Przewarstwienie społeczne

Stefan Zweig (1881-1942) austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia w swojej autobiografii, Świat wczorajszy; Wspomnienia pewnego Europejczyka PIW 2025, wspomina okres swojej młodości, okres, w którym kształtował się w Austrii nowy system polityczny. Jak sam przyznał, to co wówczas się działo, miało decydujące znaczenie dla przyszłości nie tylko Austrii, ale również Europy, a nawet całego świata. Jednak ani on, ani inni nie potrafili dostrzec powagi tych wydarzeń, a tym bardziej ich skutków. Dopiero po wielu latach przyszła refleksja. My dziś, tu w Polsce, jesteśmy w podobnej sytuacji, bo dzieją się tu brzemienne w skutkach zdarzenia, których konsekwencje całkowicie zmienią naszą rzeczywistość. Żyjemy już w zupełnie innym państwie, niż przed 24 lutego 2022. To jest już wspólne państwo polsko-ukraińskie, choć jeszcze bez wytyczonych granic. Skoro jednak prezydent Ukrainy domaga się, by Polska zaciągała kredyty na zakup broni dla tego państwa, to już chyba lepszego dowodu na to nie trzeba. Warto więc, jak sądzę, zapoznać się z refleksjami Zweiga, bo może ułatwi to nam zrozumienie tego, co tu się dzieje i co może nas czekać w przyszłości.

x

Wiedzieliśmy, że w sztuce gotuje się coś nowego, bardziej żywiołowego, problematycznego, kuszącego niż to, co zadowalało naszych rodziców i całe otoczenie. Lecz zapatrzeni w ten jeden wycinek życia, dla nas najważniejszy, nie dostrzegaliśmy, że przewrót w dziedzinie estetyki był tylko zwiastunem o wiele głębiej sięgających przemian, które miały podważyć świat naszych ojców, świat pewności i bezpieczeństwa, a w końcu całkiem go zniszczyć. Zaczęło się zanosić na jakieś dziwne przewarstwienie społeczne w naszej starej Austrii. Masy, które w milczeniu i posłusznie latami całymi pozostawiały władzę liberalnemu mieszczaństwu, naraz zaczęły się burzyć, zorganizowały się i zażądały dla siebie praw. W tym właśnie ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku polityka wtargnęła ostrym, gwałtownym podmuchem w bezwietrzną ciszę spokojnego, wygodnego życia. Nowe stulecie żądało nowego ładu, nowych czasów.

Pierwszym z wielkich ruchów masowych w Austrii był ruch socjalistyczny. Dotychczas prawo głosowania, niesłusznie zwane „powszechnym”, było przyznawane tylko klasom posiadającym, mogącym wykazać się płaceniem odpowiednio wysokich podatków. Wybrani przez tę klasę adwokaci i właściciele ziemscy wierzyli szczerze i uczciwie, że są w parlamencie rzecznikami i przedstawicielami „ludu”.

Byli bardzo dumni, że są ludźmi uczonymi, nawet z wyższym wykształceniem; pełni poczucia godności własnej, przykładali wielką wagę do nienagannego zachowania i dobrej dykcji. Sesje parlamentu przypominały wieczory dyskusyjne w eleganckim klubie. W swej liberalistycznej wierze, iż tolerancja i rozsądek przyczynia się niezawodnie do postępu świata, ci mieszczańscy demokraci byli szczerze przekonani, że godząc się na drobne koncesje i stopniowe ulepszenia, przyśpieszają dobrobyt wszystkich poddanych monarchii austriackiej. Ale zapominali o tym, że reprezentują tylko pięćdziesiąt czy sto tysięcy dobrze usytuowanych obywateli dużych miast, a nie setki tysięcy i miliony mieszkańców całego kraju.

Tymczasem nowo wprowadzone maszyny dokonywały swego dzieła – rozproszeni dotąd robotnicy skupili się w przemyśle. Pod kierownictwem wybitnego człowieka, doktora Victora Adlera, powstała w Austrii partia socjalistyczna. Postawiła sobie za cel realizację żądań proletariatu i domagała się powszechnego i naprawdę równego prawa wyborczego. Gdy prawo to zostało przyznane (a raczej wymuszone), wyszło na jaw, jaką cieniutką, chociaż wysoce cenną warstewkę stanowił liberalizm. Wraz z nim znikła z życia politycznego ugodowość, interesy jednych ścierały się ostro z interesami innych, rozpoczęła się ostra walka.

Przypominam sobie z mego najwcześniejszego dzieciństwa dzień, który przyniósł decydujący zwrot w rozwoju socjalistycznej partii w Austrii. Robotnicy, pragnąc po raz pierwszy wykazać swą siłę i liczebność, rzucili hasło, by dzień 1 maja ogłosić świętem ludu pracującego, i postanowili w zwartych szeregach przemaszerować przez piękną, szeroką aleję kasztanową na Praterze, którą zwykle jeździły tylko powozy i inne pojazdy arystokracji i bogatej burżuazji. Zapowiedź ta wywołała przerażenie wśród liberalnego mieszczaństwa. Socjaliści! W owych czasach słowo to miało w Austrii i w Niemczech posmak krwi i terroru, tak jak przedtem nazwa „jakobini”, a później – „bolszewicy”. Panowało powszechne przekonanie, że ta „czerwona hołota” z przedmieścia będzie w czasie przemarszu podpalała domy, plądrowała sklepy i dokonywała wszelkich możliwych gwałtów. Wybuchła panika. Ściągnięto policję z całego miasta i okolic, ustawiono posterunki na drodze do Prateru. Kupcy zapuścili żelazne żaluzje na sklepach, a rodzice surowo zakazali dzieciom wychodzić na ulicę w tym straszliwym dniu, w którym Wiedeń miał stanąć w płomieniach. Ale nic się nie stało. Robotnicy maszerowali razem z żonami i dziećmi w zwartych szeregach, czwórkami, utrzymując wzorową dyscyplinę, a każdy z nich nosił przypięty do bluzy czerwony goździk, symbol partii. Maszerując śpiewali Międzynarodówkę, a dzieci, gdy znalazły się po raz pierwszy w życiu wśród zieleni tej „arystokratycznej” alei, zaintonowały niewinne piosenki szkolne. Nikogo nie znieważono, nikogo nie pobito, nie zaciskano nawet pięści. Policjanci i żołnierze uśmiechali się do maszerujących przyjaźnie. Wobec tak nienagannego zachowania robotników burżuazja nie mogła już piętnować ich mianem „rewolucyjnej bandy”, doszło więc – jak zawsze w starej i mądrej Austrii – do wzajemnych koncesji. Dzisiejszy system ucisku i tępienia nie został jeszcze wynaleziony, ideały ludzkości (chociaż już blednące) były jeszcze żywe nawet u przywódców partyjnych.

Ledwo czerwony goździk stał się symbolem partyjnym, już ukazał się w klapach marynarek inny kwiat – biały goździk – jako symbol partii chrześcijańsko-społecznej. (Czyż to nie wzruszające, że w owych czasach obierano jeszcze kwiatki jako symbole partyjne, a nie buty z cholewami, sztylety i trupie czaszki?). Partia chrześcijańsko-społeczna, jako na wskroś drobnomieszczańska, stanowiła właściwie tylko organiczną przeciwwagę dla proletariatu i tak samo jak tamta partia była wytworem zwycięstwa maszyny nad rękodziełem. Maszyna bowiem, skupiając masy w fabrykach, stwarzała wielką potęgę i dawała robotnikom możliwość awansu społecznego, jednocześnie zaś zagrażała drobnym rękodzielnikom. Wielkie domy towarowe i produkcja masowa doprowadziły do ruiny stan średni i drobnych przedsiębiorców, opierających się na rzemiośle. Z tych trosk i niezadowolenia skorzystał zręczny i popularny lider, dr Karl Lueger, i rzuciwszy slogan: „Trzeba pomóc szaremu człowiekowi”, porwał za sobą całe drobnomieszczaństwo i rozjątrzony stan średni, których lęk przed stoczeniem się do proletariatu był o wiele większy niż zazdrość wobec klas posiadających.

Była to dokładnie ta sama wystraszona warstwa społeczna, którą później skupił wokół siebie Adolf Hitler jako zaczątek szerokich mas. Pod jeszcze jednym względem Karl Lueger był prototypem Hitlera: nauczył go użyteczności haseł antysemickich, które niezadowolonemu drobnomieszczaństwu wskazują palcem przeciwnika i ku niemu kierują nienawiść, odwracając ją niepostrzeżenie od obszarników i feudalnych bogaczy w zupełnie inną stronę. Lecz zwulgaryzowanie i brutalność dzisiejszej polityki, przerażający upadek naszego stulecia wychodzą na jaw dopiero w zestawieniu tych dwóch postaci. Karl Lueger, o imponującej powierzchowności, z miękką blond brodą – „piękny Karol”, jak go nazywał wiedeński lud – miał wyższe wykształcenie i nie na darmo pobierał nauki w czasach, które stawiały kulturę na najwyższym piedestale. Potrafił przemawiać dostępnie i popularnie. Był dowcipny i energiczny, ale w przemówieniach najbardziej nawet gwałtownych (czy też takich, jakie w owych czasach uważano za gwałtowne) nigdy nie przekraczał granic przyzwoitości. Swojego Streichera, mechanika nazwiskiem Schneider, który operował bajdami o mordach rytualnych i podobnie wulgarnymi wymysłami, trzymał dobrze w ryzach. W życiu osobistym był skromny i nieposzlakowany, przeciwników traktował z pewną dżentelmenerią; nawet głoszony oficjalnie antysemityzm nie przeszkadzał mu utrzymywać nadal dobrych, życzliwych stosunków z dawnymi przyjaciółmi Żydami. Gdy propagowany przez niego ruch opanował w końcu magistrat i Luger został burmistrzem Wiednia (po dwukrotnej odmowie podpisania jego nominacji, gdyż Franciszek Józef nie tolerował antysemityzmu), rządy jego okazały się nie tylko jak najbardziej sprawiedliwe, ale wzorowo demokratyczne. Żydzi, którzy drżeli na myśl o triumfie ugrupowania antysemickiego, nie utracili ani swych praw, ani powszechnego szacunku. Jad nienawiści i żądza wzajemnego bezlitosnego wytępienia nie wsączyły się jeszcze do krwiobiegu epoki.

Ale już rozkwitł trzeci kwiat, modry chaber, ulubiony kwiatek Bismarcka i emblemat partii niemieckonarodowej. Wówczas nie zdawano sobie jeszcze sprawy, że była to partia świadomie rewolucyjna, która z brutalną siłą dążyła do zniszczenia monarchii austriackiej i stworzenia Wielkich Niemiec pod kierownictwem Prusaków i protestantów – tak jak później wymarzył sobie Hitler. Podczas gdy partia chrześcijańsko-społeczna zakorzeniła się w Wiedniu i w całym kraju, a socjalistyczna w ośrodkach przemysłowych, partia niemieckonarodowa pozyskała sobie zwolenników na terenach pogranicznych, czeskich i podalpejskich. Słaba liczebnie, rekompensowała to gwałtowną agresywnością i niepohamowaną brutalnością. Kilku jej przedstawicieli stało się synonimem terroru (w dawnym znaczeniu tego słowa) i hańby dla parlamenty austriackiego. Z ich idei, z ich techniki wywodził się Hitler, pochodzący również z terenów pogranicznych. Od Georga Schönerera przejął hasło: „Oderwać się od Rzymu”, za którym poszły wówczas tysiące niemieckich nacjonalistów; z niemiecką karnością przechodzili z katolicyzmu na protestantyzm, na złość cesarzowi i duchowieństwu. Od niego przejął Hitler antysemicką teorię rasistowską. „W tej rasie kryją się największe świństwa” – głosił jego znakomity poprzednik, który świecił mu przykładem; od niego przede wszystkim nauczył się taktyki rzucania grup szturmowych, bijących na oślep, gdzie popadnie, i zasady terrorystycznego zastraszania przez małą grupkę przeważającej liczebnie, lecz bardziej biernej i bardziej humanitarnej większości. To samo, co robili SA-mani dla hitleryzmu, a więc rozpędzanie pałkami gumowymi, napadanie na przeciwników politycznych w nocy i powalanie obezwładnionych na ziemię, robili studenci korporanci dla partii niemieckonarodowej. Korzystając z akademickiej nietykalności, stosowali terror pałkarski z niesłychaną brutalnością, a przy każdej akcji politycznej zbiegali się na znak gwizdka, zorganizowani po wojskowemu. Zgrupowani w korporacjach, z pokiereszowanymi gębami, pijani, brutalni, opanowywali aulę, gdyż w przeciwieństwie do innych studentów nosili nie tylko czapki i szarfy, ale byli uzbrojeni w twarde, ciężkie kije. Wywoływali stale awantury, napadali na studentów Żydów, Słowian, Włochów i wyrzucali bezbronnych z gmachu. Przy każdym „bummlu” (taką nazwę nosiły owe sobotnie „igraszki”) lała się krew.

