Zmowa


Rozproszenie i asymilacja, pozorna asymilacja, są niezbędne do podporządkowywania sobie narodów rdzennych, ale by to mogło działać musi też być pomiędzy Żydami ściślejszy związek w postaci solidarności. To jest to spoiwo, które powoduje, że działają oni zgodnie w imię wspólnego i dalekosiężnego celu, jakim jest całkowite zdominowanie narodów rdzennych. Dobrze to opisał Władysław Reymont w powieści Ziemia obiecana. Poniżej wybrane fragmenty.

Grosglik zaczął spacerować po gabinecie i mówił nieco przyciszonym, przyjacielskim głosem:
- Bo tak mówiąc pomiędzy nami, po przyjacielsku, panie Maurycy, po co panu spółki z Borowieckim? Czy pan nie możesz sam otworzyć fabryki?
- Nie mam pieniędzy! - rzucił krótko i słuchał uważnie.
- To nie przyczyna, bo pieniądze maja ludzie, a pan masz wielkie zaufanie i wielkie zdolności. Dlaczego ja z panem robię interesy? Dlaczego na jedno słowo daję panu teraz trzydzieści tysięcy marek? bo ja pana znam dobrze i wiem, że na tej ufności zarobię z dziesięć procent.
- Siedem i pół! - poprawił Morys skwapliwie.
- Mówię tylko dla przykładu. Każdy z panem zechce robić interes i pan możesz prędko stanąć na mur, więc po co panu ryzykować z Borowieckim? On jest mądry, bardzo mądry kolorysta, ale on nie jest macher. Po co on gada po Łodzi, że trzeba uszlachetniać i podnieść produkcję łódzką! To jest bardzo niemądre gadanie! Co to jest uszlachetnić produkcję? Co to jest "czas kończyć z tandetą łódzką!" - to jego własne słowa, bardzo głupie słowa! - zawołał mocniej ze złością. - Żeby on myślał, jak taniej produkować, gdzie nowe rynki otworzyć dla zbytu, jak podnieść stopę procentową, to byłoby mądre, ale jemu się chce reformować przemysł łódzki! On go nie zreformuje, a może łatwo kark skręcić. Żeby to nie szkodziło nikomu, nikt by i słowa nie powiedział. Chcesz ryzykować - ryzykuj! Włazisz na dach - złam sobie ząb. Po co jemu fabryka!

- Ja panu dobrze życzę, powiedziałem to, co myślę, co myśli cała nasza Łódź. Pan sam powiedz, po co im fabryki! Nie mogą oni siedzieć na wsi, trzymać wyścigowe konie, jeździć za granicę, polować, romansować z cudzymi żonami, robić politykę i wielki szyk po świecie! Im się zachciało fabryk i "uszlachetniania produkcji", im się zdaje, że to angielski koń, co jemu można dać prostą chamską kobyłę za żonę, a ona zaraz mu urodzi samego lorda! - wołał z politowaniem i zgrozą.
- Żeby oni mogli siedzieć na wsi i bawić się, toby z pewnością nie było w Łodzi ani jednego Polaka.
- Niech przychodzą! jest tyle miejsc... stróżów, woźnych, stangretów, oni takie rzeczy dobrze robią, oni są od tego specjaliści, ale po co im się brać do nie swoich rzeczy, dlaczego oni nam mają psuć interesy?
- Do widzenia, dziękuję prezesowi za zwrócenie uwagi.
- Ja myślę, panie Maurycy, bo te wszystkie nasze bidło, parchy, oni tylko patrzą, żeby dzisiaj zrobić geszeft, a w sobotę zjeść dobrą kolację i wyspać się pod pierzyną! Co pan zrobisz?
- Zobaczę. Wiec Borowiecki nie ma ani grosza kredytu u pana?
- Ja nie mogłem stracić wszystkich naszych fabrykantów dla niego!
- Zmowa! - szepnął bezwiednie Moryc.
- Jaka zmowa? co pan gadasz, to tylko obrona! Żeby to był kto inny, nie Borowiecki, toby się jego przydeptało nieznacznie i zdechłby prędko, ale pan wiesz, jak on podparł Bucholca, pan wiesz, co to jest za kolorysta! no i pan wiesz, że w niego wierzą, że on ma stosunki, że on jest znany na rynkach.
- To wszystko prawda, ale jemu może pójść! - zakończył Moryc i wyszedł.

