Stefan Zweig (1881-1942) austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia napisał (1935) beletryzowaną biografię Marii Stuart (1542-1587), PIW 1959. Powieść ta należy do najwybitniejszych jego utworów, a może nawet jest najwybitniejszym. Warto więc, jak sądzę, zapoznać się z jej fragmentami, bo Zweig porusza fundamentalne problemy tyczące ludzkiej egzystencji oraz polityki i jej mrocznych zakamarków. Na początek wypada jednak przedstawić podstawowe informacje o rodzie Stuartów i szkockich klanach. W Wikipedii można m.in. przeczytać:
Pierwszym królem Szkocji z tego rodu był Robert II, który zasiadł na tronie w 1371 r. Był synem Waltera, szóstego dziedzicznego Wielkiego Stewarda Szkocji i Marjorie, siostry króla Dawida II, ostatniego z dynastii Bruce. Od nazwy urzędu pełnionego przez jego przodków przyjęła się nazwa dynastii (w wersji angielskiej Stuart). Główna linia męska dynastii wygasła na Jakubie V w 1542 r. Dziedziczką tronu została jego córka Maria (zm. 1587 r.). Panowała do 1567 r. Została pozbawiona tronu na rzecz swego syna – Jakuba VI (zm. 1625 r.). Jego ojcem był Henryk Stuart, lord Darnley (zm. 1567 r.), książę Albany z młodszej linii dynastii Stuart.
Klany szkockie – grupy spokrewnionych ze sobą Szkotów, tworzących jedną z lepiej zachowanych struktur klanowych w Europie. Jako zasadnicza forma organizacji społecznej przetrwały klany w Wyżynnej Szkocji (Highlands) do połowy XVIII wieku. Stanowiły jedną z głównych grup oporu przeciw zjednoczeniu z Anglią i angielskiej dominacji. Stąd wszystkie góralskie klany (z wyjątkiem klanu Campbell) popierały prawowitą szkocką dynastię Stuartów, masowo biorąc udział w szkockich powstaniach m.in. w 1715 i 1745. Polityka angielskich najeźdźców próbujących zniszczyć strukturę klanową przyczyniła się paradoksalnie do jej umocnienia, a renesans szkockiej kultury narodowej na początku XIX wieku pozwolił przetrwać klanom do współczesności.

Klany szkockie nie są jednolite. Obok wielkich klanów, grupujących mniejsze klany, rody i rodziny złączone jedynie legendarnym pochodzeniem od wspólnego przodka (Klan Chattan, Klan Alpin, Klan Donald), istnieją mniejsze klany, będące w zasadzie rodami (Colquhoun, Graham, Buchanan).
Społeczność klanowa dzieli się zwykle na trzy grupy – ród naczelnika, członków klanu o tym samym nazwisku co naczelnik, zachowujących tradycje wspólnego, często legendarnego pochodzenia i tzw. ludzi złączonych – dawnych mieszkańców ziem zajętych przez klan, członków dawnych podbitych klanów, noszących różne nazwiska, ale uznawanych za współklanowców. Anglicy próbowali odnieść stosunki klanowe do swoich układów społecznych, traktowali wodzów klanu jak posiadaczy ziemskich, drugą grupę jak dzierżawców, a trzecią jak poddzierżawców. Nie było to ścisłe odniesienie, ponieważ tradycyjnie wódz nie był właścicielem ziemi klanu, lecz tylko jej głównym zarządcą i dyspozytorem.
x
Poniżej cały pierwszy rozdział tej książki zatytułowany Królowa w kolebce 1542-1548.
Sześć dni miała Maria Stuart, gdy została królową Szkocji. Już od zarania spełniało się prawo jej życia: wszystkie dary losu otrzymała zbyt wcześnie, by móc się nimi świadomie radować. W posępny dzień grudniowy roku 1542, kiedy na zamku Linlithgow przyszła na świat Maria Stuart, w sąsiednim zamku Falkland ojciec jej, Jakub V, leżał na łożu śmierci; mimo iż miał dopiero lat trzydzieści jeden, był już złamany życiem, znużony koroną, strudzony walką. Był to człowiek odważny, rycerski, pogodny z natury, namiętny miłośnik sztuki i kobiet, zżyty ze swym ludem; nieraz udawał się w przebraniu na uroczystości wiejskie, tańczył i żartował z wieśniakami i niejedna ze szkockich pieśni i ballad, których był twórcą, długo żyła jeszcze w pamięci jego ludu. Ale ten nieszczęsny potomek nieszczęsnego rodu żył w epoce rozwichrzenia, w kraju buntowniczym, i od urodzenia już był skazany na swój tragiczny los. Silny i bezwzględny sąsiad, Henryk VIII, domaga się, by wprowadził reformację, lecz Jakub V pozostaje wierny Kościołowi; szlachta szkocka, stale gotowa utrudniać życie swemu władcy, od razu wykorzystuje tę waśń i nieustannie podżega spokojnego, pogodnego króla do zamieszek i wojny. Już cztery lata przedtem Jakub V starając się o rękę Marii de Guise szczerze jej wyznaje, jak ciężka jest sytuacja króla otoczonego tym krnąbrnym i zaborczym klanem.
„Madame – pisze w tym wstrząsająco szczerym liście – mam dopiero dwadzieścia siedem lat, lecz już przytłoczony jestem zarówno ciężarem życia, jak i korony… Będąc sierotą od dzieciństwa, stałem się jeńcem ambitnych wielmożów; potężny dom Douglasów długo więził mnie w niewoli, i po dziś dzień nienawidzę tego nazwiska i wspomnień z nim związanych. Archibald hrabia d’Angus, Georg, jego brat, i wszyscy wygnani krewniacy nieustannie podburzają króla Anglii przeciwko nam, nie ma chyba ani jednego szlachcica w mym państwie, którego nie kusiliby obietnicami lub nie przekupywali pieniędzmi. Nic nie gwarantuje bezpieczeństwa mojej osobie,nie istnieje żadna rękojmia, iż moja wola i legalnie przysługujące mi prawa zostaną uszanowane. To przeraża mnie, Madame, spodziewam się, że doda mi Pani siły i dopomoże radą. Bez pieniędzy, zdany jedynie na wsparcie, które otrzymuję od Francji, czy na niewielkie składki zamożnego duchowieństwa, usiłuję przyozdobić me zamki, utrzymać me twierdze i budować okręty. Ale moi baronowie uważają króla, który naprawdę chce być królem, za nieznośnego rywala. Mimo przyjaźni króla Francji, mimo posiłków wojskowych,mimo przywiązania mego narodu obawiam się, że nie odniosę decydującego zwycięstwa nad moimi baronami. Pokonałbym wszelkie przeszkody, aby utorować drogę sprawiedliwości i pokoju dla mego narodu, i byłbym może osiągnął ten cel, gdyby panowie szlachta w moim kraju nie czuli za sobą poparcia. Lecz król Anglii nieustannie sieje niesnaski między nimi a mną, i herezje, które zaszczepił w mym państwie, szerzą się i obejmują swym niszczycielskim wpływem Kościół i naród. A że siła moja i przodków moich opierała się od dawna tylko na mieszczaństwie i na Kościele, muszę zadać sobie pytanie: na jak długo starczy nam tej siły?”