W związku z dawnym przywilejem nadanym uniwersytetom policja nie miała prawa przestąpić progu auli – musiała więc przyglądać się bezczynnie, jak ci tchórzliwi awanturnicy szaleją, i ograniczać się do podnoszenia poturbowanych, broczących krwią studentów, których ci bandyci-nacjonaliści zrzucali ze schodów na ulicę.

Gdy znikoma, ale rozwrzeszczana partia niemieckonarodowa chciała w Austrii coś przeforsować, wysyłała przede wszystkim jako czołówkę swoich studentów. Gdy hrabia Badeni za zgodą cesarza i parlamentu wydał ustawę językową, mającą na celu pogodzenie skłóconych grup narodowościowych, która prawdopodobnie przedłużyłaby istnienie monarchii o dobrych kilkadziesiąt lat, garstka młodych, rozjuszonych burszów okupowała Ringstrasse. Trzeba było wysłać na nich konnicę, która rozpędziła ich, płazując szablami i strzelając.

Ale w owej tragicznie słabej i wzruszająco humanistycznej erze liberalizmu wstręt i niechęć do gwałtów, awantur i rozlewu krwi były tak wielkie, że rząd ustąpił pod terrorem niemieckich nacjonalistów. Premier podał się do dymisji, a na wskroś lojalna ustawa została zniesiona. Wtargnięcie brutalności do polityki mogło święcić swój pierwszy sukces. Wszystkie te podziemne rysy i pęknięcia pomiędzy rasami i klasami społecznymi, tak żmudnie zalepiane w epoce ugodowości, otwarły się od nowa, rozszerzając się w rozpadliny i przepaście. Właściwie już w ostatnich dziesięciu latach poprzedzających nowe stulecie rozpoczęła się w Austrii wojna wszystkich przeciw wszystkim.

Lecz my, młodzi, zaprzątnięci całkowicie ambicjami literackimi, prawie nie spostrzegliśmy tych niebezpiecznych zmian w naszej ojczyźnie. Nie widzieliśmy nic poza książkami i obrazami, nie żywiliśmy najmniejszych zainteresowań dla problemów politycznych i społecznych. Jakie znaczenie miały te głośne kłótnie dla naszego życia? Miasto było zaabsorbowane wyborami, a myśmy chodzili do biblioteki. Masy burzyły się, a myśmy pisali wiersze i prowadzili dyskusje. Nie spostrzegaliśmy ognistych znaków na ścianie. Jak ongi król Baltazar, ucztowaliśmy beztrosko przy stole zastawionym kosztownymi daniami sztuki, nie wybiegaliśmy trwożnie w przyszłość. Dopiero gdy w dwadzieścia lat później zwalił się dach nad naszymi głowami i runęły na nas mury, zrozumieliśmy, ze fundamenty były już dawno podminowane i że wraz z nowym stuleciem rozpoczął się upadek wolności osobistej w Europie.

x

To, co zwróciło moją uwagę, to to, jak Zweig definiuje ustrój liberalny. Pisał: W swej liberalistycznej wierze, iż tolerancja i rozsądek przyczynia się niezawodnie do postępu świata, ci mieszczańscy demokraci byli szczerze przekonani, że godząc się na drobne koncesje i stopniowe ulepszenia, przyśpieszają dobrobyt wszystkich poddanych monarchii austriackiej. W zasadzie tak powinno być i to wydaje się najlepszym rozwiązaniem, że pewna grupa ludzi stara się pogodzić interesy różnych grup społecznych. System partyjny, czyli demokracja, polega na tym, że interesy poszczególnych klas są sprzeczne, bo przecież interesy robotników były sprzeczne z interesami drobnych przedsiębiorców. Dla robotników istnienie fabryk i wielkich domów towarowych sprzedających ich produkcję było korzystne, bo fabryki dawały im pracę, ale zabierały ją drobnym przedsiębiorcom. Sprzeczność nie do pogodzenia. Taki stan zapewnia ciągły ferment, ale nigdy nie doprowadzi do konstruktywnych rozwiązań. Do tego dochodzi jeszcze partia narodowa, która reprezentuje interesy narodu, czyli wszystkich, czyli nikogo. Żeby było śmieszniej, to w przypadku Austrii (ale czy tylko Austrii?) partia narodowa reprezentowała interesy wszystkich, tylko nie Austriaków, bo skupiała ludzi z terenów przygranicznych, czyli takich, którzy pochodzili z rodzin mieszanych lub wręcz byli innej narodowości.

Masy, które posłusznie – pisze Zweig – i w milczeniu latami całymi pozostawiały władzę liberalnemu mieszczaństwu, naraz zaczęły się burzyć, zorganizowały się i zażądały dla siebie praw. Ale jak to się stało? Czy one tak same z siebie? Drobni przedsiębiorcy są niezależni i rozproszeni i dlatego trudno ich zjednoczyć i kierować nimi. W przypadku robotników w fabrykach jest to możliwe, bo są skupieni w jednym miejscu i są zależni od swego pracodawcy, czyli fabrykanta. Zatem twórcami partii socjalistycznej musieli być sami fabrykanci. I to pewnie oni zmuszali robotników do pochodów., bo jak nie, to wynocha z fabryki. A kto zorganizował rozproszonych drobnych przedsiębiorców? Czy partia chrześcijańsko-społeczna mogła odwrócić bieg historii? Czy mogła zlikwidować fabryki albo przynajmniej ograniczyć ich ekspansję na rynku? Nie mogła, ale była niezbędna, by mogła powstać demokracja.

A partia narodowa? Ta wszystkim obiecywała, wszystkim, którzy utożsamiali się z narodem. Im miało być lepiej, gdy nastąpi zmarginalizowanie obcych i Żydów. To oni byli źródłem ich niepowodzeń. Tak więc system partyjny polega na tym, by antagonizować wszystkich ze wszystkimi. A zatem stara zasada: dziel i rządź.

To wszystko było możliwe w sytuacji, gdy istniał wyraźny podział na grupy społeczne. Gdy produkcja uległa całkowitemu zautomatyzowaniu, to robotnicy przestali być potrzebni. Postępująca cyfryzacja i automatyzacja wszelkich czynności powoduje, że większość ludzi może zostać wyeliminowana z twórczego procesu, a zatem sprowadzona do stanu niewolnictwa, choć może w nieco innej formie niż poprzednio. Takie zrównanie powoduje, że w jednorodnym społeczeństwie trudno o konflikt. Trzeba więc przenieść go z poziomu społecznego na poziom międzynarodowy i również rasowy. I stąd te wszystkie migracje i mieszanie narodów, jak to ma miejsce w przypadku Polski. Już widać gołym okiem, jak szykowany jest konflikt polsko-ukraiński. Ta wojna, a raczej zaangażowanie się w nią Polski, może przynieść opłakane skutki, ale dopiero to, co może stać się później, będzie naprawdę niebezpieczne.

Naoczny świadek

Stefan Zweig (1881-1942) był austriackim pisarzem żydowskiego pochodzenia. W swojej ostatniej książce, Świat wczorajszy – wspomnienia pewnego Europejczyka PIW 2025, opisuje również swoje wrażenia z zetknięcia się z niemieckim nazizmem. Ponieważ nazizm nie jest przeszłością, wręcz przeciwnie, ten w wersji ukraińskiej ma się dobrze, to może warto przypomnieć jego uwagi, ku przestrodze czy może raczej już jako alarm, że sprawy w Polsce idą w bardzo złym kierunku, bo państwo polskie coraz bardziej staje się państwem ukraińskim, a właściwie jest już nim, tylko nikt tego nie nazywa po imieniu. No bo jeśli przy wschodniej granicy Polski powstał poligon, na którym norwescy żołnierze szkolą ukraińskich, o czym wspominał w jednym ze swoich komentarzy Tomasz Piekielnik, to czyje to jest państwo i czyich interesów pilnuje?

x

Jest to nieodwracalne prawo historii, że właśnie naoczni świadkowie wielkich, znamiennych dla swojej epoki ruchów i wydarzeń w pierwszym okresie nie poznają się na nich. Szczerze mówiąc, i ja nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem imię i nazwisko Hitlera, człowieka, który więcej zła i krzywdy wyrządził naszemu światu niż ktokolwiek na przestrzeni stuleci.

A przecież nazwisko to od wielu lat tkwi w naszych myślach; co dzień, co chwila niemal zmuszeni jesteśmy powtarzać je w związku z różnymi sprawami. Musiałem usłyszeć je w każdym razie dość wcześnie, gdy do Salzburga, odległego zaledwie o dwie i pół godziny jazdy pociągiem od sąsiadującego z nim niejako Monachium, nawet sprawy lokalne dochodziły nader szybko. Wiem tylko tyle, że pewnego dnia – daty już nie pamiętam – przyjechał do mnie znajomy i skarżył się, że w Monachium znów jest niespokojnie. Szleje tam jakiś zacietrzewiony agitator nazwiskiem Hitler; urządza wiece kończące się z reguły bójkami, w najordynarniejszy sposób podżega przeciw republice i przeciw Żydom.

Nazwisko to puściłem mimo uszu, nie interesowałem się nim bliżej. Najrozmaitsi agitatorzy i warchoły szybko wypływali w zdezorganizowanych Niemczech i równie szybko znikali. Różne były pucze: kapitana Ehrhardta na czele jego oddziałów bałtyckich, Wolfganga Kappa, morderców z sądów kapturowych, bawarskich komunistów, nadreńskich separatystów, przywódców Freikorpsów. Setki takich małych pęcherzyków wypływały na powierzchnię w toku ogólnej fermentacji, a gdy pękały, nie pozostawiały po sobie nic prócz zlej woni świadczącej wymownie, iż w otwartej ranie Niemiec trwa jeszcze ukryty proces gnilny. Również i pisemko nowego ruchu narodowosocjalistycznego wpadło mi kiedyś w ręce – nazywało się „Miesbacher Anzeiger” (z czasem znalazło swojego następcę w „Völkischer Beobachter”). Ale Miesbach było tylko małym miasteczkiem, a gazeta – ordynarnym świstkiem. Kogo to obchodziło?

Wkrótce potem jednakże w pobliskich pogranicznych miejscowościach Reichenhall i Berchtesgaden, w których bywałem co tydzień, zaczęły pojawiać się małe, a potem coraz większe grupki młodych chłopców w butach z cholewami i w brunatnych koszulach, a każdy z nich nosił na ramieniu jaskrawą opaskę ze swastyką. Urządzali wiece lub maszerowali, paradowali po ulicach, śpiewając lub krzycząc, zaklejali ściany ogromnymi plakatami lub zasmarowywali je swastykami. Dopiero wtedy zorientowałem się, że nad tymi bandami, które pojawiły się tak niespodziewanie, czuwać muszą jakieś siły finansowe i wpływowe. Działalność Hitlera ograniczała się wówczas tylko do przemówień w bawarskich piwiarniach, nie mógł więc tysięcy tych młodych chłopców uzbroić w tak kosztowny aparat. Najwidoczniej czyjeś silniejsze ręce popierały nowy „ruch”. W czasach takiej nędzy, że prawdziwi weterani wojskowi chodzili jeszcze w zdartych, postrzępionych łachach, mundury ich były prosto spod igły, a „oddziały szturmowe”, wysyłane od miasta do miasta, dysponowały zadziwiająco bogatym parkiem nowiutkich samochodów, motocykli i ciężarówek. Poza tym nie ulegało wątpliwości, że ci młodzi ludzie byli szkoleni przez dowódców wojskowych w taktyce – jak to się wówczas nazywało, „w dyscyplinie paramilitarnej” – i że to regularne, techniczne szkolenie na ochotniczym materiale prowadziła Reichswehra, na której usługach Hitler był od początku jako tajny agent.

