proponowany kształt reform. Dzięki temu uruchomiono fundusz stabilizacyjny w wysokości 1 mld dolarów, który miał pomóc w utrzymaniu stałego kursu złotówki do dolara.

Tak więc wprowadzono do gospodarki mechanizmy rynkowe poprzez uwolnienie cen, ale jednej ceny nie uwolniono – ceny dolara w złotówkach. Trochę wybiórczo działał ten „wolny rynek”.

Pakiet 11 ustaw tworzących Plan Balcerowicza trafił pod obrady Sejmu Kontraktowego 17 grudnia 1989 roku. Ustawy były porcedowane w przyspieszonym tempie, by uniknąć wprowadzania poprawek w komisjach sejmowych. W sejmie panowała zgoda wszystkich partii, że plan należy wprowadzić w proponowanej przez rząd postaci.

Sztywny kurs dolara

Sztywny kurs dolara został wprowadzony w Polsce 1 stycznia 1990 roku. Tego dnia nastąpiło też wprowadzenie tzw. wewnętrznej wymienialności złotego przy ustalonym sztywnym kursie wynoszącym 9500 PLZ (0,95 PLN) za 1 USD. Następnie od 17 maja 1990 roku zmieniono system kursu sztywnego na powiązanie złotego w stosunku do koszyka pięciu walut, składającego się z dolara amerykańskiego (udział 45%), marki niemieckiej (35%), funta szterlinga (10%), franka francuskiego (5%) oraz franka szwajcarskiego (5%). Trwało to do 14 października 1991 roku. W tym dniu wprowadzono, w miejsce sztywnego kursu walutowego, system dewaluacji kroczącej o ustalonej miesięcznie stopie dewaluacji rynkowej 1,8%.

Co z tego wynika?

Inflacja w Polsce w 1988 roku wynosiła 60,2%, w 1989 – 251,1%, w 1990 – 585,8%, w 1991 – 70,3%, w 1992 – 43%. Taki nagły skok inflacji w 1989 roku i jeszcze większy w 1990 roku, a już w następnym jej zjazd, o którym nie można powiedzieć, że z górki na pazurki, tylko na łeb na szyję. To jest dokładnie taki sam schemat, jaki opisałem w blogach o hiperinflacji w Republice Weimarskiej i na Węgrzech. I w obu wypadkach nastąpiła szybka wymiana pieniędzy.

W Polsce przekręt polegał na tym, że ustanowiono sztywny kurs złotówki do dolara, ale oprocentowanie wkładów złotówkowych w bankach było adekwatne do inflacji, czy hiperinflacji. Zupełnie odwrotnie niż w 1982 roku, gdy inflacja była wielka, a oprocentowanie wkładów w bankach nie było rewaloryzowane zgodnie z rosnącą inflacją. Wystarczyło więc sprzedać dolary, kupić za nie złotówki, włożyć je na rok do banku, wyjąć 5 razy więcej i kupić za nie dolary. W ten sposób ze 100 dolarów miało się po roku ponad 500. Problem tylko polegał na tym, że nikt poza wtajemniczonymi, nie wiedział, jak długo zostanie utrzymany sztywny kurs. Bo gdyby, przykładowo, po pól roku zrezygnowano z niego, to cała operacja skończyłaby się stratą. Na tym przykładzie widać, że ta hiperinflacja została wykreowana sztucznie i w określonym celu. Nie mogło się to odbyć bez ścisłej współpracy z zachodnimi bankami i MFW.

Ten mechanizm jest dosyć prosty. To, czego nie rozumiałem, to to, skąd rząd miał dolary dla tych, którzy po roku wybierali wkłady złotówkowe i zamieniali je na dolary. I tu z pomocą przyszła mi Wikipedia, która napisała, że rząd przeprowadził rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i uzyskał jego zgodę na proponowany kształt reform. Dzięki temu uruchomiono fundusz stabilizacyjny w wysokości 1 mld dolarów, który miał pomóc w utrzymaniu stałego kursu złotówki do dolara. I wszystko jasne. MFW dał pieniądze na przekręt. A więc 1 mld dolarów do podziału. Ten 1 mld to 1/20 część ówczesnego polskiego zadłużenia. Te pieniądze miały zupełnie inną wartość niż teraźniejsze dolary. Ile to by było na dziś? Wystarczy podzielić przez 20 obecne zadłużenie Polski i otrzymamy żądaną kwotę.

Inflacja w Polsce

Jeśli chce się ukryć prawdziwą kradzież, to kieruje się uwagę na tę małą, ale przemawiającą do wyobraźni. Największą kradzieżą jest kradzież poprzez inflację, bo ona dotyka wszystkich. Niektórzy nazywają kradzieżą spekulację giełdową w wykonaniu drobnych graczy, bo oni, według nich, nie wytwarzają żadnego dobra, a korzystają z dóbr i usług, które wypracowują inni. Takie podejście zostało spopularyzowane przez Krzysztofa Karonia autora książki Historia antykultury. Opisując to zjawisko, ogranicza się on tylko do tego środowiska i je piętnuje, nazywając tych ludzi pasożytami.

Problem jest jednak trochę bardziej skomplikowany, bo to samo, co robią drobni inwestorzy, robią również biura maklerskie, fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, firmy ubezpieczeniowe itp. W tych wszystkich firmach pracują ludzie, którzy inwestują pieniądze innych i żyją z prowizji za usługę. Prowizję otrzymują bez względu na wynik. Oznacza to, że nawet gdy nie wypracują zysku dla swoich klientów, pobierają ją. Czy to jest kradzież? Spekulacja giełdowa drobnych inwestorów jest zjawiskiem marginalnym. Bo ilu ich może być w skali kraju? Kilka, kilkanaście tysięcy. Zapewne w większości przypadków są to ludzie, którzy gdzieś pracują i inwestują swoje własne pieniądze. Problem chyba więc leży w tym, by odwrócić uwagę od największych złodziei, którymi są rządy. To rządy do spółki z bankierami kreują inflację, czy hiperinflację, które pozbawiają ludzi owoców ich pracy, bo pieniądze, które zarabiają tracą na wartości. Tak było w przypadku hiperinflacji w Republice Weimarskiej i na Węgrzech, o czym pisałem w swoich blogach „Hiperinflacja” i „Hiperinflacja c.d.”. Podobnie było w Polsce.

Źródło: Wikipedia

Na powyższej tabeli wyróżniają się cztery lata: 1953, 1982, 1989 i 1990. Charakteryzuje je znacznie wyższa inflacja niż w pozostałych latach. Nasuwa się więc pytanie: jakie były tego przyczyny? Wydaje się, że rok 1989 był przygotowaniem do właściwej operacji roku 1990.