Wszystkie nieszczęścia, jakie król przewidział w tym złowróżbnym liście, spełniły się, a los doświadczył go jeszcze ciężej. Obaj synowie, którymi obdarzyła go Maria de Guise, zmarli w kolebce, i Jakub V, w pełni wieku męskiego, wciąż jeszcze nie miał dziedzica korony, która coraz boleśniej uciskała mu skronie. Wreszcie pchnęli go szkoccy baronowie wbrew jego woli ku wojnie z potężną Anglią, opuszczając zdradziecko w decydującej chwili. Pod Solway Moss Szkocja nie tylko przegrywa bitwę, ale i tarci honor; nim dochodzi do walki, rozbiegają się wojska pozbawione dowódców, opuszczone przez baronów; sam król, mąż tak rycerski, w tej rozstrzygającej chwili walczy nie z wrogami, lecz z własną śmiercią. Trawiony gorączką, wyczerpany, spoczywa na łożu w zamku Falkland, zmęczony bezcelową walką i uciążliwym żywotem.
Wtedy, w ów chmurny dzień zimowy, 9 grudnia roku 1542, gdy mgła przesłania okna, puka do drzwi goniec i oznajmia umierającemu, że przyszła mu na świat córka, następczyni tronu. Lecz Jakub V jest zbyt wyczerpany, by zdobyć się na radość czy nadzieję. Dlaczego nie syn, dlaczego nie następca? Bliski śmierci widzi we wszystkim tylko tragizm i klęskę. Odpowiada zrezygnowany: Od kobiety korona na nas przyszła i wraz z kobietą znijdzie.
Owo ponure proroctwo to zarazem jego ostatnie słowa. Z głębokim westchnieniem odwraca się do ściany i nie odpowiada już na żadne pytanie. W kilka dni później odbył się pogrzeb Jakuba V, a Maria Stuart, nim jeszcze otwarła oczy na świat, już została spadkobierczynią jego królestwa.
Podwójnie ciężkie to dziedzictwo być z rodu Stuartów oraz królową Szkocji, gdyż żadnemu Stuartowi na tym tronie dotychczas nie dopisywało szczęście, ani trwałość. Dwaj królowie, Jakub I i Jakub III, zostali zamordowani, dwaj inni, Jakub II i Jakub IV, polegli na polu bitwy, a dwojgu ich następcom, temu niewinnemu dziecku oraz wnukowi tej samej krwi, Karolowi I, los zgotował koniec jeszcze straszliwszy: szafot. Nikomu z tego rodu Atrydów nie udało się osiągnąć szczytu życia, nad żadnym nie świeciła gwiazda szczęścia. Stuartowie wciąż muszą walczyć z wrogami z zewnątrz, z wrogami w kraju i między sobą, wciąż jest niepokój wokół nich i niepokój w nich samych. Niespokojny jak oni jest ich kraj, a najbardziej niewierni są ci, którzy właśnie winni być najwierniejsi: lordowie i baronowie to chmurne a mocne, dzikie a nieokiełzane, zachłanne a wojownicze, krnąbrne a nieugięte rycerstwo – un pays barbare et une gent brutelle (barbarzyński kraj i brutalny lud), jak skarży się poeta Ronsard, zapędzony w tę mglistą krainę. Panujący niczym królowie na swych włościach i zamkach, ciągną jak bydło na rzeź swoich chłopów i pasterzy na wieczne zagony i wyprawy zbójeckie; wszyscy ci władcy klanów nie znają innej radości życia niż wojna. Waśń jest ich rozkoszą, zawiść bodźcem, żądza władzy ich myślą przewodnią.
„Pieniądze i przywileje – pisze poseł francuski – to jedyne syreny, których głosu słuchają szkoccy lordowie. Głoszenie im kazań o obowiązkach wobec książąt, o honorze i sprawiedliwości, o cnocie i o szlachetności uczynków pobudziłoby ich do śmiechu.”
Stare, potężne klany Gordonów, Hamiltonów, Arransów, Maitlandów, Crawfordów, Lindsayów, Lennoxów i Argyllów w swej amoralnej drapieżności i żądzy bijatyk podobne kondotierom włoskim, tylko jeszcze bardziej brutalne, mniej opanowane w swych instynktach, knują podstępnie i walczą nieustannie o pierwszeństwo. Już to zwalczają się nawzajem w długoletnich feuds (waśniach), już to zaprzysięgają sobie w uroczystych bonds (przymierzach) krótkotrwałą wierność, aby sprzymierzyć się przeciwko trzeciemu, wciąż tworzą koterie i kliki, ale nie łączą ich więzy przyjaźni; choć wszyscy są spokrewnieni lub spowinowaceni, w głębi duszy nienawidzą się i zazdroszczą sobie nawzajem, jeden jest drugiemu nieubłaganym wrogiem. Jakiś pierwiastek pogański i barbarzyński tkwi w tych nieokiełznanych duszach, bez względu na to, czy mienią się protestantami, czy katolikami – zależnie od tego, jak przywilej wymaga – zaprawdę, wszyscy oni są wnukami Makbetów i Makdufów, krwawych tanów (szkocki tytuł szlachecki), jak to wspaniale odmalował Szekspir.