Przypadkowo nadarzyła mi się wkrótce sposobność przyjrzenia się takiej dobrze przygotowanej „akcji bojowej”. Gdy w jednym z pogranicznych miasteczek odbywało się najspokojniej w świecie zebranie socjaldemokratyczne, nadjechały nagle cztery ciężarówki pełne młodych narodowych socjalistów z gumowymi pałkami – i powtórzyło się dokładnie to samo, co widziałem wówczas na placu Św. Marka w Wenecji: zaskoczyli tamtych, nieprzygotowanych, szybkością działania. Była to ta sama przejęta od faszystów metoda, tylko zgodnie z niemieckim duchem drobiazgowej systematyczności jeszcze precyzyjniej opracowana pod względem wojskowym. Na odgłos gwizdka SA-mani zeskoczyli błyskawicznie z samochodów i od razu zaczęli okładać gumowymi pałkami każdego, kto był pod ręką, zanim policja zdążyła zainterweniować lub sami robotnicy zareagować; potem znów wskoczyli na samochody – i już ich nie było. Uderzyła mnie ściśle wykonywana technika wyskakiwania i wskakiwania na jeden ostry gwizdek dowódcy. Widać było, że każdy z chłopców wiedział z góry, miał to wdrożone w każdy nerw i każdy mięsień, jakim ruchem i przy którym kole ma zeskoczyć z auta, tak żeby nie stanąć na drodze sąsiadowi i nie zepsuć wyreżyserowanej z góry całości. Nie decydowała tu bynajmniej zręczność indywidualna, każda z tych czynności ćwiczona była niewątpliwie dziesiątki, a może nawet setki razy w koszarach i na placu musztry. Rzucało się w oczy, że oddziały te zostały wyszkolone do atakowania, do akcji gwałtownych i terrorystycznych.

Wkrótce dowiedzieliśmy się czegoś więcej o tych konspiracyjnych manewrach w Bawarii. Gdy wszyscy jeszcze smacznie smacznie spali, ci młodzi chłopcy wymykali się z domu i szli na zbiórkę, na nocne „ćwiczenia terenowe”. Oficerowie Reichswehry, czynni lub poza służbą, płatni przez państwo lub przez tajemnicze osoby finansujące partię narodowosocjalistyczną, musztrowali oddziały, a władze nie zwracały uwagi na te dziwne ćwiczenia nocne. Czy spały rzeczywiście, czy tylko przymykały oko? Nie przywiązywały do tego ruchu większego znaczenia czy popierały skrycie jego ekspansję? Tak czy inaczej ci, którzy ruchowi temu sprzyjali potajemnie, sami byli przerażeni brutalnością i szybkością, z jaką nagle stanął na nogi.

Pewnego pięknego poranka władze ocknęły się – a Monachium było już w ręku Hitlera, wszystkie placówki urzędowe poobsadzane, gazety pod groźbą rewolweru musiały obwieszczać tryumfalnie o dokonanym przewrocie. Jak z nieba, ku któremu marzycielsko wznosiła oczy nieprzeczuwająca nic złego Republika Weimarska, pojawił się deus ex machina generał Ludendorff; sądził, tak jak później wielu innych, że uda się mu Hitlera przechytrzyć, i sam został przez niego wyprowadzony w pole – tak jak inni. Słynny pucz, który miał opanować całe Niemcy, rozpoczął się przed południem, a w południe (nie do mnie należy szczegółowe streszczanie historii) było już po wszystkim. Hitler uciekł, wkrótce potem został aresztowany; wydawało się, że ruch ten spalił na panewce. W roku 1923 swastyki poznikały, „oddziały szturmowe” i nazwisko Hitlera utonęły prawie całkiem w niepamięci. Nikt już nie myślał, że Hitler może kiedykolwiek jeszcze odegrać poważną role polityczną.

Wypłynął dopiero po paru latach, wyniesiony szybko i wysoko na fali powszechnego niezadowolenia. Inflacja, bezrobocie, kryzysy polityczne i w dodatku – czynnik wcale nie najmniejszej wagi – głupota zagranicy doprowadziły naród niemiecki do stanu wrzenia. Ogromna tęsknota za ładem i porządkiem dominowała wśród szerokich warstw narodu niemieckiego, dla którego porządek zawsze miał większe znaczenie niż wolność i prawo. Każdy, kto przyrzekał wprowadzić porządek (nawet Goethe powiedział, że nieporządek mierzi go bardziej niż niesprawiedliwość), mógł od samego początku liczyć na setki tysięcy zwolenników.

Lecz myśmy wciąż jeszcze nie dostrzegali niebezpieczeństwa. Nieliczni pisarze, którzy rzeczywiście zadali sobie trud przeczytania książki Hitlera, wyśmiewali się z jego napuszonej, papierowej prozy, zamiast zainteresować się jego programem. Prasa demokratyczna dzień w dzień uspokajała – miast przestrzegać – swych czytelników, iż ruch ten, w samej rzeczy borykający się z trudnościami materialnymi i finansujący swój olbrzymi aparat propagandowy pieniędzmi czerpanymi od przemysłu ciężkiego lub ze śmiałych operacji kredytowych, musi, nie dziś, to jutro nieuchronnie zbankrutować. Ale zagranica nigdy chyba nie rozumiała rzeczywistych powodów, dla których Niemcy w tych czasach tak bardzo pomniejszały i bagatelizowały osobę i rosnącą potęgę Hitlera. Niemcy były zawsze nie tylko państwem na wskroś klasowym, lecz ponadto – w obrębie tych ideałów klasowych – obciążane bezkrytycznym przecenianiem i uwielbianiem „wykształcenia”. Nie licząc paru generałów, wszystkie wysokie stanowiska w państwie były zajmowane wyłącznie przez ludzi z tak zwanym akademickim wykształceniem. Podczas gdy w Anglii Lloyd George, a we Włoszech Garibaldi czy Mussolini, we Francji Briand, wszyscy pochodzący rzeczywiście z ludu, mogli osiągnąć najwyższe stanowiska,w Niemczech było nie do pomyślenia, żeby człowiek, który nawet nie ukończył szkoły średniej (nie mówiąc już o wyższych studiach), który sypiał w domach noclegowych i prowadził latami całymi tryb życia po dziś dzień niewyjaśniony, mógł kiedykolwiek sięgnąć po stanowisko, jakie zajmowali ongi tacy mężowie stanu, jak baron von Stein, książę Bülow czy Bismarck. Właśnie ten snobizm edukacji wprowadził w błąd niemieckich intelektualistów; nawet wtedy jeszcze widzieli w Hitlerze tylko piwiarnianego agitatora, który nie będzie nigdy stanowił poważnego niebezpieczeństwa, kiedy on – dzięki pociąganiu za niewidzialne sznurki – już dawno pozyskał sobie potężnych popleczników w najrozmaitszych kołach społeczeństwa. Gdy owego pamiętnego dnia w styczniu 1933 roku Hitler został kanclerzem, nie tylko szerokie masy, ale nawet ci, którzy wysunęli go na stanowisko, uważali, że będzie piastował tę godność tylko tymczasowo, a panowanie narodowych socjalistów będzie zaledwie krótkotrwałym epizodem.

Wówczas ujawniła się – po raz pierwszy w wielkim stylu – genialna w swym cynizmie technika Hitlera. Od wielu lat czynił obietnice na prawo i lewo, we wszystkich stronnictwach pozyskał sobie poważnych adherentów, a każdy myślał, że będzie mógł zużytkować mistyczne siły owego „nieznanego żołnierza” na własną rękę. Święciła tu swe pierwsze triumfy ta sama technika, którą później Hitler stosował w polityce na wielką skale, to jest zawieranie paktów pod przysięgą i pod gwarancją przysłowiowej niemieckiej wierności właśnie z tymi, których chciał zniszczyć i wytępić. Tak doskonale umiał łudzić obietnicami na wszystkie strony, że w dniu kiedy przyszedł do władzy, zapanowała radość w najbardziej przeciwstawnych obozach. Monarchiści w Doorn myśleli, że Hitler, jako wierny poddany, z powrotem utoruje cesarzowi drogę do tronu; podobnie cieszyli się z jego sukcesów bawarscy, wittelbascy monarchiści w Monachium; oni także uważali Hitlera za „swojego” człowieka. Niemieckonarodowi żywili nadzieję, że to on będzie wyciągał dla nich kasztany z ognia; ich przywódca, Hugenberg, zapewnił sobie na mocy umowy najważniejszą tekę w gabinecie formowanym przez Hitlera i sądził, że już wygrał sprawę – oczywiście, mimo umowy pod przysięgą wyleciał od razu po pierwszych paru tygodniach. Ciężki przemysł spodziewał się, że Hitler wyzwoli Niemcy od groźby bolszewizmu; teraz stanął u steru człowiek, którego od lat finansowano po cichu. Jednocześnie odetchnęło z ulgą zubożałe mieszczaństwo – przecież na setkach zebrań Hitler obiecywał, iż wyzwoli je z „niewoli podatków”. Sklepikarze przypomnieli sobie, że przyrzekł im zamknięcie wielkich domów towarowych, stanowiących dla nich najgroźniejszą konkurencję. (Obietnica ta nigdy nie została spełniona).

Szczególnie entuzjastycznie powitało Hitlera wojsko, dlatego że był nastrojony militarystycznie i klął na pacyfizm. Nawet socjaldemokraci nie patrzyli na jego sukcesy niechętnym okiem, jak można było tego oczekiwać, gdyż liczyli na to, że rozprawi się z ich odwiecznym wrogiem, komunistami, którzy tak nieprzyjemnie napierali na nich za plecami. Najróżnorodniejsze, o najbardziej sprzecznych programach ugrupowania polityczne uważały za swego przyjaciela tego „nieznanego żołnierza”, który każdemu stanowi, każdej partii, każdemu kierunkowi politycznemu przyrzekał i zaklinał się, że wszystko spełni, co obiecał. Nawet Żydzi niemieccy nie czuli się specjalnie zaniepokojeni; wmawiali sobie, że „minister jakobin” – to już nie jakobin: agitator antysemicki, z chwilą gdy zostanie kanclerzem Niemieckiej Rzeszy, odrzuci podobne wulgaryzmy jako jego niegodne. A zresztą, cóż takiego ostatecznie mógł przeforsować siłą w państwie praworządnym? Przecież większość w parlamencie była nastawiona w stosunku do niego opozycyjnie i każdy obywatel miał prawo mniemać, że jego swoboda i równouprawnienie zagwarantowane są przez uroczyście zaprzysiężoną konstytucję.

A potem był pożar Reichstagu, parlament przestał istnieć, Göring spuścił ze smyczy swoją sforę, jedno uderzenie pięścią w stół – i praworządność w Niemczech przestała obowiązywać. Z dreszczem trwogi ludzie dowiadywali się, że w czasach pokojowych tworzy się obozy koncentracyjne, że w koszarach buduje się tajne bunkry, w których likwiduje się niewinnych ludzi bez sądu i bez formalności. „To odruch, wybuch pierwszej wściekłości – mówiono sobie. – Takie rzeczy w wieku XX nie mogą trwać na stałe”. Ale to był dopiero początek. Świat nastawiał uszu, lecz jeszcze nie chciał wierzyć w to, co wydawało się niewiarygodne. Ale już wtedy widywałem na własne oczy pierwszych uciekinierów. Przedzierali się przez góry w pobliżu Salzburga w nocy lub przeprawiali się wpław przez rzekę graniczną. Wygłodniali, bezradni, obdarci, nieomal pomyleni, mieli wzrok błędny. Od nich rozpoczęła się paniczna ucieczka przed bestialstwem, która później rozlała się po całej kuli ziemskiej. Lecz patrząc na tych zbiegów, nie przeczuwałem, że z ich pobladłych twarzy mogę odczytać swój własny los i że my wszyscy padniemy ofiarą niepohamowanej żądzy władzy tego człowieka.

x

Ostatnie godziny spędzone w Europie udzieliły mi jakby przestrogi i dały wiele do myślenia przed tą podróżą. Latem roku 1936 wybuchła wojna domowa w Hiszpanii. Dla powierzchownego widza ten piękny i tragiczny kraj rozdarty był tylko waśniami wewnętrznymi; w rzeczywistości wszakże były to już manewry przygotowawcze dwóch potężnych grup ideologicznych przed ich późniejszym zderzeniem. Wsiadłem w Southampton na statek angielski przekonany, że nasz parowiec, aby ominąć strefę wojenną, nie zatrzyma się, tak jak zwykle, w Vigo, pierwszym na kursie porcie hiszpańskim. Ku memu zdziwieniu przybyliśmy jednak do tego portu i nawet pozwolono nam, pasażerom, zejść na ląd na kilka godzin. Miasteczko Vigo było w tym czasie zajęte przez frankistów i leżało z dala od właściwego terenu działań wojennych. A jednak w ciągu tych paru godzin miałem sposobność zobaczyć coś, co usprawiedliwiało moje przygnębienie. Przed ratuszem, nad którym powiewała flaga generała Franco, stały szeregi młodych chłopców ubranych z wiejska, przeważnie pod wodzą księży; najwidoczniej sprowadzono ich z sąsiednich wiosek. W pierwszej chwili nie wiedziałem, na co czekają. Czy to chłopi zwerbowani do jakiejś doraźnej pracy? Czy może bezrobotni czekający na posiłek?