W Polsce takiej hiperinflacji jak w wymienionych krajach nie było, ale była duża inflacja, która spełniła swoje zadanie. Jeśli spojrzymy na informacje, których dostarcza Wikipedia, to nasuwają się pewne wnioski. Podaje ona dane od 1950 roku do 2020 roku. W roku 1950 – 7,5%, 1951 – 9,6%, 1952 – 14,4%, 1953 – 41,9%, 1954 – (-6,3%), 1955 – (-2,4%), 1956 – (-1%), 1957 – 5,4%, 1958 – 2,7%, 1959 – 1,1%. Coś w tym 1953 roku stało się. Co? Tego nie wiem. Nie było mnie wtedy na świecie. Całe lata 60-te i początek lat 70-tych były latami bez inflacji. I to pamiętam. Ceny oranżady i lodów były cały czas takie same. Czekolady też, ale była ona bardzo droga, bo kosztowała 18 zł. Ludzie wtedy zarabiali przeciętnie około 1500-2000 zł.

Widać więc, że początek lat 50-tych charakteryzuje duża inflacja, zwłaszcza w porównaniu z późniejszymi latami. Kulminacja następuje w 1953 roku. W pracy Jacka Luszniewicza Procesy inflacyjne w Polsce w latach 1945-1955 – przejawy, fazy, uwarunkowania, konsekwencje. Przyczynek do badań nad inflacją PRL jest opis tej inflacji. Całość pracy tu: https://ssl-kolegia.sgh.waw.pl/pl/KES/czasopisma/kwartalnik/Documents/JLsrodek_%20KES%202_18.pdf.

„Tymczasem na horyzoncie pojawił się plan sześcioletni (1950–1955), znacznie przyspieszający tempo industrializacji i otwarcie preferujący inwestycje pozbawione efektu podażowego. W praktyce przesądzało to o dalszym pogłębianiu się rozziewu między wypływem pieniądza na rynek a dostawami artykułów konsumpcyjnych. Sytuacja w 1950 r. nie wyglądała jeszcze dramatycznie, ale w niedalekiej perspektywie należało liczyć się z silnym naciskiem popytu konsumpcyjnego i poważnymi brakami rynkowymi.

Wobec powyższego władze, niejako zapobiegawczo, zdecydowały się na kolejną nieekwiwalentną wymianę pieniądza. Plan sześcioletni realizowano od początku 1950 r., odpowiednią ustawę sejmową uchwalono w lipcu, a już w końcu października ogłoszono przygotowaną w największej tajemnicy wymianę starych złotych na nowe. Tym razem nie wprowadzono żadnych ograniczeń ilościowych, ale gotówkę znajdującą się w posiadaniu ludności oraz część wkładów bankowych i oszczędnościowych (do kwoty 100 tys. zł.) przeliczano w relacji 100:1, podczas gdy ceny, płace oraz większe wkłady oszczędnościowe i bankowe – w relacji 100:3. Łączna redukcja zasobów gotówkowych ludności wynosiła więc 66 %. Całej operacji przyświecał zresztą nie tylko cel deflacyjny, ale i potrzeba znalezienia dodatkowych środków na kilkakrotnie korygowane w górę zamierzenia inwestycyjne planu sześcioletniego.”

Wymiana pieniędzy była potrzebna, by doprowadzić do równowagi rynkowej. Ludzie mieli za dużo pieniędzy w stosunku do ilości oferowanych towarów. Trzeba było po prostu zabrać je im. Wymiany dokonano tak, że gotówkę w posiadaniu ludności i wkłady bankowe do 100 tys. zł. przeliczono w stosunku 100:1, a ceny, płace oraz większe wkłady oszczędnościowe i bankowe – w stosunku 100:3. – Tak zrozumiałem sens tego, co autor powyżej napisał. Natomiast Maria Dąbrowska w swoim dzienniku dnia 2 listopada 1950 roku pisze:

»Zmiana systemu pieniężnego! Przed rokiem, czy półtora rokiem były pogłoski o wycofaniu dotychczasowych pieniędzy. Prasa je kategorycznie zdementowała, tak że stopniowo wszyscy się w związku z tą sprawą uspokoili. Ale oto uderzenie przyszło niespodziewanie. Jak świetnie trzymano to w tajemnicy, najlepszy dowód, że najlżejsza plotka tymi czasy nie pojawiła się na ten temat. Naród, który rzekomo sam się rządzi, nic nie wiedział, co o nim bez niego zdecydowano! Po kilkakrotnym wysłuchaniu powtarzanego komunikatu zorientowaliśmy się w zasadach tej reformy finansowej. Złoty oparty został (rzekomo) na parytecie złota, czyli rubla, z którym został zrównany. Ustanowiono przy tym dwie relacje zamiany starych pieniędzy na nowe. Wszystkie zobowiązania wobec państwa płatne płatne są w relacji 3 nowe złote za 100 starych. Wszystkie zobowiązania państwa wobec obywateli płatne są w relacji 1 nowy złoty za 100 zł starych. W tej samej niekorzystnej dla obywateli relacji wymieniane będą wszystkie bez rozróżnień banknoty znajdujące się w chwili ogłoszenia tej „uchwały sejmu” w rękach obywateli. Nie znalazł się nikt przytomny, kto by odradzał te wręcz antypaństwowe punkty reformy. Chodziło o uderzenie w „inicjatywę prywatną”, a uderzono w miliony biednych ludzi, wywołując ową falę nienawiści do tak nieludzkiego ustroju.«

W dniu 3 listopada 1950 roku dodaje:

»Resztę dnia zajęły mi refleksje nad owym sposobem przeprowadzenia reformy walutowej o czym głośno w mieście. I oto, co mówią ludzie. Kiedy, bodaj półtora roku temu, rozeszły się plotki o zmianie systemu pieniężnego, miał on być w samej rzeczy wówczas zmieniony. Pieniądze już były wydrukowane (data na nowych obecnych banknotach jest 1948), ale ponieważ wieść o tym się rozeszła, rząd zdementował ją w prasie i odłożył sprawę do czasu, gdy wszelkie pogłoski ucichną, a czujność narodu zostanie całkiem uśpiona. Teraz rzecz przeprowadzono w tak absolutnej tajemnicy, że nawet sejm nie wiedział, na co został w trybie nagłym zebrany w sobotę 28.X wieczorem. Plotka ulicy mówi, że wszystkim, którzy pracowali przy tej aferze zagrożono karą śmierci w razie zdradzenia tajemnicy. Zresztą ilość tych zatrudnionych była z wyjątkiem góry partyjnej i Mincowskiej Komisji Planowania – nieduża – podobno nowe banknoty drukowane były w Czechach, a bilon – w Moskwie wybijany. Pracowników, którzy drukowali ogłoszenia Banku Narodowego zamknięto na trzy doby w miejscach pracy – tak samo pracowników PKPG nie wypuszczono z miejsca pracy przez ostanie dwa dni. Tak samo Sejm, gdy tylko posłowie się zebrali, został zamknięty, nikogo nie wypuszczano, a telefony zostały wyłączone. O 11-tej w nocy, gdy ta zbójecka sprawa została załatwiona, wszyscy posłowie rzucili się do bufetu i wykupili go całkowicie aż do puszek z zepsutymi konserwami włącznie. O tejże godzinie zaczęto rozsyłać woźnych po wszystkich pracownikach instytucji bankowych i placówek handlu uspołecznionego, zwożąc ich do miejsc pracy dla przeliczenia cen, list płacy itp. Wedle ostatniej wersji podobno rząd automatycznie zarobił na tej imprezie 800 miliardów złotych, straconych przez obywateli. Należy to uważać za daninę pobraną w bezprzykładnie brutalny i bezceremonialny sposób.«