Tylko w jednym wypadku ta nieposkromiona banda zazdrośników staje się od razu zgodna: wtedy, gdy trzeba utrzymać w karbach ich wspólnego pana, ich własnego króla, albowiem posłuszeństwo jest dla nich wszystkich czymś nie do zniesienia, a wierność – pojęciem zgoła nieznanym. Jeśli ta parcel of rascals (banda łajdaków) – Burne, Szkot z krwi i kości, napiętnował ich tym mianem – toleruje jeszcze pozory władzy królewskiej nad swymi zamkami i włościami, to dzieje się tak jedynie na skutek zazdrości jednego klanu o drugi. Gordonowie pozostawiają koronę Stuartom tylko dlatego, żeby nie przypadła Hamiltonom, a Hamiltonowie – ponieważ są zazdrośni o Gordonów. Lecz biada królowi szkockiemu, jeśli ośmieli się być prawdziwym władcą i zażąda ładu i karności w swym kraju, jeżeli w śmiałości młodzieńczej poważy przeciwstawić się pysze i drapieżnej chciwości lordów. Wtedy znów skupia się wroga hałastra w braterskiej łączności, aby pozbawić władzy swego króla, a czego nie dokona miecz, tego dopełni skrytobójczy sztylet.
Ta wyłaniająca się z mórz wyspa na najdalej wysuniętym północnym cyplu Europy to kraj tragiczny, szarpany ponurymi namiętnościami, chmurny i romantyczny jak ballada, a na domiar kraj bardzo ubogi. Wszystkie jego siły wysysa ustawiczna wojna. Nieliczne miasta, które właściwie nawet nie są miastami, lecz skupiskiem kilkudziesięciu nędznych domków przycupniętych pod osłoną twierdzy – nigdy nie mogą osiągnąć bogactwa lub choćby mieszczańskiej zamożności, gdyż raz po raz rabowane są i palone. Zamki wielmożów (do dziś jeszcze zachowane jako posępne a potężne ruiny) nie mają w sobie nic z przepychu; jako niedostępne warownie przeznaczone były na cele wojenne, nie dla dwornej sztuki gościnności. Między tymi nielicznymi wielkimi rodami a ich poddanymi istnieje luka: brak stanu średniego, owej żywotnej siły, na której wspiera się państwo.
Jedyny gęściej zamieszkały teren, znajdujący się pomiędzy Tweed a Firth, leży zbyt blisko granicy angielskiej, niszczą go przeto i trzebią nieustanne napady nieprzyjacielskie. Po północnej stronie godzinami można błądzić nad brzegami odludnych jezior, po pustaci łąk i poprzez ciemne północne bory, nie napotykając nigdzie ani wsi, ani zamku, ani grodu. Nie ma gęstych skupisk miast i miasteczek, tak jak w przepełnionych krajach Europy, szerokich traktów nie ożywia ruch ani handel, z portów nie odbijają okręty, aby z dalekich oceanów przywieźć złoto i korzenie, jak to się dzieje w Holandii, w Hiszpanii i w Anglii; niby za pradawnych czasów wiodą tu ludzie mizerny żywot, pasąc trzody owiec, polując na zwierzęta, łowiąc ryby. Pod względem zasobności i kultury Anglia i Europa wyprzedzają Szkocję o co najmniej sto lat. Wraz z początkiem epoki nowożytnej we wszystkich miastach nadbrzeżnych powstają i rozwijają się banki, giełdy, a tymczasem tutaj, niczym w czasach biblijnych, wciąż jeszcze bogactwo mierzy się ilością posiadanych gruntów i owiec; dziesięć tysięcy owiec posiada Jakub V, ojciec Marii Stuart, to jego cały dobytek. Nie ma ani skarbca koronnego, ani armii, ani gwardii przybocznej dla zabezpieczenia swej władzy, gdyż nie mógłby ich opłacić, a parlament, w którym zasiadają lordowie, nigdy nie przyzna królowi odpowiednich środków na utrzymanie jego władzy. Wszystko, co król posiada ponad swe najpierwotniejsze potrzeby, zostało mu podarowane lub pożyczone przez możnych sprzymierzeńców, Francję lub papieża: każdy kobierzec, każdy gobelin, każdy świecznik w jego komnatach i zamkach kupiony jest za cenę upokorzenia.
Ta ustawiczna nędza to ropiejący wrzód, który wycieńcza Szkocję, pozbawia ją siły politycznej. Wskutek niedołęstwa i zachłanności królów, żołnierzy, lordów ten piękny kraj wciąż jest krwawą piłką w rękach obcych mocarstw.
Kto walczy przeciw królowi, a po stronie protestantów, otrzymuje żołd z Londynu, kto zaś staje po stronie katolicyzmu i Stuartów, ciągnie zyski z Paryża, Madrytu i Rzymu: wszystkie te zagraniczne mocarstwa płacą jak najchętniej za szkocką krew. Wciąż jeszcze waha się szala ostatecznej decyzji między dwiema wielkimi nacjami, między Anglią a Francją, dlatego też owa najbliższa sąsiadka Anglii jest dla Francji tak niezastąpionym partnerem w grze politycznej. Ilekroć wtargną wojska angielskie do Normandii, co prędzej zamierza się Francja tym sztyletem w plecy Anglii; wiecznie gotowi do wojny Szkoci posuwają się śpiesznie poprzez border (granicę), przeciwko swym auld enimies (starym wrogom), a także w czasie pokoju stanowią nieustanne zagrożenie. Jak umocnić Szkocję pod względem militarnym – oto wieczna troska polityki francuskiej, toteż nic dziwnego, że Anglia stara się podważyć tę potęgę przez podburzanie lordów i ustawiczne rebelie. Tak więc ten nieszczęsny kraj staje się krwawym terenem stuletniej wojny i dopiero los tego nieświadomego jeszcze dziecięcia zadecyduje o nim ostatecznie.
—
Jest w tym wspaniały dramatyczny symbol, iż walka zaczyna się już u kolebki Marii Stuart. Jeszcze to niemowlę nie potrafi ani mówić, ani czuć, ani myśleć, ledwo poruszają się w powijakach jego maleńkie rączyny, a już polityka sięga po to nie rozwinięte ciałko, po tę niewinną duszyczkę. Na tym polega fatum Marii Stuart, że losy jej są wplątane w grę intryg i kalkulacji. Nigdy nie będzie jej dane być sobą, beztrosko kierować się własną wolą, zawsze wikłana w matnię polityki, będzie wciąż obiektem dyplomacji, igraszką cudzej woli, zawsze tylko królową lub pretendentką do tronu, sojuszniczką lub wrogiem.