Byłem przerażony. Gdzie widziałem już coś podobnego? Najpierw we Włoszech, a potem w Niemczech. I tam, i tu takie same nieskazitelnie czyste mundury, nowe samochody i karabiny maszynowe. Znów nasunęło mi się pytanie; kto dostarcza, kto płaci za te nowe mundury, kto organizuje tych wynędzniałych, anemicznych chłopców, kto pcha ich przeciwko legalnej władzy, przeciwko wybranemu legalnie parlamentowi reprezentującemu ich własny naród? Wiedziałem przecież, że Skarb Państwa i składy broni były w ręku legalnego rządu. A więc te samochody, tę broń dostarczają obce państwa; nie ulega przeto kwestii, że zostały przerzucone przez granicę z pobliskiej Portugalii. Ale kto ich dostarczył, kto za nie płacił? Była to nowa siła dążąca do władzy, jedna i ta sama siła działająca tu i tam, siła z upodobaniem stosująca przemoc i uważająca za staroświeckie słabości te wszystkie idee, które nam były drogie i dla których żyliśmy: pokój i humanizm. Były to jakieś tajemnicze grupy ukrywające się w swoich biurach i koncernach, wyzyskujące cynicznie naiwny idealizm młodzieży dla swoich interesów. Był to pęd do gwałtu i przemocy, które swą nową, bardziej precyzyjną techniką miały pogrążyć naszą nieszczęsną Europę w otchłań starego barbarzyństwa wojennego.

Wrażenia zmysłowe, optyczne są zawsze bardziej przekonywające niż dziesiątki przeczytanych artykułów i broszur. Widząc na własne oczy, jak ci młodzi, niewinni chłopcy, wyposażeni w broń przez tajemniczych mocodawców, mają być rzuceni jak bezwolne kukły przeciw innym, tak samo jak oni niewinnym młodym chłopcom w ich własnej ojczyźnie, zrozumiałem, co nas czeka, przed czym stoi Europa. Gdy po paru godzinach statek nasz odbił od brzegu, udałem się szybko do kabiny. Zbyt bolesny był dla mnie widok tego pięknego kraju, który nie ze swojej winy padł ofiarą straszliwego spustoszenia. Cała Europa wydawała mi się skazana na śmierć wskutek własnego szaleństwa, Europa, nasza święta ojczyzna, kolebka i panteon cywilizacji zachodniej.

xxx

Muszę przyznać, że obserwacje i uwagi Zweiga na temat nazizmu bardzo mnie zaniepokoiły. Szczególnie to, że faszyzm niemiecki i hiszpański wykorzystywał młodych chłopców, szkolono ich i zapewne wpajano im pewne idee. I w jednym i w drugim wypadku nie było trudno ich pozyskać, bo kryzys, bieda i brak perspektyw życiowych ułatwiały ich werbunek. Gdy więc przeczytałem informację, że rząd ukraiński zezwolił młodym chłopcom w wieku 18-22 lat na wyjazd za granicę, pomimo że trwa tam wojna i brakuje rekrutów, to nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Gdzie wyjadą ci chłopcy, a przynajmniej część z nich? Jakie będą mieć perspektywy za granicą, bez wykształcenia, zawodu i zapewne nie znając żadnego obcego języka? Czyż nie była to kusząca perspektywa dla młodych i biednych chłopców w Niemczech i Hiszpanii? A czy taką nie będzie dla młodych Ukraińców? Dla wielu z nich może taką być.

I teraz to, co w tym wszystkim może być najgorsze. Jeśli przyjadą do Polski i tu będą szkoleni, to co to będzie oznaczać? Nazistowskie bojówki w Niemczech pojawiły się na początku lat 20-tych, a potem zniknęły na wiele lat, by uaktywnić się w odpowiednim momencie. Czy Polskę czeka podobny scenariusz? Jeśli powstanie wspólne państwo polsko-ukraińskie, to czy taki scenariusz nie będzie możliwy? Dlaczego wielcy tego świata tolerują, a może raczej wspierają ukraiński faszyzm? Bez ich poparcia i finansowania Hitler pozostałby tylko piwiarnianym mówcą. Źle się dzieje w państwie polskim czy może raczej w państwie polsko-ukraińskim.

Człowiek polityczny

Czasem, żeby ogarnąć całość, wystarczy poznać jej fragment. Tak przynajmniej jest, jak sądzę, w polityce. Klasycznym przykładem polityka był Joseph Fouché. W swojej książce Portret człowieka politycznego Wydawnictwo Książnica”, Katowice 2000, Stefan Zweig stworzył jego bardzo sugestywny obraz. Wydawnictwo, w krótkiej notce, tak go charakteryzuje:

Joseph Fouché, „najbardziej zdumiewający mąż stanu” czasów Rewolucji Francuskiej i Cesarstwa, doradca Bonapartego i jego przeciwnik, dyplomata i wygnaniec, nie cieszył się sympatią współczesnych, nie znalazł też sprawiedliwości u potomnych – ktokolwiek o nim wspominał, nie szczędził zjadliwych epitetów, usuwając go do drugiego szeregu statystów. Wybitny biografista austriacki Stefan Zweig, który stworzył przekonujące portrety m.in. Marii Antoniny i Marii Stuart, potrafił od drugorzędnej odróżnić rolę drugoplanową, jaką odegrał w dziejach Fouché. Dostrzegłszy w nim niezwykle barwną, nigdy do końca nie odgadnioną osobowość, śledzi w tej książce zmienne koleje losów człowieka, który u progu nowej epoki przewodził wszystkim stronnictwom i jedyny je przeżył, który choć nigdy naprawdę nie zdobył władzy, sprawował ją latami, który w psychologicznym pojedynku zwyciężył Robespierre’a i Napoleona.

Z kolei Wikipedia tak go charakteryzuje:

Joseph Fouché, książę Otranto (ur. 21 maja 1759 w Le Pellerin koło Nantes, zm. 25 grudnia 1820 w Trieście we Włoszech) – francuski polityk, członek Konwentu w okresie rewolucji francuskiej, minister policji podczas panowania Napoleona. Odpowiedzialny za masowe mordy w Lyonie podczas rewolucji (stąd przydomek Kat z Lyonu, fr. Mitrailleur de Lyon).

W okresie rewolucji francuskiej był członkiem Konwentu Narodowego, wybrany z departamentu Loire-Atlantique. Związał się z Robespierre’em i jakobinami. W 1793 roku głosował za skazaniem Ludwika XVI na śmierć. W 1794 roku aresztowany za wystąpienia przeciwko Robespierre’owi, uwolniony w wyniku amnestii. Po upadku dyktatury jakobinów jeden z czołowych polityków w okresie rządów termidorian. Poparł przeprowadzony przez Napoleona zamach stanu i wprowadzenie konsulatu. W latach 1799–1802, 1804–1810 i podczas „stu dni“ był ministrem policji cesarza. Po upadku Napoleona w 1815 roku przeszedł na stronę Ludwika XVIII, został prezydentem rządu tymczasowego, a później ministrem policji. Zdymisjonowany, głównie za sprawą rojalistów, został mianowany ambasadorem w Dreźnie, a następnie oskarżony o królobójstwo i skazany w 1816 r. na dożywotnią banicję.

x

Poniżej wybrane fragmenty z tej książki:

Joseph Fouché – jeszcze nieprędko zostanie księciem Otranto! – urodził się 31 maja 1759 roku w portowym mieście Nantes. Marynarzami, kupcami byli jego rodzice, marynarzami jego przodkowie; wydawało się więc naturalne, że ich potomek również wyruszy na morze, będzie handlował lub prowadził statki. Szybko jednak okazało się, że ten szczupły, wyrośnięty, anemiczny, nerwowy i brzydki chłopak nie zdradza najmniejszej skłonności do tak trudnego i wówczas jeszcze rzeczywiście heroicznego zajęcia. Dwie mile od brzegu cierpiał już na chorobę morską, był zmęczony po kwadransie biegu lub chłopięcych zabaw. Co począć z tak delikatną latoroślą, nie bez troski zdawali sobie pytanie rodzice, gdyż we Francji roku 1770 nie było jeszcze miejsca dla przebudzonego już duchowo i niecierpliwie prącego do przodu mieszczaństwa. W sądach, w administracji, na wszystkich stanowiskach, w każdym urzędzie, wszystkie tłuste kąski zastrzegano dla szlachty; do służby u dworu wymagano herbu hrabiowskiego lub intratnej baronii; nawet w wojsku mieszczanin, nim posiwiał, dorobić się mógł najwyżej stopnia kaprala. W źle rządzonym, skorumpowanym królestwie trzeci stan nie miał jeszcze żadnych szans; nic dziwnego, że ćwierć wieku później zechce wywalczyć pięściami to, czego zbyt długo odmawiano jego wyciągniętej w pokornej prośbie dłoni.

Pozostawał tylko Kościół. Ta tysiącletnia potęga, znajomością świata nieskończenie przewyższająca wszystkich królów, postępuje mądrzej, bardziej demokratycznie i wielkodusznie. Każdy talent może liczyć na jej opiekę i nawet człowieka najniższego stanu przyjmuje do swego niewidzialnego królestwa. A że mały Joseph wyróżniał się wynikami w nauce w szkole u Oratorianów, ci po jej ukończeniu chętnie znaleźli dla niego miejsce nauczyciela matematyki i fizyki, inspektora szkolnego i katechety. W wieku dwudziestu lat miał Fouché w tym zakonie, od czasu wypędzenia jezuitów kierującym katolickim wychowaniem w całej Francji, dobrą posadę, która choć skromna i nie dająca wielkich widoków na karierę, była przecież dla niego szkołą, w której ucząc innych uczył się sam.

Przez dziesięć lat, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, ten blady, zamknięty w sobie półksiądz snuje się po klasztornych krużgankach i cichych refektarzach. Uczy w Niort, Saumur, Vendȏme, w Paryżu, ale nie odczuwa prawie potrzeby zmiany miejsca, gdyż wszystko jedno, w jakim mieście, życie nauczyciela seminaryjnego płynie tak samo spokojnie, ubogo i niepozornie, zawsze za milczącymi murami, zawsze w izolacji od życia. (…) Jakby wszystko stanęło w miejscu na te dziesięć nierzeczywistych lat poza czasem i przestrzenią, jałowych i pozbawionych ambicji, cichych, spędzonych w cieniu.

Ale przecież przez te dziesięć lat klasztornej szkoły Joseph Fouché posiadł wiele umiejętności, które niezwykle przydały się przyszłemu mężowi stanu; przede wszystkim opanował technikę milczenia, kardynalną sztukę ukrywania własnych myśli, osiągnął mistrzostwo w obserwowaniu charakterów i umiejętność postępowania z ludźmi. To, że przez całe życie, nawet w pasji, panował nad każdym drgnieniem twarzy, że na jego nieruchomym, ukrytym za murem milczenia obliczu nie można było dostrzec nigdy gwałtownych przypływów gniewu, rozgoryczenia,wzburzenia, że takim samym spokojnym bezbarwnym głosem wypowiadał rzeczy najzwyklejsze i najstraszliwsze i tak samo bezszelestnym krokiem potrafił poruszać się po cesarskich komnatach i wśród szalejącego tłumu – wszystko to brało się stąd, że nim wspiął się na scenę świata, przez lata spędzone w refektarzach zdobył niezrównaną wewnętrzną dyscyplinę, biorąc przykład z Loyoli dawno poskromił własną wolę i nauczył się przemawiać na liczącej wiele wieków retoryce Kościoła. Może to nie przypadek, że trzech wielkich dyplomatów Rewolucji Francuskiej, Talleyrand, Sieyés i Fouché, przyszło ze szkoły Kościoła; nim osiągnęli popularność, od dawna już posiedli znajomość ludzi. Prastara, wspólna, sięgająca daleko wstecz tradycja w decydujących momentach wyciska pewne podobieństwo na ich skądinąd tak odmiennych charakterach. Fouché dodał do tego żelazną, równą spartańskiej dyscyplinę, wewnętrzny sprzeciw wobec luksusu i blichtru, umiejętność ukrywania prywatnego życia i uczuć osobistych; nie, te lata spędzone w cieniu klasztornych murów nie były wcale stracone, ucząc innych nauczył się tam nieskończenie dużo.