A więc wymiana pieniędzy nie byłą żadną korektą planu sześcioletniego, wbrew temu, co pisze autor cytowanego opracowania. Państwo, bez względu na ustrój, zostało chyba stworzone po to, by okradać swoich obywateli. Dalej autor pisze:

»Efekt antyinflacyjny, podobnie jak w przypadku wymiany z lat 1944–1945, okazał się krótkotrwały. Na koniec 1950 r. udało się wprawdzie poważnie ograniczyć obieg pieniężny, ale w następnych latach wysoka wzrostowa dynamika powróciła. Towarzyszyły temu – już w 1950 r. – duże przyrosty akumulacji i płac nominalnych, z jednej strony „obciążające” podaż rynkową, a z drugiej „podkręcające” popyt efektywny. Co więcej, jak wykazał przed laty M. Kucharski, jeszcze przed końcem 1950 r. odbudowane zostały rezerwy pieniężne ludności. Tak szybka kompensacja strat wywołanych jesienną wymianą pieniądza wynikała m. in. z 3- krotnie wyższej relacji przeliczeniowej płac w stosunku do gotówki oraz ulgowego naliczania przyspieszonych wpłat z tytułu podatku gruntowego i na Społeczny Fundusz Oszczędnościowy. W sumie więc wymiana z 1950 r. jedynie na bardzo krótko zastopowała powracającą tendencję inflacyjną.

W tym stanie rzeczy doszło do kolejnej korekty planu sześcioletniego powiększającej nakłady na inwestycje w przemyśle środków produkcji i – przede wszystkim – sektorze zbrojeniowym. O jej dokonaniu zadecydował wybuch wojny koreańskiej. Odpowiednie instrukcje przywieźli z Moskwy w październiku 1950 r. Edward Ochab i szef MON marszałek Konstanty Rokossowski. Promilitarna reorientacja, wprowadzana w życie od 1951 r., okupiona została dalszą redukcją wydatków na rozwój przemysłu konsumpcyjnego i rolnictwa. Skutkiem było poważne spowolnienie w gałęziach i branżach przesądzających o poziomie zaopatrzenia rynku wewnętrznego. W przypadku rolnictwa doszło nawet do absolutnego spadku produkcji (w 1951 r.), w czym udział miały także presja kolektywizacyjna, zwiększenie obciążeń z tytułu podatku gruntowego i przywrócenie dostaw obowiązkowych.

Promilitarnej korekty planu sześcioletniego w 1951 r. dokonano w sytuacji, gdy gospodarka polska znajdowała się już na ścieżce inflacyjnej. Dodatkowe nakłady na inwestycje zbrojeniowe były ogromne; w stosunku do pierwotnych zamierzeń powiększono je w 1951 r. o 70 %, w 1952 r. – o 151%, a w 1953 r. aż o 700 %. Symptomy ostrej nierównowagi rynkowej, dotyczącej głównie artykułów pochodzenia rolniczego, pojawiły się jeszcze w 1951 r. Niedobory wymusiły przywrócenie reglamentacji kartkowej na niektóre artykuły, a nawet spowodowały załamanie na rynku targowiskowym. Odzwierciedleniem kumulowania się nadwyżkowego popytu był m. in. rosnący udział przyrostu zasobów gotówkowych w ogólnym przyroście zasobów pieniężnych ludności. W 1951 r. udział ten wynosił 81,7 %, w 1953 r. – już 90,5 %. W świetle zaostrzających się braków rynkowych, a także niewielkich przyrostów oszczędności dobrowolnych (w bankach i innych instytucjach oszczędnościowych) narastanie rezerw gotówkowych ludności świadczyło o odkładaniu się coraz większych oszczędności przymusowych.

Teoretycznie lukę inflacyjną można było zamknąć, drenując ludność z części posiadanych zasobów pieniężnych. Metoda ta napotykała jednakże ograniczenia polityczne i społeczne, nie mogła więc być z całą konsekwencją stosowana. Świadczył o tym m. in. ostateczny bilans wymiany pieniądza z 1950 r. Te same powody limitowały też skutki działań deflacyjnych podejmowanych w kolejnych latach.

W czerwcu 1951 r. rozpisano nową pożyczkę wewnętrzną – Narodową Pożyczkę Rozwoju Sił Polski, ale jej efekty finansowe były zbyt małe, aby zmienić sytuację rynkową. Wiele razy podwyższano też ceny: np. na początku 1950 r. na mięso (średnio o 27 %), liczne wyroby przemysłowe, usługi komunikacyjne i pocztowe, bilety do kina; jesienią tego samego roku na alkohole (o 40–50 %); w styczniu 1953 r. właściwie na wszystko (na niektóre towary nawet do 100 %, choć przeciętnie około 40 %). Problem w tym, że równolegle bądź z niewielkim opóźnieniem podejmowano decyzje o przeciwnych skutkach. Obie podwyżki cen z 1950 r. zrekompensowano; pierwszą podniesieniem o 5 % płac, drugą licznymi obniżkami cen (m. in. szkła o 30 %, wyrobów metalowych o 29 %, maszyn i aparatów elektrycznych o 25 %, żarówek o 20 %, mięsa wieprzowego o 10 %). Tym samym stała się de facto decyzja o powrocie do dystrybucji kartkowej. Ceny objętych nią artykułów zostały bowiem zamrożone.

Zrekompensowano również najostrzejsze posunięcie antyinflacyjne – generalną podwyżkę cen, zaordynowaną 3 stycznia 1953 r. Wzrastały nie tylko ceny detaliczne, ale także taryfy transportowe i pocztowe, opłaty za gaz i energię elektryczną oraz ceny usług rzemieślniczych. Jednocześnie wycofano się z niedawno wprowadzonej sprzedaży kartkowej i dopuszczono do wolnego obrotu większość produktów rolnych (po wykonaniu 90 % obowiązkowych dostaw przypadających na dany powiat). Najważniejszą, choć nieformalną rekompensatą było podniesienie wszystkich płac, oczywiście w stopniu mniejszym od podwyżek cen. Ponadto zwiększono zasiłki rodzinne, a zatrudnionym w przedsiębiorstwach uspołecznionych dodano do płac ekwiwalenty z tytułu wzrostu kosztów utrzymania (rzędu 75 %). Sumaryczny efekt podwyżek cen szacowano na około 40 %, zaś podwyżek płac – na około 30 %.