Zaledwie goniec przywiózł do Londynu obie wiadomości, iż Jakub V zakończył życie, a następczynią i królową jest nowo narodzona córka, już postanawia Henryk VIII, król Anglii, starać się jak najśpieszniej o rękę Marii Stuart dla swego syna i następcy, nieletniego Edwarda. Niby towarem kupczą ciałem jeszcze nie ukształtowanym, duszą jeszcze śpiącą. Lecz polityka nie liczy się nigdy z uczuciami, liczy się tylko z koronami, z krajami i z prawami dynastii. Jednostka nie wchodzi w ogóle w rachubę, cóż bowiem znaczy wobec wiadomych, rzeczowych wartości światowych konszachtów! Ale w tym przypadku myśl Henryka VIII o zrękowinach następczyni tronu szkockiego z następcą tronu angielskiego to myśl wcale rozsądna, a nawet ludzka. Ciągnąca się wojna pomiędzy pobratymczymi krajami od dawna już nie ma sensu. Zamieszkałe na tej samej wyspie, nad tym samym morzem, w podobnych warunkach i pokrewnej rasy obydwa narody, angielski i szkocki, niewątpliwie jedno mają tylko zadanie – połączyć się; już sama przyroda wypowiedziała symbolicznie swą wolę. Jedynie zazdrość panująca pomiędzy obydwiema dynastiami, między dynastią Tudorów a Stuartów, stoi na drodze do tego ostatecznego celu; gdyby się jednak udało poprzez małżeństwo zażegnać ów zastarzały konflikt i zbliżyć ku sobie obydwa domy panujące, wspólni potomkowie Stuartów i Tudorów mogliby zostać królami Anglii, a zarazem Szkocji i Irlandii. Wówczas zjednoczona Wielka Brytania mogłaby wystąpić na szersze forum: stanąć do walki o hegemonię nad światem.
Ale fatum nie śpi: jeżeli już czasem w polityce zrodzi się myśl jasna i logiczna, to popsuje ją niemądre wykonanie. Początkowo wszystko jak gdyby układało się jak najbardziej pomyślnie. Lordowie, którym spiesznie wsunięto do kieszeni pieniądze, przystali z radością na projekt małżeństwa. Ale sam pergamin nie wystarczył roztropnemu Henrykowi VIII. Zbyt często doświadczał obłudy i zaborczości tych „mężów honoru”, aby nie wiedział, że tak niepewnych ludzi nie wiąże żadna umowa i że w razie lepszej oferty nie zawahają się przehandlować nieletniej królowej następcy tronu Francji. Dlatego też jako pierwszy warunek stawia szkockim pośrednikom niezwłoczne wydanie dziecka Anglii. Ale jeśli Tudorowie okazują nieufność Stuartom, to i Stuartowie nie mają powodu do zaufania Tudorom; zwłaszcza matka Marii Stuart broni się przed taką umową. Jako pochodząca z rodu Gwizjuszów (francuski – przyp. W.L.), została wychowana w wierze katolickiej, nie chce więc dziecka swego wydawać na łup kacerzom, poza tym wykrywa w tej umowie niebezpieczną pułapkę. Albowiem w jednej z tajnych klauzuli zobowiązali się szkoccy pośrednicy, przekupieni przez Henryka VIII, dotrzymać następującego warunku: w razie przedwczesnego zgonu dziecięcia „cała władza oraz posiadanie królestwa” miałoby przypaść Henrykowi VIII. Ten punkt budzi zastrzeżenia. Po człowieku bowiem, który głowy obydwóch swych żon złożył na szafocie, można się spodziewać, iż zechce przyspieszyć śmierć owego dziecięcia, i to w sposób niezupełnie naturalny, by co prędzej zawładnąć tak ważnym dziedzictwem. Królowa, jako troskliwa matka, nie zgadza się na wydanie dziecka Londynowi. Konkury nieomal przekształcają się w wojnę. Henryk VIII śle wojska, by siłą zawładnąć cennym zastawem; ponure świadectwo nie zamaskowanej brutalności tego stulecia daje rozkaz króla wydany do armii:
„…taka jest wola Jego Królewskiej Mości: wytępić kraj ten ogniem i mieczem. Podpalcie Edynburg i zrównajcie go z ziemią, kiedy wszystko już zrabujecie i splądrujecie… Możecie złupić Holyrood i tyle wsi i miast wokół Edynburga, ile wam się spodoba, rozgrabcie i podpalcie Leith i inne grody, zabijajcie mężczyzn, kobiety i dzieci bez miłosierdzia, gdziekolwiek napotkacie opór.”
Niby gromada Hunów wpadają przez granice zbrojne bandy Henryka VIII. Lecz w ostatniej chwili matka i córka zostają ukryte w bezpiecznym miejscu, na zamku Stirling, a Henryk VIII musi zadowolić się układem, na mocy którego Szkocja zobowiązuje się wydać Anglii Marię Stuart (wciąż traktowana jest jak przedmiot kupna-sprzedaży) w dniu, gdy skończy dziesiąty rok życia.
Wydaje się, że po raz drugi wszystko ułożyło się jak najpomyślniej. Lecz polityka jest jak zawsze nauką sprzeczności: nie w smak jej proste, naturalne, zgodne z rozsądkiem rozwiązania: trudności to jej rozkosz, waśń – to jej żywioł. Teraz partia katolicka rozpoczyna knowania: może by raczej to dziecię, które nauczyło się dopiero gaworzyć, przehandlować francuskiemu królewiczowi zamiast angielskiemu – a po śmierci Henryka VIII nie chcą już dotrzymać zawartej umowy. Wtedy wszakże regent Anglii, Somerset, żąda w imieniu nieletniego króla Edwarda wydania młodziutkiej narzeczonej, a gdy Szkocja stawia opór, każe wkroczyć swej armii, aby lordowie usłyszeli jedyny głos, z którym się liczą: głos przemocy. Dnia 10 września r. 1547 w bitwie – jest to raczej rzeź niż bitwa – pod Pinkie Cleugh zostaje rozbita potęga szkocka, więcej niż dziesięć tysięcy trupów zalega pole walki. Maria Stuart nie skończyła jeszcze pięciu lat, a już z jej powodu leją się potoki krwi ludzkiej.