Spoglądał na miasto, na długie sznury domów, na setki kominów, co niby pnie sosen czerwieniły się w rozsłonecznionym upalnym powietrzu i wielkimi słupami dymów biły w górę, wsłuchiwał się w gwar miasta, w przygłuszony a nieustanny szum fabryk pracujących, w turkot ciężkich platform pełnych towarów, krzyżujących się we wszystkich kierunkach.
Rzucał badawcze spojrzenia na szyldy sklepów niezliczonych, na tablice domów, na tysiące nazwisk powypisywanych na balkonach, ścianach i oknach domów.
"Motel Lipa, Chaskiel Cokolwiek, Ita Aronsohn, Józef Reinberg" itd., itd., same nazwiska żydowskie, poprzetykane gdzieniegdzie nazwiskami niemieckimi.
- Sami nasi! - szepnął jakby z pewną ulgą i lekceważący uśmiech przewijał mu się po jego ustach i bił z oczów, gdy spostrzegł polskie nazwisko na szyldziku jakiego szewca lub ślusarza.
- Grosglik ma bzika! - myślał ogarniając spojrzeniem to morze domów, sklepów i fabryk żydowskich. - On ma ładny kawałek choroby - dodał wesoło prawie i już nie myślał o jego obawach spolszczenia Łodzi, bo czuł w tej chwili, patrząc na żydowską potęgę miasta, że jej nic i nikt złamać nie potrafi. - A szczególniej Polacy! - myślał oddając ukłon Kozłowskiemu, który w jasnych jedwabiach, w żółtych lakierkach i z gałką laski przy lśniącym cylindrze, który spychał na tył głowy, spacerował po drugiej stronie ulicy i zaglądał w oczy przechodzącym kobietom.
Nie, już nie myślał o obawach bankiera, ale ta zmowa na Borowieckiego skłopotała go mocno.
Był zaangażowany w tym interesie, tylko z tej strony go obchodziła ich fabryka, bo czy Karol straci, nic go to nie obchodziło, ale sam nie lubił nawet ryzykować, a teraz czuł, że jeśli się zmówili na niego, to go ogryzą do ostatniej kosteczki.
- To jest kein geszeft! - myślał i teraz dopiero zobaczył jasno przyczyny najrozmaitszych przeszkód, jakie ich spotkały.
Zrozumiał, dlaczego przedsiębiorca, który miał im prowadzić roboty mularskie - cofnął się. Oni mu zabronili robić.
Kwestionowano im plany i zwlekano z ich zatwierdzeniem. Ich robota!
Komisja budowlana przerywała im robotę i zmusiła do zgrubienia ścian. Ich denuncjacje!
Niemieckie nadreńskie firmy odmówiły im kredytu na maszyny. To również oni zrobili!
A te wieści fałszywe, złe, głupie, jakie krążyły o Borowieckim po Łodzi, a które źle musiały oddziaływać na ich przyszły kredyt. Któż je rozpuszczał? Ludzie Grosglika, Szai i Zukera.
- To jest sto razy kein geszeft! Oni go zjedzą! - myślał coraz posępniej, ale wchodząc w ulicę, na której była ich fabryka, zaczynał już pracować nad sposobami wycofania się z tego interesu.
Szukał przyzwoitych pozorów, bo zrywać zupełnie z Borowieckim nie chciał.

Cytat pochodzi z książki wydanej przez Wydawnictwo Łódzkie w 1987 roku. Zawiera ona obszerne posłowie autorstwa Bogdana Mazana. Warto, jak sądzę, przytoczyć z niego wybrane fragmenty:

Najbardziej znamienna dla „ziemi obiecanej” postawa została odzwierciedlona w typie lodzermensza („człowieka łódzkiego”), pokazanym w różnych odmianach, zależnych od rasy i środowiska. Pierwotnie nazywano tak tylko przybyszów z Niemiec. Dłuższe przebywanie w Łodzi osłabiło ich patriotyzm niemiecki, ale nie przyciągnęło do polskości. (Dopiero mniej więcej na przełomie wieków stali się najbardziej podatni na tendencje asymilacyjne). Byt, stanowisko i duchową ojczyznę, ale już nie zasady polityczne, znaleźli w Łodzi. Dlatego zapominając o rdzennej nacji, a nie pragnąc nowej, nazywali się „lodzermenszami”. Z czasem tym mianem zaczęto również określać brutalnego przedsiębiorczego arywistę, wyznającego swoją etykę użytkową, często zaś pozbawionego zasad etycznych. Już w 1875 r. korespondent łódzki jednego z tygodników warszawskich zauważył, że charakter miejscowej ludności, ujawniający się w częstym stosowaniu zasady „dojścia do celu bez względu na środki”, pozostawia wiele do życzenia. Dużo się mówi w powieści na temat moralności przemysłowo handlowej, daleko odbiegającej od szlachetnych zasad zalecanych w XIX w. przez filozofa angielskiego Herberta Spencera (w szkicu Moralność handlowa z 1859 r.), które jako ostatni z wielkich bohaterów literackich wcielał Rzecki w Lalce, zmuszony w końcu do ustąpienia pod naciskiem nowych stosunków i ludzi, tak świetnie zobrazowanych właśnie w Ziemi obiecanej. (…) Reymont zdemaskował lodzermensza, czyniąc stopień oddalenia się od tego typu świadectwem prawdziwego człowieczeństwa i pokazując w karykaturalnym świetle współczesnych naśladowców pionierów łódzkiego przemysłu. Nie ma zadatków na lodzermensza Horn, kierujący się „logiką zwykłej etyki uczciwego człowieka”, ani posiadający cechy lekarza dusz lekarz ubogich Wysocki, o którym Róża mówi: „[…] to taki inny, zupełnie nie łódzki człowiek”. Dobrym okazem typu są natomiast Moryc Welt i Stach Wilczek, liczący się tylko „z kodeksem, z policją”. „Największym” człowiekiem tego pokroju jest zdaniem Welta Borowiecki: „On ma ostre pazury, on jest zupełnie człowiek łódzki, on lepszy macher niż ja […] on jest Lodzermensch”.

Borowiecki jest prawdziwy jako typ ilustrujący proces przekształcania się części szlachty polskiej w burżuazję. Również z innych względów mógł być postacią skopiowaną fragmentarycznie z rzeczywistości. Jego kariera jest nieco podobna do awansu znanego wtedy w Łodzi Aleksandra Skrudzińskiego, eks-urzędnika, ożenionego z Niemką, który prowadził przy ul. Piotrkowskiej 214 farbiarnię i wykończalnię. W 1896 r. przy ul. Wschodniej 14, a więc niedaleko od siedziby Reymonta, realizował swoje plany budowlane niejaki Moszek Borowiecki.

Na przykładzie losów Borowieckiego Reymont pokazał nieczęsto dostrzegany paradoks życiowy, polegający na tym, że z chwilą ustalenia się czynników, które uważamy za warunek szczęścia, poczucie szczęścia zanika. Bohater zdobywa fabrykę, majątek, by stwierdzić z rozpaczą, ze stracił szczęście. Ziemskie szczęście ma zwykle, a w przypadku ludzi czynu i szerokich horyzontów jak Borowiecki na pewno, naturę plazmatyczną i jest procesem – rodzajem zadowolenia z dążenia do celu, który wymyka się – niż błogostanem. Borowiecki pojmuje to, gdy zamierza podjąć trud na nowo, by stworzyć szczęście „dla innych”.

x

Skąd się wzięła Łódź? Wszystko zaczęło się po powstaniu listopadowym, gdy w Królestwie zaczął działać Drucki-Lubecki, taki ówczesny odpowiednik Balcerowicza. Zaczął wtedy masowo napływać obcy kapitał, bo nałożono cła na pruskie towary. Kapitał, który działał na terenie Królestwa mógł sprzedawać swoje towary na rynek rosyjski i dalekowschodni bez cła. I tak powstała Łódź i łódzka tandeta. Więcej o Lubeckim w blogu Minister.

Zacytowany na początku fragment z Ziemi obiecanej w sposób bardzo obrazowy opisuje, czym jest rozproszenie, pozorna asymilacja i żydowska solidarność. To jest coś, czego nie da się wyeliminować. Można to zrobić ze wszystkimi żydowskimi firmami czy organizacjami, działającymi oficjalnie – przynajmniej teoretycznie jest to możliwe. Natomiast w przypadku asymilacji pozornej nie ma takiej opcji. Są oni we wszystkich instytucjach. I tak przykładowo, jeśli są w urzędach skarbowych, a są, to mogą niszczyć drobną czy większą przedsiębiorczość nieżydowską. Po to są tworzone nieprecyzyjne przepisy, by można było łatwo wyeliminować niewygodną konkurencję. Tak samo może być w innych instytucjach, w których na eksponowanych stanowiskach zatrudnieni są Żydzi. Ale można też niszczyć konkurencję na masową skalę. O tym w blogu Rewolucja 1905.