Reforma cen i płac z 1953 r. cieszy się w literaturze przedmiotu nienajgorszą opinią. Podkreśla się, rzecz jasna, jej społeczną dotkliwość, ale z drugiej strony korzystny wpływ na stabilizowanie się sytuacji rynkowej. Pisano o osiągnięciu – pierwszy raz po wojnie – równowagi między podażą a popytem, a nawet wytworzeniu się pewnej nadwyżki podaży. Lidia Beskid oceniała, że stworzono wręcz „pierwsze podstawy do kształtowania sytuacji rynkowej zwanej rynkiem nabywcy”. To całkowicie nowe doświadczenie, nieznane dotąd ani rządzącym, ani rządzonym, miało się zmaterializować jeszcze w 1953 r. i trwać aż do końca planu sześcioletniego. Co więcej, pozwolić na stopniowe obniżki cen, realizowane od jesieni 1953 r.«

Na podstawie cytowanego opracowania wiadomo, skąd wzięła się inflacja 1953 roku. Ciekawe, że te podwyżki cen artykułów żywnościowych i nie tylko żywnościowych, były wysokie, bardzo wysokie, jeśli porównamy je z podwyżkami z grudnia 1970 roku. I jakoś dziwnie nie doszło do żadnych protestów i strajków. Te pojawiły się dopiero w 1956 roku w Poznaniu.

Od 1954 roku sytuacja, jeśli chodzi o inflację, zaczyna stabilizować się i praktycznie do końca lat 70-tych jest spokój. Dopiero w ich końcu i na początku lat 80-tych dochodzi do większych zmian. W 1978 roku inflacja wynosi 8,1%, 1979 – 7,0%, 1980 – 9,4%, 1981 – 21,2%, 1982 – 100,8%, 1983 – 22,1%, 1984 – 15%, 1985 – 15,1%. Od 1981 roku mamy inflację dwucyfrową i tak jest przez całe lata 80-te.

To, co uderza w tym zestawieniu, to rok 1982, w którym inflacja dosłownie wystrzeliwuje w górę. A więc nie lata 1980 i 1981, lata Solidarności i strajków i żądań podwyżek, tylko rok 1982, który nastąpił bezpośrednio po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. W owym 1982 roku władza mogła wszystko. Skąd więc taka wielka inflacja? Lata 70-te to nie tylko kredyty państwowe. Wówczas wielu zaciągało kredyty na budowę domów jednorodzinnych. Władza popierała tego typu inicjatywy, bo budownictwo wielorodzinne kulało i okres oczekiwania na mieszkania wydłużał się. Jednak nie było tak, że każdy mógł wziąć kredyt. Często był to kredyt dla wybranych, limitowany, jak wszystko w PRL-u. Zapewne wielu z tych ludzi, to nie byli ludzie przypadkowi. Cechą charakterystyczną tamtego okresu było to, że pomimo wysokiej inflacji oprocentowanie kredytów było stałe. Oznaczało to, że spłata ich odbyła się tylko za część realnej wartości. W praktyce oznaczało to wybudowanie domu za 1/4 czy 1/5 realnej ceny. Za resztę zapłacili ci, którzy mieli oszczędności, których nie waloryzowano z powodu inflacji. To, że najwyższa inflacja nastąpiła w 1982 roku, w roku, w którym rygory stanu wojennego były najsurowsze, skłania do wniosku, że nie było w tym przypadku i było to częściowe uwłaszczenie nomenklatury partyjnej z przyległościami. Ale to był dopiero wstęp. Wielka kradzież na skalę międzynarodową następuje później. We wrześniu 1985 roku dochodzi do spotkania Jaruzelskiego, tego „patrioty”, z Rockefellerem. Coś tam ustalono. Nie wiadomo co, ale można domyślać się. Bez tych ustaleń kolejny przekręt z inflacją w tle nie byłby możliwy.

Od połowy lat 80-tych inflacja stopniowo rośnie. W 1985 – 15,1%, 1986 – 17,7%, 1987 – 25,2%, 1988 – 60,2%, 1989 – 251,1%, 1990 – 585,8%, 1991 – 70%, 1992 – 43%, 1993 – 35,3%, 1994 – 32,2%, 1995 – 27,8%, 1996 – 19,9% 1997 – 14,9%. W 1988 roku następuje skokowy wzrost inflacji, a w 1991 jej skokowy spadek. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki udało się ją „zdusić” i zejść z 585% na 70%. Kolejny cud nad Wisłą. Ileż to tych cudów już było! Widać więc wyraźnie, że już od 1988 roku przygotowywano się do tego skoku. W tamtym czasie też uruchomiono akcję kredytową i wielu zadłużyło się. Byli to ci, którzy inwestowali w swoją działalność gospodarczą lub rolnicy, którzy kupowali maszyny rolnicze. Tym razem jednak, w odróżnieniu od poprzedniej dekady, oprocentowanie wkładów i kredytów nie było stałe, ale rewaloryzowano je proporcjonalnie do wzrastającej inflacji. Dla inwestycji długoterminowych oznaczało to wyrok śmierci. Tak zniszczono polską, kiełkującą wtedy, przedsiębiorczość. Upieczono wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu: zniszczono polską przedsiębiorczość i okradziono społeczeństwo. Cały dorobek jednego pokolenia w ciągu 2-3 lat.

Ta inflacja była ściśle skorelowana z tzw. sztywnym kursem dolara. – No! Wreszcie wyszliśmy z zaścianka i złotówka stała się wymienialna! A że to nam wszystkim, no może nie wszystkim, wyszło bokiem, to już inna sprawa.

Sztywny kurs dolara wprowadzono 1 stycznia 1990 roku. Ustalono go w stosunku 0,95 PLN/USD. To było jeszcze przed denominacją, co oznaczało, że dolara wymieniano na 9.500 zł. 17 maja 1990 roku zmieniono system kursu sztywnego na powiązanie złotego w stosunku do koszyka pięciu walut, składającego się z dolara amerykańskiego (udział 45%), marki niemieckiej (35%), funta szterlinga (10%), franka francuskiego (5%) i franka szwajcarskiego (5%). Trwało to do 14 października 1991 roku. W tym dniu wprowadzono w miejsce sztywnego kursu walutowego dewaluację kroczącą o ustalonej miesięcznej stopie dewaluacji wynoszącej 1,8%.