Bezbronna Szkocja stoi teraz dla Anglii otworem. Lecz w tym splądrowanym kraju niewiele już pozostało do rabowania. Tudorom zależy właściwie na zdobyciu jednego tylko klejnotu: tego dziecięcia, które ucieleśnia koronę i prawa do korony. Lecz ku rozpaczy szpiegów angielskich Maria Stuart znikła bez śladu z zamku Stirling; nikt nawet z grona najbardziej zaufanych nie wie, gdzie ukryła ją królowa-matka. Wynaleziony schron jest niedościgniony: nocą, przy pomocy zaufanej służby, przewieziono dziecko do klasztoru Inchmahome, znajdującego się na małej wysepce nadmorskiej Menteith, dans le pays des sauvages (w kraju dzikusów), jak donosi poseł francuski, i tam je ukryto. Nie ma mostu, który by wiódł do tego romantycznego gniazda; drogocenny ładunek trzeba przeprawić łodzią na brzeg wyspy, a tam już mniszki, które nigdy nie opuszczają klasztoru, obejmują pieczę nad dzieckiem. W całkowitym ukryciu, odcięte od niespokojnego i burzliwego świata, nieświadome niczego dziecko żyje w cieniu wydarzeń, gdy tymczasem dyplomacja poprzez lądy i morza skrzętnie przędzie jego losy. Francja występuje bowiem groźnie, aby przeszkodzić całkowitemu ujarzmieniu Szkocji przez Anglię. Henryk II, syn Franciszka I, wysyła silną flotę i w jego imieniu stara się generał francuskiego korpusu posiłkowego o rękę Marii Stuart dla jego syna i następcy, Franciszka. W ciągu jednej nocy los tego dziecka zmienił się całkowicie dzięki wichrowi zdarzeń politycznych, który ostro i wojowniczo powiał nad Kanałem: miast za królową Anglii mała dziewczynka z rodu Stuartów zostaje naraz upatrzona na królową Francji.
Ledwo zawarto tę nową, korzystniejszą umowę handlową, w dniu 7 sierpnia, cenny obiekt owych szacherek politycznych, Maria Stuart, dziecię liczące lat pięć i osiem miesięcy, zostaje wysłane do Francji i sprzedane na całe życie drugiemu tak samo nie znanemu małżonkowi. Po raz drugi, lecz nie po raz ostatni, cudza wola kształtuje i odmienia jej losy.
Nieświadomość to łaska dzieciństwa. Cóż wie o wojnie i o pokoju, o bitwach i układach dziecko trzyletnie, czteroletnie, pięcioletnie? Cóż znaczą dlań nazwy takie jak Francja i Anglia, imiona Edward i François, cóż znaczy ten szaleńczy zamęt doczesnego świata?
Wysmukła, mała dziewczynka z rozwianymi złotymi lokami biega po ciemnych i jasnych komnatach zamku, bawi się z czterema rówieśnicami. Przydzielono jej bowiem – cóż za śliczny pomysł w tak barbarzyńskiej epoce! – cztery równolatki do towarzystwa, wybrane z najlepszych rodzin szkockich, czterolistną koniczynę złożoną z samych Mary: Mary Fleming, Mary Beaton, Mary Livingstone i Mary Seton. Teraz to jeszcze dzieci, towarzyszki jej dziecięcych igraszek, jutro przybędą razem z nią na obczyznę, by ten nowy kraj nie wydawał się jej tak obcy, później zostaną jej damami dworu i złożą czułe śluby, że nie wyjdą za mąż dopóty, dopóki Maria sama nie pojmie sobie małżonka. Trzy z nich opuszczą ją w nieszczęściu, lecz jedna towarzyszyć jej będzie na wygnanie i aż do śmierci: blask szczęśliwego dzieciństwa będzie świecił nad najczarniejszą godziną jej życia. Ale jakże daleko jeszcze są te ponure i ciemne czasy.
Tymczasem co dzień bawi się wesoło pięć dziewczynek na zamku Holyrood lub Stirling i żadna z nich nie ma pojęcia o majestacie i godności panowania, o jego dumie i niebezpieczeństwach. Aż nagle pewnego wieczoru przenoszą małą Marię Stuart z jej dziecinnego łóżeczka do kołyszącej się na wodzie barki i przeprawiają się razem z nią na wyspę, gdzie będzie jej dobrze i spokojnie; jest to wyspa Inchmahome, gniazdo ciszy. Witają ją obcy mężczyźni, ubrani jakoś inaczej, w szerokie czarne habity. Ale są łagodni i cierpliwi, pięknie śpiewają w wysokiej komnacie z barwnymi oknami i dziecko powoli przyzwyczaja się do nich. Lecz znów wywożą ją pewnego wieczora (zawsze będzie musiała Maria Stuart tak podróżować i uciekać nocą od jednego losu do drugiego) – naraz znajduje się na pokładzie wysokiego statku z trzepocącymi białymi żaglami, w otoczeniu nieznanych wojowników i brodatych marynarzy. Mała Maria nie obawia się – bo i czego? Wszyscy są dla niej dobrzy i łagodni, siedemnastoletni brat przyrodni Jakub – jedno z licznych dzieci nieprawego łoża, spłodzonych przez Jakuba V za jego czasów przedmałżeńskich – gładzi ją po włosach, jest również i ukochana czwórka współtowarzyszek zabawy. Pięć małych dziewczynek bawi się i śmieje się beztrosko wśród dział francuskiego statku wojennego i wśród uzbrojonych marynarzy, wszystkie zachwycone i uszczęśliwione, jak to dzieci, z niespodziewanych zmian.
Na górze, w bocianim gnieździe, stoi majtek na wachcie:wpatruje się w dal niespokojny, gdyż wie, że flota angielska krąży po Kanale, aby w ostatniej chwili porwać narzeczoną angielskiego królewicza, zanim stanie się narzeczoną francuskiego następcy tronu. Ale dziecko spostrzega tylko to, co bliskie – widzi tylko tyle: morze jest błękitne, ludzie życzliwi, a statek, ciężko dysząc jak wielki zwierz, przedziera się przez fale.
Dnia 13 sierpnia przybija wreszcie galion do Roscoff, niewielkiego portu obok Brestu. Szalupy dobijają do brzegu. Dziecinnie uradowana barwną przygodą, pogodna, roześmiana, nie przeczuwająca nic złego, nie mająca jeszcze sześciu lat mała królowa Szkocji wyskakuje na ziemię francuską. I tu kończy się jej dzieciństwo, rozpoczyna się zaś czas doświadczeń i obowiązków.
x
Okres francuski to lata 1548-1561. Pierwszym mężem Marii Stuart był przedwcześnie zmarły Franciszek II (1544-1560). 19 sierpnia 1561 roku powraca do Szkocji. Drugim jej mężem był Henryk Darnley (Stuart) (1546-1567), prawnuk Henryka VII z matki lady Lennox, siostrzenicy Henryka VIII. Trzecim – Jakub Hepburn, hrabia Bothwell (1536–1578), książę Orkney. Jakub VI (1566-1625), syn Marii Stuart i Henryka Darnleya. Po śmierci Marii Stuart (1587) prawowity król Szkocji, po śmierci Elżbiety (1603) król Anglii – Jakub I. Jego panowanie było początkiem unii personalnej Anglii ze Szkocją. O nim Wikipedia tak m.in. pisze:
Syn królowej Marii i lorda Darnleya urodził się 19 czerwca 1566 roku. Zaraz po urodzeniu otrzymał tytuł księcia Rothesay. Na chrzcie otrzymał imiona Karol Jakub. Jego ojcem chrzestnym był król Francji Karol IX Walezjusz. W tym czasie Szkocja była targana zamętem religijnym i waśniami klanów. Możni, w większości protestanci, członkowie zreformowanego przez Johna Knoxa szkockiego Kościoła, stali w opozycji do Marii i Darnleya, którzy byli katolikami. W małżeństwie rodziców Jakuba również nie działo się najlepiej – Darnley miał opinię hulaki i awanturnika, a w czasie, gdy Maria była w ciąży, sprzymierzył się z jej przeciwnikami i brał udział w morderstwie sekretarza żony, Dawida Rizzio.