Za murami klasztorów, w najściślejszym odosobnieniu, ten jakże giętki i niespokojny duch zdobywa stopniowo ogromną wiedzę psychologiczną. Przez lata dane mu będzie działać tylko w ukryciu, w najściślejszym kręgu duchowieństwa, ale już w roku 1778 zaczęła się we Francji społeczna zawierucha, która wdarła się nawet za mury klasztorów. W celach Oratorianów tak samo dyskutowano na temat praw człowieka, jak na spotkaniach wolnomularzy, jakiś nowy rodzaj ciekawości pchał tych młodych księży ku mieszczanom, ciekawość również sprawiała, że nauczyciel matematyki i fizyki zainteresował się zdumiewającymi odkryciami epoki, braćmi Montgolfier, pierwszymi statkami powietrznymi, wspaniałymi wynalazkami z dziedziny elektryczności i medycyny. Duchowni szukali kontaktu z kołami inteligencji, a w Arras mogli go znaleźć w osobliwym klubie zwanym „Rosati”, czymś w rodzaju „szlarafii”1, w którym wesoło spędzali czas miejscowi intelektualiści. Były to bardzo skromne spotkania, na których spokojnie, niepozorni mieszczanie recytowali wierszyki lub wygłaszali literackie przemówienia, wojskowi mieszali się z cywilami i mile widziany był również nauczyciel z klasztornej szkoły, Joseph Fouché, gdyż miał dużo do powiedzenia na temat osiągnięć fizyki. Często siadywał tam wśród kolegów i słuchał, gdy na przykład pewien kapitan z korpusu inżynierskiego, nazwiskiem Lazare Carnot, odczytywał szydercze wiersze własnego autorstwa albo blady adwokat o wąskich ustach, Maksymilian de Robespierre (wtedy przywiązywał jeszcze wagę do szlacheckiej partykuły), wygłaszał przy stole przyprawiającą o zawrót głowy mowę na cześć „Rosati”. Albowiem prowincja rozkoszuje się jeszcze ostatnimi powiewami filozofującego wieku osiemnastego, pan de Robespierre zamiast krwawych wyroków spokojnie układa zgrabne wierszyki, szwajcarski lekarz Marat zamiast gwałtownych komunistycznych manifestów pisze słodko sentymentalną powieść, mały porucznik Bonaparte trudzi się gdzieś na prowincji nad nowelą, naśladownictwem Wertera; burzowe chmury dopiero gromadzą się za horyzontem.

Cóż za igraszka losu: noszący tonsurę2 nauczyciel szkoły klasztornej szczególnie się zaprzyjaźnił właśnie z tym bladym, nerwowym, nieskończenie ambitnym adwokatem de Robespierre; (…) Kiedy Maksymilian de Robespierre miał jechać do Wersalu, żeby jako delegat do Stanów Generalnych wziąć udział w pracach nad nową konstytucją Francji, to właśnie noszący tonsurę Joseph Fouché pożyczył kilka sztuk złota bardzo biednemu adwokatowi, żeby mógł opłacić podróż i uszyć sobie nowe ubranie.

Wkrótce po odjeździe Robespierre’a na sesję Stanów Generalnych, która wstrząśnie fundamentami Francji, oratorianie z Arras również robią swoją małą rewolucję. Polityka wcisnęła się do refektarzy i mądry, obdarzony świetnym węchem Joseph Fouché czuje powiew historii. Z jego inicjatywy księża wysyłają deputację do Zgromadzenia Narodowego, żeby okazać swoją sympatię dla trzeciego stanu. Zwykle jednak tak ostrożny, tym razem uderzył o godzinę za wcześnie. Przełożeni, nie mając siły ukarać go naprawdę, wysyłają za karę do bratniego zakładu w Nantes, tam gdzie pobierał nauki jako chłopiec i gdzie uczył się poznawać ludzi.

Teraz jednak jest już dorosły, już dojrzał i nie ma dłużej ochoty uczyć wyrostków tabliczki mnożenia, geometrii i fizyki. Czując, skąd wieje wiatr, Fouché zrozumiał, że w kraju rozpęta się wkrótce społeczna zawierucha, że polityka opanowuje świat: a więc naprzód, do polityki! Zrzuca sutannę, przestaje pielęgnować tonsurę i wygłasza polityczne wykłady, już nie dla niedorosłych chłopców, lecz dla dziarskich obywateli Nantes. Założono klub – cóż, kariera polityków zawsze wymaga sceny, na której mogą wypróbować swoją elokwencję – wystarczyło kilka tygodni, i Fouché jest prezesem „Amis de la Constitution” w Nantes. Sławi postęp, ale bardzo ostrożnie, bardzo łagodnie, gdyż w mieście zacnych kupców polityczny barometr wskazuje umiarkowaną pogodę, w Nantes nikomu nie jest potrzebny radykalizm, tutaj ludzie obawiają się o swój kredyt, a przede wszystkim chcą robić dobre interesy. Kolonie dostarczają zbyt wielkich zysków, by budziły tam sympatie tak fantastyczne pomysły, jak uwalnianie niewolników; toteż Joseph Fouché natychmiast układa patetyczny dokument do Konwentu przeciwko zniesieniu handlu niewolnikami, co wprawdzie spotka się z ostrą przyganą Brissota, nie pomniejsza jednak poważania, jakim cieszy się Fouché w węższych kręgach mieszczaństwa. Żeby w porę wzmocnić swoją pozycję polityczną wśród miejscowej kamaryli (przyszłych wyborców), pośpiesznie żeni się z córką majętnego kupca, brzydką, ale dobrze urodzoną panienką, gdyż szybko i bez reszty chce zmieszczanieć w czasach, w których – czuje już to – stan trzeci będzie wkrótce stanem najwyższym i rządzącym.

To wszystko było już przygotowaniem do właściwego celu. Ledwie rozpisano wybory do Konwentu, były nauczyciel klasztornej szkoły zgłasza swoją kandydaturę. A co robi każdy kandydat? Na początek obiecuje swoim poczciwym wyborcom wszystko, co tylko ci chcą usłyszeć. Fouché obiecuje więc ochronę handlu, obronę własności, przestrzeganie praw; o wiele wymowniej piorunuje (bo w Nantes wiatr wieje raczej z prawa niż z lewa) przeciwko tym, którzy zakłócają porządek publiczny, niż przeciwko staremu reżimowi. Rzeczywiście, anno 1792 zostaje deputowanym do Konwentu i trójkolorowa kokarda delegata zastąpi teraz na długo skrycie, lecz wciąż jeszcze noszoną tonsurę.

Rankiem 21 września nowo wybrany Konwent wchodzi na salę. Nie witany już tak uroczyście, tak pompatycznie jak pierwsze Zgromadzenie Konstytucyjne trzy lata temu. Wtedy stał jeszcze pośrodku drogocenny fotel obity wyszywanym w białe lilie adamaszkiem, miejsce dla króla; gdy wszedł król, wszyscy unieśli się z szacunkiem, wydając radosne okrzyki na cześć pomazańca. Teraz jednak padły jego warownie, Bastylia i Tuilerie, nie ma już we Francji króla; tylko tłustawy jegomość, zwany przez swoich prostackich strażników i sędziów Ludwikiem Kapetem, pozbawiony władzy nudzi się w Temple i jak zwykły obywatel bezradnie czeka na wyrok. Krajem rządzi siedmiuset pięćdziesięciu posłów, którzy usadowili się w jego własnym domu. Z tyłu, za stołem prezydialnym, wiszą wypisane olbrzymimi literami nowe tablice dziesięciu przykazań, dokładny tekst konstytucji, a ściany sali zdobią – niebezpieczny symbol – wiązki liktorskich rózeg i morderczy topór.

Na galeriach zbiera się lud i ciekawie przygląda swoim wybrańcom. Siedmiuset pięćdziesięciu członków Konwentu wolnym krokiem udaje się do królewskiego domu, dziwna mieszanina wszystkich stanów i zawodów: bezrobotni adwokaci obok słynnych filozofów, zbiegli księża obok weteranów dawnych wojen, niefortunni łowcy przygód obok słynnych matematyków i wytwornych poetów; tak się dzieje, gdy gwałtownie potrząsnąć szklanką, za sprawą rewolucji to co było we Francji na samym dnie, teraz wypłynęło na wierzch. Najwyższa pora, żeby uporządkować chaos.

Już podział miejsc świadczy o pierwszej próbie zaprowadzenia ładu. W amfiteatralnej sali, tak ciasnej, że nieprzyjazne słowa zderzają się niemal w powietrzu, na dole w głębi siedzą spokojni, oświeceni, ostrożni, „Marais”, Bagno, jak nazwano szyderczo tych beznamiętnie ważących wszystkie decyzje. Bojowi, niecierpliwi, radykalni zajmują miejsca na najwyższych ławach, na „Górze”, której ostatnie rzędy dotykają już galerii, symbolicznie niejako dając przez to do zrozumienia, że za nimi stoją masy, lud, proletariat.

Te dwie siły stanowią szale wagi. Między nimi w odpływach i przypływach faluje rewolucja. Dla mieszczaństwa, dla umiarkowanych, republika wywalczywszy konstytucję, usunąwszy króla i szlachtę, przeniósłszy prawa na trzeci stan, osiągnęła wszystko, co było do osiągnięcia; teraz najchętniej postawiliby tamę, zatrzymali napierające doły i ograniczyli się do tego, co świeżo zdobyli. Ich przywódcami są Condorcet, Roland, żyrondyści, przedstawiciele duchowieństwa i stanu średniego. Ci z Góry jednak chcą dalej pchać potężną falę rewolucji, aż porwie ze sobą wszystkie istniejące jeszcze przeżytki, wszystkie objawy zacofania; oni, Marat, Danton, Robespierre jako przywódcy proletariatu dążą do „la revolution intégrale”, rewolucji całkowitej, radykalnej, aż po ateizm i komunizm. Po królu chcą rzucić na ziemię również i inne tradycyjne podpory państwa, pieniądz i Boga. Raz w stronę jednej, raz drugiej partii niespokojnie przechylają się szale wagi. Jeżeli zwyciężą żyrondyści, umiarkowani, rewolucję zamuli stopniowo najpierw liberalna, potem konserwatywna reakcja. Jeżeli zwyciężą radykałowie, porwą ją fale i wichry anarchii. Toteż odświętna harmonia w godzinie otwarcia nie oszuka nikogo z obecnych na owym historycznym posiedzeniu, każdy wie, że na tej sali wkrótce rozpocznie się walka na śmierć i życie, walka o dusze i władzę. Miejsce, jakie zajmuje deputowany, na dole, na parterze, czy wysoko, na górze, od razu określa jego stanowisko.

Wśród tych siedmiuset pięćdziesięciu, którzy wkroczyli uroczyście na salę zdetronizowanego króla, milcząc wszedł również, przepasany trójkolorową wstęgą wybrańca narodu, Joseph Fouché, deputowany z Nantes. Tonsura już mu zarosła, dawno zrzucił kapłańskie suknie; jak wszyscy tutaj, miał na sobie pozbawiony ozdób strój mieszczanina.

Gdzie też zajmie miejsce? Wśród radykałów, na górze, czy na dole, wśród umiarkowanych? Joseph Fouché nie waha się długo. Zna tylko jedną partię, której był i pozostanie wierny aż do końca: silniejszą, partię większości. Toteż i tym razem waży i oblicza w duchu głosy, i widzi: na razie władza należy jeszcze do żyrondystów, do umiarkowanych. Siada więc na ich ławach, obok Condorceta, Rolanda, Servana, obok ludzi, którzy trzymają w ręku ministerstwa, mają wpływ na wszystkie nominacje i rozdzielają tłuste kąski. Tutaj, wśród nich, czuje się pewnie i tutaj siada.