Co to oznaczało w praktyce? Inflacja w 1990 roku – 585%. Sztywny kurs dolara od 1 stycznia 1990 roku. My nie wiedzieliśmy, jaka będzie inflacja w tym roku, ani jak długo zostanie utrzymany sztywny kurs. Czy zamienić dolary na złotówki i włożyć na konto? A jak wycofają się z tego? To wtedy cała operacja na nic. Tak rozumował przeciętny człowiek, który nie był wtajemniczony. A kto wiedział, to wiedział. Nie dla psa kiełbasa. 1000 dolarów na 585% w skali roku. Ile to jest? – 5850 dolarów!

Powiązano kurs złotówki z walutami zachodnimi i zamrożono go na rok, by inwestorzy zachodni, czyli Żydzi, mogli się wzbogacić. Po tej operacji mogli za „zarobione” w Polsce pieniądze wykupić w niej wszystko, czego nie zlikwidowano i co uznali za warte nabycia. Nawet nie musieli wykładać własnych pieniędzy, by wykupić Polskę. Były oczywiście i inne afery typu FOZZ (Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego) czy oscylator Bagsika i Gąsiorowskiego, którzy to firmowali, a za nimi krył się faktyczny pomysłodawca i wykonawca, czyli Mosad. Żydowska wyobraźnia nie ma w tej materii granic.

1 stycznia 1995 roku wprowadzono do obiegu nowe jednostki pieniężne. Stary złoty został zastąpiony nowym w relacji 10.000:1. Narodowy Bank Polski, jak pisze Wikipedia, pod koniec lat 80-tych rozpoczął przygotowania do denominacji. Warunkiem umożliwiającym jej przeprowadzenie był spadek poziomu inflacji poniżej 10% i gwarancja utrzymania się niskiego poziomu przez dłuższy czas. Dzięki realizacji planu Balcerowicza udało się po 1990 roku zahamować inflację i ustabilizować gospodarkę. Ostatecznie decyzję o przeprowadzeniu denominacji podjęto w 1994 roku.

Tak więc wszystko było zaplanowane wcześniej. Nie pod koniec lat 80-tych, jak pisze Wikipedia, tylko w 1985 roku, gdy Jaruzelski spotkał się z Rockefellerem. Już inflacja z 1988 – 60% i z 1989 roku – 250% była przygotowaniem do właściwej operacji drenowania polskiego systemu bankowego. A później przyszedł „zbawca” Balcerowicz. Dlaczego rzeczywistość jest zupełnie inna, niż to, co nam się przedstawia? I nie zaczęło się to bynajmniej od tej kretyńskiej „pandemii”, której nie ma, a która demoluje nam nasze życie?

Hiperinflacja w Republice Weimarskiej i na Węgrzech oraz inflacja w Polsce miały dwie wspólne cechy: stosunkowo krótki okres trwania największego dodruku pieniądza i następująca po nim wymiana na nowe jednostki pieniężne. To, że w Polsce wymianę pieniędzy planowano znacznie wcześniej, to nie jest tajemnicą, skoro pisze o tym Wikipedia. I prawdopodobnie tak samo było w pozostałych przypadkach. Najpierw postanawiano w tajemnicy, że będzie wymiana pieniędzy, następnie wywoływano inflację, a po niej pojawiały się nowe pieniądze, a inflacja czy hiperinflacja znikały, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Były to więc operacje finansowe przeprowadzane w sposób świadomy i zaplanowany. Ich celem było wzbogacenie się wąskiej grupy ludzi kosztem pozostałych, niczego nieświadomych obywateli, z których zdecydowana większość uważa, że takie rzeczy dzieją się niezależnie od rządu i spadają na społeczeństwa niczym plagi egipskie.

Naród bez głowy

Polska przez wieki była największym skupiskiem diaspory żydowskiej na świecie. I jak nigdzie indziej uzyskała ona tu największe przywileje i żyła w otoczeniu niezwykle tolerancyjnego i łagodnego narodu. Wyrzuceni z całej Europy Zachodniej znaleźli tu Żydzi swoje miejsce odpoczynku, swoje Polin. Konsekwencje tego, my Polacy, odczuwamy dziś w sposób wyjątkowo bolesny, ale najgorsze jeszcze przed nami. Nie da się napisać historii Polski bez uwzględnienia w niej roli Żydów, co więcej, nie można zrozumieć naszej rzeczywistości, udając, że ich w niej nie ma. Oni są!

Druga wojna światowa była tragedią. Była tragedią dla narodu polskiego i taką była dla narodu żydowskiego. Dla narodu polskiego była to tragedia większa niż dla narodu żydowskiego. Naród polski stracił w niej swoją inteligencję, a właściwie jej zaczątek budowany w okresie II RP. Masy, jako takie, przetrwały, chociaż one też cierpiały i ich danina krwi była większa. W przypadku Żydów było odwrotnie. Inteligencja przetrwała, a masy, w odróżnieniu od polskich, zostały całkowicie unicestwione.

W kategoriach jednostki wartościowanie czyjegoś życia na podstawie przynależności do takiej czy innej warstwy czy klasy społecznej byłoby niemoralne i naganne. Tu chodzi o ludzką godność. W Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych brzmi to tak: We hold these truths to be self-evident: that all men are created equal and endowed by their Creator with certain inalienable rights, that amnog these are life, liberty and the pursuit of happiness. To można przetłumaczyć mniej więcej tak: Te prawdy uważamy za oczywiste: że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, wśród których są życie, wolność i dążenie do szczęścia.

Jednak w przypadku narodów jest trochę inaczej. Tak zwane elity odpowiadają za losy danego narodu czy państwa. Jeśli ulegną likwidacji, to ich odbudowa wymaga czasu. Masy odbudowują się już w następnym pokoleniu.

Nie ulega wątpliwości, że elity wywodzą się z mas. Jest to jednak proces długotrwały. One nie powstają z pokolenia na pokolenie. W II RP był już zaczątek tych elit, ale druga wojna światowa przerwała ich odradzanie się. Natomiast elity żydowskie przetrwały wojnę i wzmocnione zasięgiem przybyłym wraz z Armią Czerwoną zdominowały życie PRL-u. Trudno więc zgodzić się z tym, że tzw. plan Balcerowicza był próbą uzdrowienia polskiej gospodarki, raczej był zamiarem jej zlikwidowania i to się udało. To kolejny etap na drodze do tworzenia Judeopolonii.

Krzysztof Baliński w swojej książce „Ministerstwo Spraw Obcych czyli polskie sprawy w cudze ręce?” pisze:

»Po wyborach z 4 czerwca Sachs ponownie udał się do Polski, gdzie dziennikarz „Gazety Wyborczej” Grzegorz Lindenberg zorganizował mu i jego asystentowi Davidowi Liptonowi kolejne spotkania. Sachs tak wspomina: „Kiedy wkrótce po wyborach wróciłem do Polski, młody dynamiczny działacz Grzegorz Lindenberg zorganizował nasze, tj. Liptona i moje, trzy kolejne spotkania z głównymi strategami ruchu «Solidarności»: Bronisławem Geremkiem, Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem”.