Darnley, ojciec Jakuba został uduszony w nocy 9/10 lutego 1567 r. Okoliczności zabójstwa pozostają niewyjaśnione. Najczęściej oskarża się Marię o to, że chciała pozbyć się męża. O morderstwo posądzano również Jamesa Hepburna, 4. hrabiego Bothwell, który niedługo po śmierci Darnleya poślubił młodą wdowę, co zostało źle odebrane zarówno przez Szkotów, jak i przez dwory europejskie. Możliwe jest również, że zabójstwa dokonała protestancka opozycja, wiedząc, że odpowie za nie nielubiana królowa. Rzeczywiście, śmierć Darnleya i pośpieszne kolejne małżeństwo Marii przyczyniły się do spadku popularności królowej i wybuchu rebelii. W czerwcu Maria została aresztowana, osadzona w Loch Leven Castle i zmuszona do abdykacji (24 lipca) na rzecz małego syna, który w tym momencie stał się królem Jakubem VI.
x
Na początku napisałem, że powieść ta porusza fundamentalne dla ludzkiej egzystencji problemy. I o tym też pisał Zweig w rozdziale Droga bez wyjścia, obejmującym okres od kwietnia do czerwca 1567 roku. Poniżej jego fragment.
Mimo woli – jest to jakby przymus wewnętrzny – gdy widzimy, jak tragedia Marii Stuart dochodzi do zenitu, coraz bardziej przypominamy sobie Szekspira. Już zewnętrzne podobieństwo sytuacji z tragedią Hamleta jest niezaprzeczalne. I tu, i tam król, podstępnie usunięty z drogi przez kochanka żony, tu i tam nieprzystojny pośpiech, z jakim wdowa spieszy do ołtarza z mordercą męża, tu i tam morderstwo, którego ukrywanie i wypieranie się wymaga większego wysiłku, niż wymagało wykonanie zbrodni. Już samo to podobieństwo jest zaskakujące. Ale jeszcze silniej uderza analogia niektórych scen szkockiej tragedii Szekspira ze scenami historycznymi. Makbet zrodził się, świadomie czy nieświadomie, z atmosfery dramatu Marii Stuart. To, co się działo w zamku Dulsinane w wyobraźni dramaturga, działo się przedtem w zamku Holyrood w rzeczywistości. Tu i tam takie samo poczucie osamotnienia, taki sam przygniatający duszę ciężar po dokonanej zbrodni, takie same budzące budzące grozę uczty, na których nikt nie ośmiela się bawić i z których goście wymykają się jeden za drugim, gdyż czarne kruki nieszczęścia już krążą nad domem. Chwilami trudno rozróżnić: czy to Maria Stuart błąka się po komnatach w bezsenne noce, udręczona wyrzutami sumienia, szukająca śmierci – czy lady Makbet pragnąca zmyć niewidoczną krew ze swych rąk? Czy to Bothwell, czy Makbet staje się coraz bardziej zdecydowany po dokonaniu zbrodni i coraz śmielej, coraz zuchwalej prowokuje wrogość całego kraju, wiedząc wszakże, że odwaga na nic się nie zda i że upiory zawsze będą silniejsze niż żywi. Tu i tam namiętność kobiety działa jako siła napędowa, mężczyzna zaś jest wykonawcą. Ale przede wszystkim przeraźliwie podobna atmosfera, ciężar przytłaczający udręczone dusze, mężczyzna i kobieta przykuci do siebie tą samą zbrodnią, pociągający się nawzajem w tę samą straszliwą przepaść. Nigdzie jeszcze w dziejach świata, nigdzie w literaturze nie znalazła tak wstrząsającego odbicia psychologia zbrodni i tajemniczy wpływ zamordowanego na mordercę, jak w tych dwóch tragediach szkockich, z których jedna była zmyślona, a druga prawdziwa.
To podobieństwo, ta przedziwna analogia – czy to tylko przypadek? Czy nie należałoby raczej przyjąć, iż w utworze Szekspira tragedia Marii Stuart została w pewnej mierze przetworzona, wysublimowana?
Wrażenia z lat dziecinnych pozostawiają niezatarty ślad w duszy twórców; w zagadkowy sposób geniusz przetwarza bodźce z wczesnych lat w wiecznotrwałą rzeczywistość. Niewątpliwie znane były Szekspirowi wydarzenia w zamku Holyrood. Dzieciństwo jego było zapewne wypełnione opowiadaniami i legendami o romantycznej królowej, która utraciła państwo i koronę na skutek szaleńczej namiętności i za karę musiała przenosić się z jednego zamku angielskiego na drugi. Za swych młodych lat Szekspir był może w Londynie akurat tego dnia – jeszcze niedojrzały wiekiem, ale już dojrzały jako pisarz – gdy dzwony rozkołysane nad miastem obwieściły triumfalnie, że potoczyła się głowa wielkiej przeciwniczki Elżbiety i że Henryk Darnley pociągnął za sobą do grobu niewierną małżonkę. A gdy po pewnym czasie Szekspir znalazł w kronikach Holinsheda ponurą historię króla Szkocji – czy wspomnienie o dramatycznym końcu Marii Stuart nie związało się w tajemniczej alchemii z fantazją w jedną całość? Nikt nie może twierdzić z całą pewnością, ale nikt nie może zaprzeczyć, iż na ukształtowanie się tragedii Szekspira wpłynęła tragedia Marii Stuart. Ale tylko ten, kto przeczytał i odczuł w pełni Szekspirowskiego Makbeta, ten zrozumie, co przeżywała Maria Stuart w owym czasie w Holyrood, zrozumie bezgraniczną mękę silnej duszy, która nie dorosła do swego najsilniejszego czynu.