Ostrożny! mało kto jest tak ostrożny jak on. W sprawozdaniach z posiedzeń z pierwszych miesięcy w ogóle nie pojawia się nazwisko Josepha Fouché. Podczas gdy inni, gnani próżnością, pchają się natarczywie do głosu, zgłaszają propozycje, wygłaszają pompatyczne przemówienia, nawzajem się oskarżają i zwalczają, deputowany z Nantes ani razu nie pojawia się na podwyższeniu dla mówców. Słabość głosu, tak tłumaczy się wobec przyjaciół i wyborców, przeszkadza mu w publicznych wystąpieniach. A ponieważ wszyscy pozostali łapczywie i z niecierpliwością jeden przez drugiego rwą się do słowa, milczenie tego skromnego na pozór człowieka sprawia tylko sympatyczne wrażenie.

Jego skromność jest jednak w rzeczywistości wykalkulowana. Były fizyk najpierw oblicza stosunek sił, obserwuje, zwleka z zajęciem stanowiska, gdyż widzi, że szala zwycięstwa się chwieje. Dopóki nie przechyli się ostatecznie, ostrożny Fouché nie decyduje się zadeklarować po tej lub po tamtej stronie. Tylko nie wyczerpać się przedwcześnie, tylko się zbyt wcześnie nie określić, nie związać na zawsze! Jeszcze nie wiadomo, czy rewolucja pójdzie naprzód, czy też opadną jej fale; jak prawdziwy marynarski syn, Fouché czeka na pomyślny wiatr i na razie trzyma swój statek w porcie.

Jeszcze w Arras, za murami klasztoru, obserwował, jak szybko od „hosanna3 lud przechodzi do okrzyków „crucifiger4. Wszyscy lub prawie wszyscy, którzy wysunęli się na pierwszy plan w okresie Stanów Generalnych i Zgromadzenia Konstytucyjnego, dzisiaj są zapomniani albo znienawidzeni. Ciało Mirabeau, wczoraj jeszcze w Panteonie, dziś haniebnie stamtąd wyrzucone; La Fayette, kilka tygodni temu wielbiony triumfalnie jak ojciec ojczyzny, dziś jest już zdrajcą; Custine, Pétion, jeszcze niedawno radośnie witani, przemykają się już bojaźliwie z dala od tłumu. Nie, tylko nie ujawniać się zbyt wcześnie, nie określić zbyt pochopnie, niech najpierw wyczerpią, wypalą się inni! On, który wcześnie poznał świat, wie, że rewolucja nigdy nie należy do tego, kto ją rozpoczął, lecz zawsze do ostatniego, do tego, który jest na końcu i niczym zdobycz ciągnie ją ku sobie.

Toteż mądry, świadomie przycupnął w cieniu. Zbliża się do sprawujących władzę, ale sam unika wszelkiej oficjalnej, wszelkiej widocznej władzy. Miast grzmieć z trybuny i na łamach prasy, woli, by go wybierano do komitetów i komisji, skąd siedząc w cieniu można mieć wgląd w sytuację i wpływ na wydarzenia, unikając kontroli i nienawiści. I rzeczywiście, dzięki sprawności w pracy jest lubiany, niepozorny wygląd chroni go przed wszelką zawiścią. Z pokoju, w którym pracuje czekając, aż wybije jego godzina, może bez przeszkód patrzeć, jak pożerają się nawzajem tygrysy z Góry i pantery Żyrondy, jak wielcy zapaleńcy, górujący nad innymi, Verniaud, Condorcet, Desmoulins, Danton, Marat i Robespierre, ranią się nawzajem śmiertelnie. Przygląda się i czeka, gdyż wie: dopiero, kiedy zniszczą się nawzajem ci zapaleńcy, nadejdzie czas dla wyczekujących i inteligentnych. Fouché zawsze będzie decydował się dopiero wtedy, gdy bitwa zostanie już rozegrana.

Przez całe życie lubi stać w cieniu: nigdy naprawdę nie sprawować władzy, a przecież trzymać ją całkowicie w swoich rękach, pociągać za wszystkie nici, ale za nic nie ponosić odpowiedzialności. Zawsze ustawiać się za Pierwszym, kryć się za jego plecami, pchać go do przodu, a gdy tylko ten zapędzi się zbyt daleko, w decydującym momencie gładko się go zaprzeć, to będzie jego ulubiona rola. Najznakomitszy intrygant na politycznej scenie z taką samą wirtuozerią odgrywa ją w dwudziestu przebraniach, w niezliczonych epizodach, pod rządami republikanów, królów i cesarzy.

x

Stefan Zweig dał nam bardzo sugestywny i wyczerpujący obraz, jak on to określił, człowieka politycznego, jednocześnie opisując pewne mechanizmy czy prawa, jakimi rządzi się polityka. Po tej lekturze nie ma więc najmniejszych wątpliwości, że prawdziwa władza jest starannie ukryta, a jej zamiary nie są znane tym, których one dotyczą, czyli wyborcom. Chcą nie chcąc, między wierszami, napisał on o roli Kościoła w tworzeniu sceny politycznej. A rola ta wydaje się być fundamentalna. Trudno się dziwić, bo to najstarsza instytucja, a zatem dysponująca największą wiedzą i doświadczeniem. Czymże są bowiem tajne kancelarie państwowe i rządowe, do których ma dostęp każda nowa władza, wobec tych kościelnych? Za murami klasztorów kryją się archiwa, w które wgląd mają tylko nieliczni. Żadna wojna ich nie niszczy. Zatem wszelkie lustracje rządowe są tylko igrzyskami dla plebsu. Ale o tym nie trzeba głośno mówić.

A kim był Fouché? A może ciekawsze jest pytanie: czy miał swego oficera prowadzącego, który rezydował ukryty gdzieś głęboko w jakimś klasztorze? A czy w przypadku innych nie było podobnie?

W Wikipedii można znaleźć, bez większego wysiłku, parę ciekawych fragmentów, które opisują, choć nie wprost, mechanizm tworzenia sceny politycznej w trakcie tej rewolucji:

Jakobini (fr. Jacobins) – lewicowy klub polityczny działający w rewolucyjnej Francji. Został założony w 1789 w Paryżu jako Klub Bretoński. Na jego czele stał Maximilien Robespierre. 10 sierpnia 1790 roku został przemianowany na Stowarzyszenie Przyjaciół Konstytucji (Société des amis de la Constitution). U szczytu swojej potęgi klub miał setki kapituł rozsianych po całej Francji z całkowitą liczbą członków około 400 tys. Po upadku Robespierre’a klub został zlikwidowany. Jego członkowie byli przeciwni klerowi katolickiemu i religii chrześcijańskiej, w miejsce której ustanowili kult Istoty Najwyższej. Przydomek „jakobini” pochodzi od miejsca obrad w klasztorze zakonu dominikanów (zwanych jakobinami) w Paryżu.

Początkowo opowiadający się za monarchią konstytucyjną, jednak na drodze radykalizacji skłaniający się ku proklamacji republiki. Wynikało to z wewnętrznego podziału w partii i wyodrębnienia się feuillantów. Zwolennicy koncepcji republikańskiej z Maximilienem Robespierre’em na czele nadawali ton dalszej polityce ugrupowania. Do kolejnego podziału wewnętrznego doszło w obliczu wypowiedzenia przez Francję wojny Austrii. Jedni uważali, że należy szerzyć ideę rewolucji całemu światu, umacniając tym samym zdobycze rewolucji (żyrondyści). Obóz drugi z Robespierre’em na czele twierdził, iż Francja nie jest jeszcze na to gotowa. Po proklamowaniu Republiki klub przemianowano na Stowarzyszenie Przyjaciół Wolności i Równości (Société des amis de la liberté et de l’égalité).

Dla jakobinów celem było powołanie narodowego parlamentu, który – demokratycznie wybrany – byłby symbolem suwerennego państwa. W ten sposób przyczynili się m.in. do powstania nacjonalizmu.

Jakobinami nazywali członkowie konfederacji targowickiej polskich wyznawców radykalnej polityki rewolucyjnej – podczas insurekcji kościuszkowskiej ich czołowymi przedstawicielami byli Hugo Kołłątaj, Jakub Jasiński i Józef Zajączek. Członkiem zagranicznym klubu jakobinów został 24 grudnia 1790 późniejszy twórca konfederacji targowickiej, Stanisław Szczęsny Potocki.

Feuillanci (Feuillants) – klub polityczny czasów rewolucji francuskiej. Jego oficjalna nazwa brzmiała Stowarzyszenie 1789 roku. Klub został utworzony 16 lipca 1791 roku w wyniku secesji z klubu jakobinów, którego polityka ulegała stopniowej radykalizacji. Feuillanci jako miejsce swoich spotkań obrali bernardyński klasztor Feuillantów, dzięki czemu zaczęto tak nazywać to ugrupowanie. Feuillanci opowiadali się za monarchią konstytucyjną i rolą króla jako najwyższej władzy wykonawczej. Jednocześnie propagowali laicyzm i prowadzili umiarkowaną działalność antyklerykalną. Ich główną linią programową była demokratyzacja życia publicznego, wierność konstytucji i zakończenie dzieła rewolucji. Feuillanci byli najsilniejszym klubem politycznym w Legislatywie, z kolei wewnątrz podzieleni byli na dwie orientacje: lamenthystów (skupionych wokół Alexandre de Lametha) i fayettystów (skupionych wokół Marie Joseph de La Fayette’a) – stroniących od dworu królewskiego (La Fayette był wśród tego otoczenia persona non grata). Po obaleniu monarchii klub rozwiązano, a większość działaczy udała się na emigrację bądź odsunęła się od życia publicznego. Mimo to wielu z nich trafiło później na gilotynę.

Żyrondyści (fr. Girondins) – nieformalne stronnictwo polityczne z czasów rewolucji francuskiej, grupujące głównie przedstawicieli inteligencji i burżuazji, początkowo stanowiące prawe skrzydło jakobinów z programem monarchii konstytucyjnej i rządów parlamentarnych z zachowaniem swobód życia gospodarczego i religijnego.

Nazwa ugrupowania wywodzi się od departamentu Żyronda (fr. Gironde), a ten z kolei od Żyrondy, estuarium rzeki Garonny w południowej Francji), z którego pochodziła większość deputowanych. Członków tego stronnictwa zwano również brissotystami, od nazwiska ich głównego przywódcy Jakuba Brissot. Przyszli żyrondyści początkowo tworzyli klub jakobinów. Stronnictwo utworzone zostało na fali protestu wobec pokojowej polityki jakobinów. Część członków dokonała secesji na przełomie października i listopada 1791 roku.

Żyrondyści początkowo opowiadali się za monarchią konstytucyjną i ograniczeniem roli króla do funkcji reprezentacyjnych. W wyniku poparcia, jakim cieszyli się wśród ludności, otrzymali od Ludwika XVI misję tworzenia rządu. Byli gorącymi zwolennikami rozprzestrzeniania rewolucji w całej Europie i to pod ich wpływem Francja wypowiedziała wojnę Austrii 20 kwietnia 1792 roku, zapoczątkowując długi okres wojen z kolejnymi koalicjami. Szybko opowiedzieli się za republiką.

Żyronda utrzymywała w nowej republikańskiej rzeczywistości główny wpływ na władzę i to ją obarczano winą za klęski w wojnach i trudną sytuację gospodarczą. Szczególną nienawiścią żyrondystów darzyli sankiuloci i to oni, podjudzani przez kordelierów i jakobinów, dokonali 2 czerwca 1793 roku zamachu stanu, który doprowadził do unicestwienia stronnictwa. Czołowych przedstawicieli Żyrondy aresztowano, skazano na śmierć i zgilotynowano. Stronnictwo przestało istnieć, ale jego ocalali przedstawiciele wzięli udział w przewrocie termidoriańskim.

Żyrondyści dali początek idei politycznej zwanej żyrondyzmem. Ta umiarkowanie rewolucyjna idea (oparta na filozofii oświecenia i antyklerykalizmie) pojawiła się w czasie rządów Aleksandra Kiereńskiego w Rosji oraz w czasie rządów republikańskich w Hiszpanii w latach 1931–1936. W Polsce idea związana jest z tzw. lewicą laicką, prezentowaną przez Komitet Obrony Robotników, Unię Wolności i Partię Demokratyczną.