Sachs zobaczył się najpierw z Geremkiem. Oczywiście ten nie miał bladego wyobrażenia o zagadnieniach ekonomicznych. Spotkanie zakończyło się stwierdzeniem Geremka: „Myślę że ma pan rację”. Następnie Sachs udał się do Kuronia. Prof. Witold Kieżun tak opisuje spotkanie w swej książce Patologia Transformacji: „Kuroń palił papierosa za papierosem i od razu wyciągnął butelkę”. Następnie Sachs zaczął mu opowiadać o „niezbędnych” reformach, jakie czekają Polskę. Kuroń oczywiście nic z tego nie zrozumiał, ale co chwila znajdując się w alkoholowo-nikotynowym amoku walił ręką w stół i powtarzał: „Tak , rozumiem”. Ostatecznie podpity Kuroń stwierdził, że brzmi to fascynująco i że trzeba to zapisać. Natychmiast Sachs z razem z Liptonem i Lindenbergiem udali się do siedziby „Wyborczej”. Było około 23:30. Od razu przystąpiono do pospiesznego zapisywania programu transformacji ustrojowej. Kuroń chciał, żeby był gotowy już na następny dzień. Potwierdza to Naomi Klein w Doktrynie szoku: „Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy. Miał piętnaście stron i, jak twierdził Sachs, był to, jak sądzę, pierwszy raz, gdy ktoś napisał całościowy plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku”. Po napisaniu planu, który zostanie nazwany „Planem Balcerowicza”, oboje udali się do Michnika.

Tak więc plan polskiej transformacji ustrojowej napisany przez Sachsa z polecenia Sorosa i jego „zaufanych ludzi” powstał w ciągu jednej nocy na życzenie pijanego Kuronia i w siedzibie „Wyborczej”. Sachs w swojej książce wspomina, że rząd amerykański ostrzegał przywódców „Solidarności”, że on i Soros są groźnymi osobami i że mogą jedynie zaszkodzić polskiej transformacji: „Po wydarzeniach tego dnia wielu ludzi w Waszyngtonie próbowało tłumaczyć nowym polskim władzom, że jestem człowiekiem niebezpiecznym. Co najmniej jeden Polak dobrze notowany w Waszyngtonie radził premierowi, żeby mnie wydalił z Polski, zanim naprawdę zaszkodzę polskim reformom”.

W takim razie kogo reprezentował Soros, jeśli rząd amerykański ostrzegał przed nim Polaków? Czy aby nie organizacje żydowskie? Jasno więc z powyższego wynika, że Balcerowicz był nie tylko wykonawcą planu, przez który straciliśmy setki fabryk i przedsiębiorstw, ale planu transferu polskiego mienia do Nowego Jorku. I że to Soros jest odpowiedzialny za plan transformacji gospodarczej Polski, który Polskę w dalszym ciągu niszczy.«

Polska po rozbiorach i powstaniu listopadowym doświadczyła czegoś, co opisano jako Wielką Emigrację. Po prostu polskie elity wyemigrowały do Paryża. I od tego momentu Polacy stali się narodem bez głowy.

Bernhard Struck w książce „Nie Zachód, nie Wschód; Francja i Polska w oczach niemieckich podróżnych w latach 1750-1850”, Wydawnictwo Neriton, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2012, pisze tak:

»Epokę reform w drugiej połowie XVIII w. aż po trzeci rozbiór Polski można w oparciu o pojęcia Bitterliego określić jako okres intensywnych stosunków i wymiany kulturalnej, a nawet jako splot kultur. Podróżni tacy jak Johann Bernoulli, Joachim Schulz, Johann Philipp von Carosi, Therese Hubner i inni utrzymywali kontakty osobiste i naukowe, i opisywali je. Prowadzili dialog z polskimi uczonymi, naukowcami, literatami, politykami, światłymi przedstawicielami szlachty, a w niektórych przypadkach z samym królem. Ich relacje i przekaz wiedzy o Polsce był wkładem w polsko-niemiecki transfer kulturalny. Taka forma stosunków kulturalnych w obrębie europejskiej republiki uczonych nie różniła się w istotny sposób aż do ok. 1800 r., pomijając kilka wyjątków, od sytuacji wielu podróżnych udających się w tym samym czasie do Paryża.

Jednak inaczej niż w przypadku Francji i wielorakich kontaktów niemieckich podróżnych z uczonymi, artystami i politykami w Paryżu, których opisy przewijają się w całym badanym okresie, podobnie jak zresztą i w innych epokach, stosunki kulturalne i dialog niemiecko-polski sukcesywnie zanikały. Ostatni rozbiór Polski i pierwsza fala emigracji polskich elit politycznych i kulturalnych po 1795 r. wpłynęła na zmniejszenie się liczby ewentualnych rozmówców czy partnerów. Ostatecznie stosunki te uległy zerwaniu po fali Wielkiej Emigracji, która nastąpiła po upadku powstania listopadowego. Bez elit towarzyskich i kulturalnych, wystarczy przypomnieć opisywaną ponurą atmosferę w Warszawie po 1830 r., wzajemna wymiana i splot kultur były na poziomie podróżujących, kulturalnych i literackich elit trudne do zrealizowania. Tym samym w odniesieniu do Polski sytuacja wzajemnego dialogu zmieniła się fundamentalnie. Aby posłużyć się językiem kolonialnego dyskursu, po 1831 r. nie rozmawiano już z mieszkańcami odwiedzanego kraju, lecz jedynie relacjonowano o nim samym. Polska – podobnie jak z punktu widzenia kolonizatora – przedstawiana była od zewnątrz, nie będąc już prezentowana z perspektywy kontaktów, jakie mogliby nawiązać zagraniczni goście. Znamienne jest, że ci spośród odwiedzających, którzy posługiwali się w latach 30. i 40. negatywną retoryką wobec Polski i polskiej kultury, nie wspominali w swych relacjach o żadnych partnerach dialogu, społecznych czy naukowych środowiskach w Polsce. Zamiast tego dominował podział na „my” i „oni”, który sprawiał, że w narracji brak było indywidualizacji charakteryzującej opisy sprzed 1800 r. Ten podstawowy wzorzec jednostronnie prowadzonego dyskursu, a zatem hegemonicznego dyskursu kulturalnego i spojrzenia wręcz kolonialnego, można odnieść do kontekstu wewnątrzeuropejskiego, a mianowicie do relacji niemiecko-polskich i relacji podróżniczych o Polsce. Dopiero połączenie narodowego i hegemoniczno-kolonialnego dyskursu umożliwiło, inaczej niż w odniesieniu do Francji, posługiwanie się przez podróżnych od połowy lat 30. negatywną i deprecjonującą retoryką.«