—
Najbardziej wstrząsające jest w tych obu tragediach – rzeczywistej i zmyślonej – podobieństwo przemiany wewnętrznej Marii Stuart i lady Makbet po dokonaniu zbrodni. Lady Makbet byłą przedtem kobietą energiczną, kochającą, pełną temperamentu, siły woli, ambicji. Chciała, aby ukochany mężczyzna stał się wielki i jej to ręką mogły być napisane słowa z sonetów Marii Stuart: „Dla niego pragnę zdobyć najwyższe zaszczyty…”
Sprężyną jej działania jest ambicja; lady Makbet działa chytrze i stanowczo, dopóki zbrodnia pozostaje jeszcze zamiarem i planem, dopóki gorąca czerwona krew nie splami jej rąk i nie zbruka duszy. Słowami podobnie przymilnymi, jakimi Maria Stuart zwabiła Darnleya do Kirk o’Field, zwabia Dunkana do sypialni, gdzie czeka go sztylet. Lecz od razu po dokonanej zbrodni następuje w niej przemiana, topnieją siły, opuszcza odwaga. Jak ogień w żywym ciele pali ją sumienie; błąka się po komnatach patrząc przed siebie osłupiałym wzrokiem, straszna dla przyjaciół, straszna dla samej siebie. Jedno jedyne obłąkane pragnienie zatruwa jej udręczony umysł: zapomnieć, nie wiedzieć o niczym,nie myśleć o niczym, umrzeć.
Podobnie dzieje się z Marią Stuart po zamordowaniu Darnleya; tak się nagle przeobraża, nawet rysy jej zmieniają się tak bardzo, że Drury, szpieg Elżbiety, donosi do Londynu: „Nie widziałem jeszcze kobiety, która by, podobnie jak królowa, w krótkim czasie tak bardzo zmieniła się zewnętrznie, nie przeszedłszy ciężkiej choroby.”
Niczym nie przypomina pogodnej, rozmownej, pewnej siebie królowej, jaką była przed kilkoma tygodniami. Zamyka się, chowa, ukrywa przed ludźmi. Może liczy na to, tak jak liczyła lady Makbet, że świat będzie milczał, jeśli ona sama będzie milczeć, że czarna chmura zlituje się i przejdzie bokiem. Ale gdy ludzie zaczynają dopytywać i nalegać, gdy nocą z ulic Edynburga docierają do jej okien nazwiska morderców, gdy Lennox, ojciec zamordowanego, gdy Elżbieta, jej wróg, gdy Beaton, jej przyjaciel, i wszyscy inni domagają się odpowiedzi i wyroku, Marii Stuart zaczyna mącić się w głowie. Wie, że musi coś uczynić, by znaleźć jakieś wytłumaczenie, jakieś usprawiedliwienie zbrodni. Ale brak jej siły do udzielenia przekonywającej odpowiedzi, brak jej słów do zamydlenia oczu. Jak we śnie hipnotycznym słyszy głosy z Londynu, z Paryża, z Madrytu, z Rzymu, upominające i ostrzegawcze, ale nie może podźwignąć się ze swego odrętwienia duchowego, słyszy te głosy, tak jak ktoś żywcem pogrzebany słyszy kroki na ziemi – bezbronna, bezsilna, złamana. Wie, że teraz powinna grać rolę pogrążonej w smutku i szlochać, aby uwierzono w jej niewinność. Lecz oczy jej są suche, nie może mówić, nie umie udawać dłużej. Tak trwa całymi tygodniami, aż w końcu i jej wytrzymałość się kończy. Tak jak łania osaczona ze wszystkich stron z rozpaczliwą odwagą obraca się do prześladowców, tak jak lady Makbet chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo dodaje nowe zbrodnie do poprzednich, tak samo Maria Stuart zbiera siły i dźwiga się wreszcie z nieznośnego odrętwienia. Najzupełniej obojętna stała się na to, co świat o niej myśli i czy postępuje rozsądnie, czy nierozsądnie. Byle tylko nie ta cisza, byle coś robić, byle dalej, szybciej, szybciej, byle uciec od tych głosów ostrzegawczych i grożących. Byle naprzód, byle naprzód, nie zatrzymywać się, gdyż wtedy musiałaby zrozumieć, że żadna mądrość jej już nie uratuje.
Jest to jedna z tajemnic duszy ludzkiej: pośpiech na krótko zagłusza strach; podobnie jak woźnica popędza konie biczem, gdy poczuje, że most pod jego wozem trzeszczy i załamuje się, tak samo z rozpaczliwym pośpiechem popędza Maria Stuart czarnego rumaka swego losu, by przegonić wszelkie skrupuły, stratować wszelkie sprzeciwy. Nie chce myśleć o niczym, słyszeć o niczym, wiedzieć o niczym, byle dalej, dalej i dalej, wprost do obłędu! Lepiej skończyć z tą grozą niż poddawać się jej bez końca! Odwieczne to prawo: kamień tym szybciej spada, im bliżej przepaści. Podobnie zachowuje się człowiek: gdy spostrzega, że nie ma dla niego wyjścia, postępuje coraz nieoględniej i nierozważniej.
x
W rozdziale Detronizacja – Lato 1567 Zweig analizuje problem, który stworzyła Maria Stuart. Poniżej fragment.
Począwszy od owego dnia przełomowego, 17 czerwca, kiedy lordowie zamknęli swoją królową w zamku w Lochleven, Maria Stuart nie przestanie już być przedmiotem niepokoju w całej Europie. W jej osobie bowiem stanął przed epoką nowy, wprost rewolucyjny problem o nie dającym się przewidzieć zasięgu: co się ma stać z monarchą, który ostro przeciwstawił się woli swego narodu i który okazał się niegodny korony? W tym wypadku wina leży bezsprzecznie po stronie władczyni: Maria Stuart na skutek swej lekkomyślności stworzyła sytuację niemożliwą, nie do zniesienia. Wbrew woli magnatów, ludu, duchowieństwa obrała na męża człowieka już żonatego, którego opinia publiczna jednomyślnie uważała za mordercę króla Szkocji. Zlekceważyła prawo i moralność i teraz jeszcze wzbrania się uznać to bezsensowne małżeństwo za nieważne. Nawet najżyczliwsi jej przyjaciele są zgodni w przekonaniu, że z tym mordercą u boku nie może pozostawać nadal władczynią Szkocji.