Sankiuloci (fr. sans-culottes czyli bez kulotów [bez gaci, czyli gołodupcy – przyp. W.L.], ważnego elementu ówczesnych garniturów) – pogardliwa nazwa stosowana przez stany wyższe w odniesieniu do najradykalniejszych uczestników rewolucji francuskiej (1789–1799), wywodzących się z robotników manufaktur, drobnych rzemieślników, kramarzy oraz bezrobotnych mieszkańców Paryża.

Sankiuloci tworzyli ruch niejednorodny, pozbawiony praw politycznych (od 1789 na statusie „obywateli biernych”), który nie wykształcił własnych struktur działając w lokalnych stowarzyszeniach, pozostających głównie pod wpływem kordelierów. Występowali przeciwko królowi Ludwikowi XVI, arystokracji, bogatej burżuazji, stanowiąc „zbrojne ramię” przywódców rewolucji. Odgrywali czołową rolę w szturmie na Bastylię (1789), obaleniu monarchii (1792), egzekucji króla (1793) i usunięciu żyrondystów (1793). Po przejęciu władzy przez jakobinów sankiuloci zostali dopuszczeni do funkcji wojskowych i administracyjnych, jednakże dążenia jakobinów do podporządkowania sobie całego społeczeństwa francuskiego doprowadziły do ostrego konfliktu z kordelierami i sankiulotami, którzy w lipcu 1794 wystąpili przeciwko jakobińskiemu terrorowi (przewrót 9 thermidora). Przywódcom sankiulotów wytoczono proces, ich przedstawicieli usunięto z organów władzy, sankiulotów rozbrojono, a ich działalność sparaliżowano. W okresie „thermidoriańskim” kilkakrotne, gwałtowne wystąpienia sankiulotów zostały krwawo stłumione, a wojskowa pacyfikacja robotniczych przedmieść Paryża w maju 1795 położyła kres ich ruchowi.

Radykalne oczekiwania i poglądy polityczne sankiulotów popychały burżuazyjne rządy rewolucji do coraz głębszych przemian społecznych. Wyróżniał ich ubiór – długie pantalony i czerwone czapki wolności – powstały w całkowitej opozycji do dotychczasowej mody arystokratycznej (krótkie bufiaste spodnie). Część ich programu przejął François Noël Babeuf i jego Sprzysiężenie Równych.

Kordelierzy (Cordeliers; od la corde – sznur) – klub polityczny z okresu rewolucji francuskiej założony 27 kwietnia 1790 roku w Paryżu. Jego pełna nazwa brzmiała Stowarzyszenie Przyjaciół Praw Człowieka i Obywatela (Société des Amis des droits de l’homme et du citoyen). W początkowym okresie rewolucji kordelierzy stanowili najbardziej radykalny blok lewicowy, żądając jako pierwsi ustanowienia republiki. Wkrótce podzielili się (nieformalnie) na dwa stronnictwa – radykalne, zwane hebertystami, i umiarkowane, zwane dantonistami. Niemal do końca współdziałali z jakobinami. W marcu roku 1794 doszło do trwałego rozłamu w klubie, w wyniku czego stronnictwo hebertystów upadło, a ich liderzy zostali zgilotynowani. Dantoniści zaś już kilka dni później stali się obiektem ataku jakobinów. W kwietniu, po zaaranżowanym procesie, główni przywódcy kordelierów zostali zgilotynowani, a klub rozwiązano.

x

Często wcześniej dziwiło mnie, dlaczego Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (1962-70) pisze „Wielka Rewolucja Francuska” i „rewolucja październikowa”? Teraz rozumiem. Rewolucja październikowa tylko powielała „zdobycze” Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Po to właśnie wybrał się Napoleon na Moskwę, by jej idee przenieść na rosyjski grunt. Wszystko wtedy powstało, a więc człowiek polityczny, czyli współczesny polityk, obecny system polityczny i nacjonalizm. Nawet manifest komunistyczny nie jest dziełem Marksa, ale o tym w następnym blogu. Mechanizm jest stosunkowo prosty. Powstaje opozycja, w tym wypadku względem króla, czyli monarchii. Po zdobyciu władzy, czy może nawet wcześniej, w jej łonie tworzy się rozłam. Silniejsza strona dochodzi do władzy. Po jakimś czasie, z racji niepowodzeń w polityce wewnętrznej i zewnętrznej, dochodzi do jej obalenia i opozycja zaczyna rządzić. I znowu pojawiają się problemy i niezadowolenie. W tym jednak wypadku, gdy brak opozycji, pojawia się dyktatura, czyli Napoleon. A gdy on ponosi porażki, to dochodzi do restauracji (jak ja lubię to słowo!) monarchii, ale już nie absolutnej tylko parlamentarnej. I tak to działa do dziś. Silna władza prezydencka to dawna monarchia, a silna władza parlamentu to dawna monarchia parlamentarna. Nic zatem nie zmienia się, poza tym, że zmieniają się nazwy. No właśnie! – Na początku było słowo. Wygląda na to, że to „Słowo” to potęga.

Kto zatem kieruje tym wszystkim? Kto pociąga za sznurki, które wiążą polityków? Wydaje się, że wszystkie drogi prowadzą do Kościoła, który za murami swoich potężnych klasztorów, prawie nietykalnych, skrywa niejedną tajemnicę. A gdy już trzeba zbombardować taki klasztor to uprzedza się o tym:

W czasie II wojny światowej wzgórze Monte Cassino było świetnym miejscem na bazę w tworzonej przez Niemców Linii Gustawa, ale marszałek polny Albert Kesselring (bawarski katolik), nie zezwolił na ufortyfikowanie tego miejsca, ponieważ byłoby to równoznaczne z wystawieniem na zniszczenie klasztoru, o czym poinformował Watykan i dowództwo aliantów. Dziś znany jest fakt, że alianci, przede wszystkim Amerykanie, wiedzieli, że w klasztorze nie stacjonowało niemieckie wojsko, jednak zdecydowali się na bombardowanie obawiając się, że w trakcie bitwy może się to zmienić. Na zbombardowanie klasztoru nalegał gen. Bernard Freyberg, dowódca Korpusu Nowozelandzkiego, którego dywizja miała szturmować górę. Wobec jego stanowczego stanowiska, sztab V Armii amerykańskiej wyraził zgodę na lotniczy atak na klasztor, chociaż wcześniej nie znajdował się na liście celów. Bombardowanie miało nastąpić początkowo 13 lutego 1944, ale z powodu złych warunków atmosferycznych przesunięto je o dwa dni. Publiczne ogłoszenie przez aliantów godziny bombardowania (15 lutego 1944), pozwoliło więc benedyktynom na zorganizowanie transportu i przewiezienie bezcennych skarbów kultury europejskiej, znajdujących się w klasztorze do Watykanu. – Wikipedia.

Czy te bezcenne skarby kultury europejskiej to również archiwa klasztorne?

  1. szlarafia – drobne sprężyny wypełniające materac, tapczany itp., zapewniające im dużą elastyczność i sprężystość. (niem. Schlaraffiamatratze, tj. schlaff-Raffia-Matratze ‘materac z wiotkiej rafii’) ↩︎
  2. tonsura – wygolone miejsce w kształcie kółka na głowie duchownego katolickiego; także: wygolony wierzch głowy u członków niektórych zakonów. ↩︎
  3. hosanna (ach, ratuj) – 1. okrzyk powitalny i modlitewny dawnych Żydów, używany w tymże znaczeniu także liturgii chrześcijańskiej. 2. przen. okrzyk wyrażający nastrój radosny, podniosły. ↩︎
  4. crucifiger (fr.) – ukrzyżować ↩︎

Analogie

Dzieją się na naszych oczach dziwne rzeczy w związku z wojną na Ukrainie. Jaki jest prawdziwy cel tych zabiegów, to nie wiadomo, ale pewnie za jakiś czas się dowiemy. Tymczasem nie pozostaje nic innego, jak tylko poszukać podobieństw czy analogii w historii tego regionu, zwanego strefą zgniotu. Ciekawe uwagi znalazłem w powieści Arnolda Zweiga (1887-1968) Intronizacja Czytelnik 1956. To niemiecki pisarz żydowskiego pochodzenia (zwei + g), o czym zresztą Wikipedia informuje. Akcja powieści toczy się w 1918 roku i koncentruje się wokół zamiaru Niemców wyniesienia na litewski tron króla im sprzyjającego i stąd tytuł tej powieści. O traktacie brzeskim pisałem w oddzielnym blogu, jeśli więc kogoś interesują jego szczegóły, to tam je znajdzie. Poniżej wybrane fragmenty.

1

Ordynans Lebehde z Oddziału V Ober-Ostu, z czapką bez daszka wciśniętą na czoło, w pasie włożonym na płaszcz, prężnie i po żołniersku biegnie poprzez noc, z cienką teczką pod pachą. Ulice Kowna są słabo oświetlone i całkiem puste. Obywatele przebywający po godzinie siódmej wieczorem poza domem muszą mieć specjalną przepustkę; bawimy się tu wszakże w „kraj nieprzyjacielski” i rozgarnięty żołnierz, jakim jest frajter Lebehde, od dawna wie o tym. Niektórzy biorą udział w tej zabawie, inni po prostu szczerzą zęby w uśmiechu lub wzruszają ramionami. „Przecież z nami również – myśli idący szybko żołnierz – bawią się w armię na wojnie, gdy tymczasem jesteśmy tylko uwięzionymi cywilami, narodem, na który nałożono areszt, zmuszono do służby wojskowej przez klasy panujące – książęta, urzędników, zawodowych oficerów, junkrów, bankierów, profesorów, pastorów, dziennikarzy i ich kobiety, ich popleczników. Oni wszyscy trzymają ze sobą i zapewniają swej kaście władzę; ujadają wprawdzie na siebie, ale w wypadkach poważnych podtrzymują wzajemnie swoją równowagę, podobnie jak dwie załogi ciągnące linę. Te również ciągną i szarpią linę tam i z powrotem, lecz znając reguły gry, nie ustępują. Dopiero gdy jedna z załóg puści sznur, druga pada w tył; lina się zwalnia i wtedy ludzie czasem potrafią zrobić z nią coś rozsądnego”.

2

Młodzi ludzie w rodzaju Winfrieda kręcili się przed wojną setkami na niemieckich uniwersytetach. Od czasu utworzenia Rzeszy Niemieckiej nastąpił między Renem a Odrą rozkwit gospodarczy, który mimo kryzysów i wahań wydał bujny owoc w pierwszym dziesiątku lat dwudziestego wieku. Niemieckie towary, niemieccy inżynierowie, technicy, lekarze, wynalazcy i myśliciele, niemieccy muzycy i pisarze zapładniali i krzewili europejską cywilizację, podnosili znaczenie swej ojczyzny, zrównali ją z narodami o najstarszych kulturach. Wprawdzie, jeśli chodzi o współżycie ludzi, istniały pewne ograniczenia; odpowiednio do wielkości państewek, z których składała się Rzesza, jej ludność rozpadała się na poszczególne człony, ściśle zamknięte we własnych kręgach. Protestantów, katolików i Żydów łączyły tylko luźne kontakty. Robotnicy prowadzili odrębne życie, chłopi i ziemianie mieli styczność z nową epoką wyłącznie poprzez nawozy sztuczne i maszyny. Bawarczycy i Prusacy, Hesowie i Westfalczycy, Ślązacy i Brandenburczycy trwali przy ojczystych tradycjach. Lecz w wielu małych, średnich i dużych miastach rozwinęło się mieszczaństwo wychowane na niemieckich klasykach, które w sposób liberalny i wielkoduszny usiłowało za pomocą książek, idei, dzieł sztuki oraz światopoglądu urzeczywistnić jedność narodu. Rok w rok ciągnęli młodzi chłopcy i dziewczęta do wielkich miast, aby tam rozwijać swoje zdolności, czerpać wyższe wykształcenie i znaleźć zawód mogący służyć całej społeczności.