Żydzi szybko dostrzegli tę lukę tj. brak polskich elit. Ale była jeszcze polska szlachta, która ze swoim majątkiem i ziemią mogła stanowić pewną przeszkodę w realizacji ich celów. J.I. Kraszewski, jako redaktor kronenbergowskiej “Gazety Codziennej” miał okazję poznać ich. I opisał to w swojej powieści “Żyd”, której fragment cytuje Teodor Jeske-Choiński w książce „Historia Żydów w Polsce”:

»W powietrzu czuć proch (chodzi o powstanie styczniowe), ale dla nas to nic złego. Naturalnie ofiary będą, ale trzeba się będzie wyślizgiwać, aby nas koła tej wielkiej machiny, druzgocącej wszystko, nie pochwyciły. Ostatecznie jednak dla nas wygrana, ktokolwiek z nich wygra. Albo jeden, albo drugi da nam po skończonej awanturze równouprawnienie. Choćby potrzeba było z naszej strony jakichś ofiar pieniężnych, my się zawsze najmniej zrujnujemy, ocalejemy majątkowo, bo nasze kapitały ukryte dobrze, są mniej dostępne od mienia szlacheckiego, od ziemi, widocznej dla każdego. Byliśmy długo w pogardzie i poniewierce; korzystajmy z okazji. Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację itp. mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nas nie lubi, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę nam głównie idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pola, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta.

“A wówczas dla nas droga otwarta”… Jaka droga?…

„W każdym narodzie musi się wyrobić – rezonowali dalej bogacze żydowscy – ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, a panujemy już przez giełdy i przez wielką część prasy nad polową Europy. Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz…”

Oto jaką drogę widzieli przed sobą, do jakiego celu dążyli żydowscy asymilatorzy już około r. 1862. Zaledwie zdążyli wyjść z ghetta, zdjąć z siebie chałat, oświecić się po wierzchu, dorobić się wielkiej mamony, a już zachciało się im być inteligencją i arystokracją polską, już nazywali Warszawę swoją Jerozolimą, a ziemię polską swoją własnością. Parobkami, helotami mieli być u nich Polacy. Kultura europejska nie wytrzebiła z ich mózgu megalomanii talmudyzmu. Żydami, wrogami innowierców zostali.«

Kraszewski napisał powieść “Żyd” w1866 roku. Można więc śmiało powiedzieć, że świadomość żydowska po powstaniu styczniowym już dojrzała do podjęcia kroków do stworzenia w Królestwie Polskim Judeopolonii. A może to była pierwsza próba? Marian Miszalski w książce „Ukryta wojna cicha kapitulacja? (Polityka polska wobec żydowskiego rasizmu)” wymienia 5 prób stworzenia Judeopolonii:

-pierwsza, to projekt niemiecko-żydowski z 1914 roku.

-druga, to projekt Grunbauma z 1919 roku, polegający na próbie utworzenia państwa polsko-żydowskiego. Projekt ten poległ w Sejmie Ustawodawczym. Była to próba żydowska.

-trzecia próba, ta karykaturalna z 1945 roku (niesuwerenne państwo żydowsko-polskie w sowieckiej Polsce). Był to pomysł sowiecko-żydowski.

-czwarta próba, to również próba sowiecko-żydowska: spisek „okrągłego stołu”. Jaruzelski – eksponent sowieckiej racji stanu, „strona społeczna, to agentura bezpieczniacka ulokowana w „Solidarności” i żydowscy pupile Geremka i Michnika.

-piąta próba za 65 czy 300 miliardów dolarów. To jest próba wyłącznie żydowska, która jest realizowana przy pomocy rządu Izraela, lobby żydowskiego w Ameryce i „piątej kolumny” w Polsce.

Tak to widzi Marian Miszalski. Jeśli więc uznanie powstania styczniowego za taką próbę jest przedwczesne, to uznanie rewolucji 1905 roku już chyba nie! Cytowany wcześniej Jeske-Choiński pisze również:

Dokąd Żydzi zdążali podczas rewolucji, niech opowie Julian Unszlicht, który jako polski pisarz żydowskiego pochodzenia, zna lepiej od „gojów” tajemnice swoich współplemieńców. Pisze on pomiędzy innymi: „Ubiegła rewolucja w Królestwie była rewolucją żydowską, mającą na celu utrwalić hegemonię Izraela nad Polską i zrealizować utopijny ideał »Judeo-Polski«, Syjon na gruzach Polski. – Wiekami całymi żydostwo ze wszech stron spływało w granice Rzeczypospolitej na oścież dla obcych otwarte. Rzeczpospolita nie umiała wzbudzić dla siebie poszanowania ze strony żydostwa, które, biorąc jej tolerancyjność za oznakę słabości, nauczyło się Polskę lekceważyć, nie chcąc nawet jej języka uznać za swój. Żargon niemiecki, jak obecnie żargon rosyjski litwactwa – to żywe dokumenty stwierdzające przywiązanie żydostwa do tych państw, które nie tylko Polskę ciemiężą, ale i samo żydostwo sposobami wytępić usiłowały. Polska ujarzmiona stała się ojczyzną żydostwa całego świata, drugą Palestyną, w której nie miało ono potrzeby liczyć się z interesami ludności rdzennej. W warunkach wyjątkowych Polski przy rosnącym ucisku obcym i pozornym zmiażdżeniu przezeń aspiracji politycznych narodu polskiego, proces odpadania żydostwa od polskości mógł się tylko potęgować, prowadząc w prostej linii do fantastycznej idei Judeo-Polski, odrodzenia »narodowego« żydostwa w ujarzmionej Polsce pod egidą państwowości rosyjskiej. – Pierwszy etap został przebieżony: żydostwo powstaje jako zwarta masa przeciwko narodowi, który w ciągu tylu wieków udzielał mu gościny i przytułku, sądząc, że w zamian za to zdobędzie względy gromiącej go Rosji. Lecz w tej sytuacji walka żydostwa z polskością, mimo poparcia rządu rosyjskiego zakończyłaby się rychło klęską żydostwa, gdyby ono dla swych dążeń nie znalazło punktu oparcia w samym społeczeństwie polskim. Warunkiem nieodzownym istnienia w Polsce jako odrębnej całości tak osobliwej grupy jak żydostwo, było rozerwanie przezeń społeczeństwa polskiego na dwie wrogie części i przykucie jednej z nich – polskiego ludu pracującego – do swego dziejowego rydwanu, toczącego się ku nieznanym losom Izraela po »trupie Polski«.