W Łodzi, jak w soczewce, zogniskowały się w krótkim czasie te procesy, które miały miejsce na ziemiach polskich po unii polsko-litewskiej. A więc napływ obcej ludności ze wszystkich stron i sprowadzenie miejscowej ludności do roli niewolników. Po dwustu latach niewoli wolny chłop niewiele mógł i stąd na jego własnej ziemi były dla niego dostępne tylko stanowiska robotnicze, najprostsza praca. Reszta była dla obcych. Ci ludzie, którzy tu osiedlali się, asymilowali się z trudnością, bo tak naprawdę, to nie było z czym asymilować się. Nie było narodu o wielowiekowej tradycji i systemie wartości, a więc czynników o wiele ważniejszych niż język i katolicyzm, który z założenia jest uniwersalny, powszechny. I stąd dzisiejsze społeczeństwo polskie jest czymś w rodzaju bezkształtnej masy, a nie litą skałą, wyrzeźbioną przez wielowiekową tradycję i zwyczaje.

Reymont piętnuje w swojej powieści bezwzględne, pozbawione skrupułów dochodzenie do celu, czyli do bogactwa. Taka postawa jest wśród ludności chrześcijańskiej nie do przyjęcia i prędzej czy później kończy się jakimiś wyrzutami sumienia, niepokojem moralnym i konstatacją, że pieniądze szczęścia nie dają, bo po osiągnięciu wielkiego bogactwa powstaje pustka moralna. Natomiast Żydzi nie mają takich dylematów. Dla chrześcijan jest to powód do oburzania się na nich. Istotnie, takie dążenie do bogactwa musi skończyć się dla chrześcijan kacem, mówiąc delikatnie. Ale to jest żydowska pułapka, bo to oni udzielają im kredytów i wytwarzają w nich przekonanie, że człowiek, który ma dużo pieniędzy jest lepszy od innych, że tylko kasa się liczy. Kasa nie może być celem samym w sobie i nie jest nim dla Żydów. Dla Żyda bogacenie się oznacza, że, im on będzie miał więcej pieniędzy, im więcej będzie miał firm różnego rodzaju, kamienic, gruntów, ziemi uprawnej, lasów itp., tym mniej będzie miał tego wszystkiego goj. To jest jego cel. A celem ostatecznym jest dla Żyda zawładnięcie wszelkim bogactwem na Ziemi. To jest cel religijny, tak jak dla chrześcijanina celem religijnym jest życie wieczne, a co w życiu doczesnym, to tylko tymczasowe. U Żyda jest odwrotnie. Żyd nie ma dylematów moralnych, gdy brutalnie obchodzi się z narodami rdzennymi, bo dla niego postępowanie moralne, w rozumieniu chrześcijan, ogranicza się tylko do Żydów, podczas gdy chrześcijanie swoje zasady moralne stosują do wszystkich. Po to właśnie Żydzi wymyślili chrześcijaństwo i zaaplikowali je narodom rdzennym, by ich w ten sposób osłabiać, by nie mogli być wobec Żydów tak brutalni, jak są oni wobec chrześcijan.

Mamy więc u Reymonta przekaz, że pieniądze szczęścia nie dają, że szczytnym celem jest bezinteresowne pomaganie innym. Literatura piękna, w dużym stopniu tworzona przez Żydów, pełna jest tego typu przykładów. A sam Reymont? W Wikipedii można przeczytać:

„13 lipca 1900 Reymont uległ wypadkowi kolejowemu. Trafił do szpitala z dwoma złamanymi żebrami, jednak w raporcie lekarskim napisano, że pisarz ma 12 złamanych żeber oraz inne kontuzje ciała i nie wiadomo, czy będzie nadal zdolny do pracy umysłowej. Notatkę szpitalną sfałszował dr Jan Roch Raum. Wysokie odszkodowanie w wysokości 38 500 rubli pomogło mu zdobyć niezależność finansową.”

No tak, pieniądze szczęścia nie dają, ale bez pieniędzy bieda, zwłaszcza jak się chce pisać powieść we Francji, bo tam, gdzieś pod Paryżem, napisał Reymont Ziemię obiecaną. Czy zatem Reymont był Żydem, czy Żydem był lekarz, który sfałszował szpitalną notatkę i czy urzędnik carskich kolei, który podjął decyzję o wypłacie tak wysokiego odszkodowania, również był Żydem? Myślę, że zacytowany na początku fragment z powieści Reymonta, daje odpowiedź, a przynajmniej skłania do refleksji.