Lecz jakie istnieją możliwości zmuszenia królowej, by wyrzekła się Bothwella albo odstąpiła koronę synowi? Odpowiedź jest druzgocąca: nie ma żadnych. W owej epoce w stosunku do monarchy nie istnieją normy państwowoprawne, narodowi nie wolno jeszcze wyrażać ani ganić władcy, wszelka jurysprudencja kończy się u stopni tronu. Król nie znajduje się jeszcze w zasięgu prawa cywilnego, lecz poza nim albo ponad nim. Poświęcony Bogu, podobnie jak kapłan, nie może swego urzędu przekazać, ani podarować komukolwiek. Nikt nie ma prawa odebrać pomazańcowi bożemu jego królewskiej godności i – trzymając się absolutystycznego światopoglądu – raczej można pozbawić władcę życia niż korony. Można go zamordować, ale nie można zdetronizować, gdyż zastosowanie wobec niego przymusu równałoby się zburzeniu hierarchicznej struktury kosmosu.
Przed tak nowym problemem postawiła Maria Stuart świat swym występnym małżeństwem. Na jej przykładzie ma się rozstrzygnąć nie tylko ten jeden poszczególny konflikt, lecz zasada o charakterze światopoglądowym.
Dlatego lordowie, choć z charakteru swego bynajmniej nie łagodni, tak gorączkowo szukają polubownego rozwiązania. Po tylu latach widać jeszcze wyraźnie, jak bardzo czuli się nieswojo po dokonaniu czynu tak rewolucyjnego, jak osadzenie pod kluczem swej władczyni, i początkowo Maria Stuart miałaby rzeczywiście ułatwioną drogę do powrotu na tron. Wystarczyłoby, żeby uznała swe małżeństwo z Bothwellem za nieważne i w ten sposób przyznała się do błędu. Mogłaby wówczas, choć jej autorytet i popularność mocno ucierpiały, wrócić do dawnych honorów, mogłaby znów zamieszkać w Holyrood i wybrać sobie nowego, godniejszego małżonka. Ale Marii Stuart jeszcze nie zeszło bielmo z oczu. W urojonym przekonaniu o swej nieomylności dalej nie rozumie, że szybko następujące jeden po drugim skandale z Chastelardem, z Rizziem, z Darnleyem, Z Bothwellem wynikały z winy jej karygodnej lekkomyślności. Nie daje się nakłonić do najmniejszych ustępstw. Przeciwko całemu krajowi, przeciwko całemu światu broni zbrodniarza Bothwella i twierdzi, że nie może się z nim rozejść, gdyż wówczas dziecko, które miała z nim, przyszłoby na świat jako bękart. Wciąż jeszcze buja w obłokach, wciąż jeszcze ta nieuleczalna romantyczka nie chce zrozumieć rzeczywistości. Lecz ten upór, który – zależnie od upodobania – uznać można za bezsensowny lub imponujący, prowokuje wprost do aktów przemocy, jakie zostaną dokonane na jej osobie, powoduje rozstrzygnięcie, którego wpływ rozciągać się będzie na całe stulecia: nie tylko Maria Stuart, ale jeszcze wnuk jej, Karol I, krwią swą zapłaci za te roszczenia do nieograniczonej władzy monarszej.
xxx
Stefan Zweig był nie tylko pisarzem, ale również poetą, dramaturgiem i tłumaczem. Jego Nowela szachowa z 1941 roku to studium psychologiczne dokonane przez pryzmat gry w szachy. Był zatem kimś, kto starał się zgłębić ludzką psychikę i jego sugestia, że inspiracją dla Szekspira mógł być los Marii Stuart, nie jest bezpodstawna.
Ale jej los jest też świadectwem czegoś innego, a mianowicie tego, że monarchowie byli tylko marionetkami w ręku jakichś swoich nieznanych przełożonych. W końcu ci nieznani przełożeni uznali, że takie rozwiązanie, czyli że monarcha jest nietykalny, jest zbyt niewygodne. Rewolucja francuska ostatecznie rozwiązała ten problem. Byli jeszcze ci lordowie, którzy ciągle ze sobą walczyli, ale jak trzeba było osłabić króla czy królową, to jakoś tak dziwnie szybko dochodzili do porozumienia i zgodnie działali. Oczywiście byli też tacy, którzy stawali w obronie królowej, ale w tym momencie waśnie pomiędzy nimi ustawały i dzielili się na dwa przeciwstawne obozy i walczyli o jakąś ideę. Czy to oznacza, że była jeszcze jakaś inna siła stojąca ponad nimi i kierująca ich poczynaniami?
Mam taką książkę Shaggy Dog English, której autorem jest Jerzy Godziszewski, wydaną przez Wiedzę Powszechną w 1969 roku. Jest to zbiór krótkich anegdot czy historyjek w języku angielskim. Shaggy dog w sensie dosłownym oznacza kudłatego psa, ale shaggy dog English jest też zwrotem idiomatycznym oznaczającym, tak mniej więcej, niesamowity, niekonwencjonalny angielski. W jednej z nich autor pisze:
„When I was in Scotland I was very much impressed by the rain and fog, to say nothing of the beautiful scenery, and the old castles one comes across every now and then. One day as I was walking up a windy lane, I could see such a castle right in front of me and thought it looked very romantic. If the gates had opened and a knight had ridden out I would not have been surprised.
I happened to spend the night in that very castle and believe me it was quite a thriling experience. I went to bed all right in an old four-poster that might have been used by Mary Queen of Scots herself.”
Nieraz widziałem na zdjęciach te zamki, istotnie często położone w romantycznej scenerii – na wyspie na jeziorze. I często zastanawiałem się nad tym, kto te zamki budował i jak. Jeśli Szkocja była w średniowieczu krajem dzikim, rzadko zaludnionym, to jakim sposobem one powstawały? A przecież było ich dużo. To nie było tak jak w Wielkim Księstwie Litewskim, w którym wielcy feudałowie mieli tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy poddanych, ale ich zamki nie były tak liczne jak w Szkocji. Rzymianie nie dotarli do Szkocji, ale chrześcijaństwo – tak. I budowano tam klasztory. W jednym z nich ukrywano przez pewien czas małoletnią Marię Stuart. Klasztor to też zamek, niedostępny, często budowany na odludziu, dużo tam można ukryć, pomimo że wiara nie ma nic wspólnego z życiem doczesnym i sprawy tego świata powinny być z dala od nich, ale to tylko teoria, w praktyce było inaczej. Co zatem było wcześniej – klasztory czy zamki? A może ci, którzy pierwsi stawali się orędownikami nowej wiary na podbijanym terenie, stawali się również uprzywilejowani wobec reszty tubylców? I czy tak właśnie powstały klany szkockie?