Siła proletariatu polskiego miała zarazem służyć do wywarcia presji na rząd, by zdobyć na nim ustępstwa, których koszta poniesie Polska, a korzyści zagarnie żydostwo. Do tak niesłychanego eksperymentu dał się użyć socjalizm w Polsce. – Socjalizm polski nie umiał stawić czoła parciu nacjonalizmu żydowskiego, gdyż element żydowski, który się w nim licznie zagnieździł, nie dopuszczał do żadnej krytyki działalności politycznej żydostwa, natomiast zmuszał go ustawicznie do walki z reakcją polską, nie za jej ugodowość, bo to odpowiadało dążeniom centralistycznym nacjonalizmu żydowskiego, lecz za jej antysemityzm, któremu żer obfity dawały wybryki antypolskie socjal-litwactwa. W tych warunkach nastąpił wybuch szalonego, nieokiełznanego niczym antagonizmu. – Izrael stał się nieubłaganym, bezlitosnym sędzią wszystkich prawdziwych czy urojonych przewinień Polski, z lubością opluwał jej przeszłość, jej męczeństwo, jej prawo do wolnego życia. – Żydostwo stało się panem sytuacji w rewolucji. Coraz natarczywiej żądało od socjalistów polskich, by się wyparli swej narodowości, swych ideałów, a z proletariatu polskiego uczynili hołotę nacjonalizmu żydowskiego”.

Najmniej znana powieść Henryka Sienkiewicza to „Wiry”. Jej akcja toczy się w okresie rewolucji 1905 roku. Jest to romans i po części powieść polityczna, choć realistyczny obraz 1905 roku jest w niej skromny. Nie mniej jednak niektóre fragmenty brzmią nad wyraz aktualnie:

Nasi socjaliści zabrali się do przebudowy nowego domu, zapomniawszy, że żyjemy stłoczeni tylko w kilku izbach, a w innych mieszkają obcy, którzy na to nie pozwolą. A raczej owszem! Te kilka izb pozwolą zwalić, ale nie dadzą ich odbudować.

-To lepiej cały dom wysadzić dynamitem – wtrącił Świdwicki.

Ale uwagę tę pominięto milczeniem, po czym Groński rzekł:

-Jedna rzecz mnie wprost zdumiewa, a mianowicie to, że konserwatyści zwracają się z największą zaciekłością nie przeciw rewolucjonistom, ale przeciw patriotom narodowym, którzy rewolucji nie chcą i którzy jedynie mają dość siły, by do niej nie dopuścić. Rozumiem, że to robi obca biurokracja, ale dlaczego wtórują jej w tym nasi patres conscripti?

Również Bolesław Prus napisał powieść „Dzieci” poświęconą rewolucji 1905 roku i również mało znaną. Obie chyba za PRL-u nie były wydawane, co zrozumiałe. Bo czyż można było wydrukować coś takiego:

„-Mamy wrażenie, że poza naszymi warchołami i ewentualnymi zabójcami stoi ktoś inny, komu bardzo zależy na tym, ażeby w kraju upadł przemysł, rolnictwo, wszelki dobrobyt i ażeby stan wojenny trwał Bóg wie jak długo.

-Proszę pana – ciągnął – zarząd fabryki nie tylko u nas dba o interesy akcjonariuszów, to samo jest wszędzie… Bywało źle… działy się niegodziwości… temu nie będę przeczył… Ale kiedy robotnicy pierwszy raz urządzili strajk, kiedy postawili żądania, aby im powiększyć płacę, zmniejszyć liczbę godzin pracy, urządzić łaźnię i ochronkę, opiekę na wypadek choroby, grzecznie traktować ich i tak dalej, i tak dalej, wszyscy począwszy od dyrektora, skończywszy na obecnym tu słudze pańskim – przyznaliśmy im rację i poparliśmy ich w radzie zarządzającej… Więcej panu powiem; w sekrecie zacieraliśmy ręce i szeptaliśmy między sobą: chwała Bogu, że nareszcie i w fabrykach skończą się obrzydliwe, pańszczyźniane stosunki.

-Tak, ruch ten zapowiadał się bardzo dobrze – wtrącił Świrski.

-A ciągnie się jak najgorzej – pochwycił sekretarz. – Bardzo prędko przekonaliśmy się, że robotnikom, a raczej menerom, nie chodzi o poprawę stosunków, ale o wywołanie zamętu… My pierwsze warunki robotników przyjęliśmy i gotowi byliśmy je wykonywać, ale oni tylko zaczęli stawiać coraz to nowe, coraz niemożliwsze żądania, ale jeszcze pracowali niedbale, psuli materiały, kradli, zmuszali trzymać w fabrykach takie jednostki, które kwalifikują się w najlepszym razie do wyrzucenia, w najgorszym do kryminału… A gdy oświadczyliśmy, że dalszych ustępstw fabryka nie może robić, skazano nas na śmierć.

-Cóż oni na przykład panu zarzucają?… – spytał Świrski.

-Nigdy pan nie uwierzy!… – zawołał sekretarz. – Mam zginąć za to, że kiedyś cieszyłem się zaufaniem robotników, że zachęcałem ich do uczenia się, do zawiązywania stowarzyszeń… że wreszcie w ostatnich czasach wyjaśniałem robotnikom niepraktyczność ich postępowania… A prawda!… Parę razy odezwałem się, że niepolskie to ręce i niepolskie serca kierują ruchem, który może skończyć się ogólną nędzą i upadkiem naszego narodu na korzyść nie wiadomo czyją…”

To, co może nie do końca udało się podczas rewolucji 1905 roku, udało się po 1989 roku. Soros zaaplikował nam „Plan Balcerowicza”, a następnie zaczął realizować ideę społeczeństwa otwartego, czyli wszelkie możliwe zboczenia i internacjonalistyczne społeczeństwo.

Kuroń chciał, żeby był gotowy już na następny dzień. Potwierdza to Naomi Klein w Doktrynie szoku: „Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy. Miał piętnaście stron i, jak twierdził Sachs, był to, jak sądzę, pierwszy raz, gdy ktoś napisał całościowy plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku”.

Tyle tylko, że nie był to plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku, tylko plan zlikwidowania gospodarki polskiej. Na piętnastu stronach to można napisać plan destrukcji. Destrukcja wymaga znacznie mniejszego wysiłku niż konstrukcja. Żeby napisać plan przejścia polskiej gospodarki od socjalizmu do wolnego rynku, to trzeba by było dokonać inwentaryzacji tj. opisania tego, co jest rentowne i warte zachowania i tego, co jest nieopłacalne i niewarte zachowania. W PRL-u były przedsiębiorstwa warte zachowania i takie, które były nierentowne, i które należało zlikwidować. Jednak tego typu inwentaryzacja trwałaby co najmniej kilka miesięcy, jeśli nie lat i byłaby opisana na kilkuset stronach, jeśli nie na tysiącach.