3

Karol Lebehde otwiera drzwi, wchodzi w krąg zielonego, przytłumionego światła lamp biurowych, ale natychmiast zatrzymuje się: zauważył bowiem dziwną drętwotę w tej zazwyczaj gwarnej sali z ustawionymi wzdłuż i wszerz stołami. Tylko maszyna piszącego na matrycach Nentwicha głucho grzechocze, tylko głos dyktującego podoficera Hallera rozbrzmiewa w ciszy. Równomiernie odczytuje on ze stenogramu to, co przedtem przyjął do wiadomości swym rozsądnym, opanowanym umysłem. W kącie pokoju, odwrócony tyłem, stoi ktoś w narzuconym na ramiona płaszczu. Ten ktoś również słucha, oparty o stół, z ręką na papierach, które miał przerzucić. Lebehde widzi tylko krótko ostrzyżoną głowę, lekko odstające uszy i kanciaste ramiona żołnierza.

– „Odpowiedź Rządu Rosyjskiego na nowe i ostateczne warunki zawarcia pokoju powinna nadejść w ciągu nocy. Według prywatnych doniesień z Petersburga ich przyjęcie wydaje się pewne, w przeciwnym razie rząd bolszewicki straciłby poparcie mas.” – Poparcie mas – powtarza Haller na pytające spojrzenie Nentwicha, któremu – jak wie – trzeba niekiedy pomóc. Ci milczący ludzie mają ponad mundurami twarze przeciętnych Niemców, mniej lub więcej zniszczone i zniekształcone wskutek życia w ciągłej zależności i trzech lat wojny. Ale właśnie dlatego ci słuchający komunikatu i usiłujący go zrozumieć ludzie reprezentują całą olbrzymią armię niemiecką, cały naród, wszystkich mężczyzn, a nawet kobiety, dzieci i nie narodzone jeszcze niemowlęta wszystkich europejskich warstw i klas, którym samodzielnie nie wolno decydować o swej doli, za które kto inny rozstrzyga i decyduje. Tak więc wraz z nimi, przez nich reprezentowane, cisną się niewidzialne milionowe rzesze dookoła podoficera Hallera, słuchając chciwie jego słów, w których zawarty jest los. Los Rosji?… nie tylko Rosji.

– „Rozumie się samo przez się, że przyjęcie nowych i ku naszemu ubolewaniu cięższych warunków pokojowych nie będzie łatwe dla Rady Komisarzy Ludowych. Rozsądnie myślące koła rosyjskie przyznają jednak, że zachowanie się delegacji sowieckiej wystawiło cierpliwość naszych parlamentariuszy oraz sprzymierzonych z nami rządów na najcięższą próbę i że wyłącznie manewrom komisarza Trockiego należy przypisać, iż pokój nie został zawarty na bazie łagodniejszych warunków z pierwszych tygodni rokowań i dobrych stosunków, nawiązanych w Brześciu Litewskim. Nowe warunki brzmią następująco: po pierwsze – wycofanie czerwonych oddziałów z Finlandii, Łotwy i Estonii; po wtóre – oderwanie się prowincji bałtyckich, jak również Kurlandii, Litwy, Polski oraz Ukrainy od państwa rosyjskiego na podstawie prawa o samostanowieniu narodów; Rosji nie wolno wtrącać się do układów, jakie wyodrębnione obszary zawrą z czwórprzymierzem. Po trzecie – odstąpienie Turcji Karsu, Batum i Ardaganu (Kaukaz). Po czwarte – zwrot zaległych odsetek od rosyjskich pożyczek przedwojennych, będących w posiadaniu Austrii i Niemiec, przez zdeponowanie złota wartości trzydziestu milionów rubli w Banku Rzeszy w Berlinie. Po piąte – wymiana jeńców z uwzględnieniem naszych potrzeb gospodarczych”. Od nowej linii: „Widoczne w prasie ententy rozgoryczenie z powodu pokoju na wschodzie, po którym prawdopodobnie zawarty zostanie wkrótce pokój z Rumunią, ze względu na nasze sukcesy i umiarkowanie daje nam szczególną satysfakcję”.

– „Zostanie” i „umiarkowanie” – to nie brzmi dobrze – zauważył żołnierz w odpiętym płaszczu nie odwracając się od stołu. – Żałuję, Berlin tak napisał – odparł Haller i podniósłszy głos dyktował dalej: „Francuskie dzienniki podkreślają z nienawiścią, że w tym pokoju bez aneksji Rosja traci cztery procent swego terytorium i dwadzieścia sześć procent ludności. Równie gwałtownie atakują angielskie głosy prasy bierność własnego rządu i rządów sojuszniczych wobec tego niemiecko-bolszewickiego spisku”.

– Bezczelność! – mruknął pod nosem frajter Lebehde. Nie wiadomo, kogo i co ma na myśli, i podobne niedopowiedzenie zawisa w całym pokoju. Wszyscy ci ludzie czują głuchą rozterkę z powodu osobliwej sprzeczności. Z radością witają pokój, gdyż jest on początkiem końca wielkiej rzezi. Ale zarazem z trwogą od wielu tygodni już patrzą, jak nadciąga; o ile bowiem utworzy się samodzielne państwa i w ten sposób pozbawi chleba armię okupacyjną, wszyscy oni wrzuceni zostaną do wielkiego kotła przeglądów, a potem na zachód. Sposób, w jaki ukartowano sprawę w Brześciu Litewskim, zadowala więc teraz ich instynkt samozachowawczy. Wszystko pozór i oszustwo, nadal trwa administracja i okupacja niemiecka, nadal istnieje wielka armia wschodnia. A jednak w wielu z nich odzywa się sumienie, rośnie niesmak i wstyd z powodu nadużycia, jakie się tu popełnia. Wydział Prasowy, podobnie jak cała armia, nie składa się z samych Wszechniemców. Jest jednak niemiecki, podporządkowuje się władzy, chociaż nie uważa jej za prawo, uznaje pięć za liczbę parzystą, tak samo jak siedem czy dziewięć, nie zajmuje w tej sprawie żadnego stanowiska.

4

Cały naród ciągnie zaprzęg, przepełniony jednym jedynym przekonaniem, idącym od wewnątrz, tak jak mu je narzucono z zewnątrz: jeszcze ostatnie uderzenie, ostatni wysiłek, ostatnia pożyczka wojenna – i latem spadnie w nasze ręce dojrzały owoc zwycięstwa w nagrodę za czteroletnie posłuszeństwo i wyrzeczenia. Oto w głębinach mórz łodzie podwodne przemykają do Ameryki po surowce i aż na Morze Śródziemne, aby zatapiać ludzi i zwierzęta; oto na powietrznych szlakach szumią Zeppeliny obładowane bombami i wielkie samoloty, a niechęć polityków milknie wobec olbrzymiej pewności siebie sztabu generalnego. Zdobycie terenu pod Amiens, Kemmel, nad Marną – czy to już naprawdę upadek mocarstw zachodnich? A Amerykanie, czy doprawdy nie potrafią wystawić we Francji armii, przeciwstawić swoich świeżych sił bojowych wyczerpanym dywizjom niemieckim? Naczelne Dowództwo Armii twierdzi, że nie potrafią, a kto wątpi w jego słowa, naraża się na aresztowanie; niemiecki polityk nie chce ściągnąć gniewu dowództwa na swoją głowę.

W przepełnionych transportach jednak, które opuszczają wschodnie wybrzeża Ameryki i lądują na zachodnich brzegach Europy wyładowując bez końca ludzi i maszyny, w tych konwojowanych dla ochrony przed łodziami podwodnymi statkach, przybywają nie tylko Jim i Jack, Bob i Bill z Teksasu, Frisco, Chicago i Seattle, z Bostonu, Filadelfii i z kotła Nowego Jorku. Wraz z nimi wślizgują się z niesamowitą siłą niewidzialne biliony maleńkich żyjątek. Siedzą w ubraniach, we włosach, w błonach śluzowych, powodują kaszel, kichanie, lekką gorączkę – nic nie szkodzi, wielkie skupiska ludzkie są zawsze ogniskiem epidemii, a z wojną łączy się nierozerwalnie dżuma. Tym razem nazywa się ona grypą. Być może, bakcyl ten w odmiennym klimacie okazuje niezwykłą zjadliwość, gdy przenika do organizmów Europejczyków, którzy nie są z nim oswojeni; tak samo było, jak twierdzą uczeni, z syfilisem. A może w innym klimacie on sam nabywa nowych właściwości. Jakkolwiek ma się sprawa, od portów zachodnio-europejskich niepowstrzymanie rozszerza się na ziemi fala choroby. Na całej ziemi, z wyjątkiem może niektórych wysp lub bardzo odległych części świata. Poza nimi jednak grypa atakuje wszędzie oddziały wojska, schrony, pociągi z urlopnikami, miasta i wsie. W maju roku 1918 epidemia wybucha w krajach prowadzących wojnę i w neutralnych, a ponieważ bierze się ją znowu ze niewinne zaziębienie, podobne do dawnych nagminnych katarów, może się ona mocno zakorzenić. Cyfra wypadków śmiertelnych wzrasta wkrótce do niewiarygodnej wysokości. Przede wszystkim mrą ludzie młodzi, dziewczęta między piętnastym i dwudziestym piątym rokiem życia, a spośród młodych kobiet zwłaszcza ciężarne.

Ludzie żyją w dziwnym nastroju. W nerwowym oczekiwaniu tego, co przyjdzie, spędzają dni tej pięknej, to ciepłej, to znów zimnej wiosny. Wypadki porywają ich z sobą, jak gdyby nurt czasu spiętrzył się i wartko gnał ku morzu, którego powierzchnia leży nisko i które go wsysa. Wszyscy przysięgają, że prawdziwe życie zacznie się na nowo, gdy skończy się rzeź. Wszyscy wierzą, że odnajdą dobra kulturalne tam, gdzie je porzucili latem 1914 roku. Trwożne napięcie moralne przepełnia świat. Niemcy zdają się zwyciężać. Jeśli jednak zwyciężą, jeśli duch bojowy wynagrodzi ich znowu, jak wynagrodził Fryderyka II u końca Wojny Siedmioletniej, to wybuchnie ogólny kryzys wartości duchowych, runą fundamenty Europy i staną się konieczne nowe, takie, przy których przemoc wyruguje prawo, a bezwzględny wyzysk – wszelkie szanse gotowości, aby także słabszym dać swobodę życia na tej kwitnącej, majowo zieleniącej się ziemi.

5

Pięć kolejnych ofensyw załamało i zdruzgotało siłę najlepszej armii świata. Obecnie wiedziano już, że gdyby pierwsza marcowa ofensywa przeprowadzona została z całą mocą, na jaką stać było wówczas Niemcy, nikt nie mógłby sobie nawet wyobrazić, co by się stało. Armia angielska zostałby unicestwiona, droga do Paryża i do morza stanęłaby otworem. Lecz generalny kwatermistrz miał inny, własny pogląd na wojnę na zachodzie; wymacywać we froncie nadwątlone miejsca, jak to zwał, zamiast stwarzać takie miejsca przez uderzenia najlepszej armii świata. Gdy oddziały walczące pod Amiens były u kresu sił, skupiał już ogromne armie we Flandrii i pod Verdun, w Alzacji, gdzie kto chciał; brak ich było tylko nad Sommą i za nią. Teraz, dokładnie w cztery miesiące później, armie te były osłabione i przerzedzone wskutek walk, zdziesiątkowane grypą, obezwładnione rozczarowaniem po tylu wielkich obietnicach. Natomiast ruszyli Amerykanie. Do tej pory dziewięć dywizji tryskających siłą i energią, wyekwipowanych do ostatniego guzika. Jutro będzie ich dziewiętnaście, pojutrze trzydzieści. Kolumny czołgów i eskadry samolotów, żłobiące niebo i ziemię. Wskutek krótkowzroczności i żądzy łupu pozwolono wojnie dociągnąć do piątego roku, a potem roztrwoniono i zmarnowano całą przyszłość i potęgę Niemiec, skupione w rękach pruskiej kasty oficerskiej.

6

W jaki sposób człowiek uczy się widzieć? Oto ktoś dorosły objaśnia dziecku wrażenia doznawane za pomocą wzroku. Samo doznanie nie daje żadnej korzyści. Bez rady i pouczenia świadomość ludzka gromadzi tylko obserwacje, co sekunda dołącza jedną do drugiej, niekiedy zdumiewa się, chciałaby się zatrzymać, odwrócić się, coś przetrawić. Lecz bez ustanku wchłanianie zasypuje ją nowymi przeżyciami: jednocześnie z narastającym pragnieniem dania temu wyrazu wzmaga się tępy ucisk, bolesna walka z wewnętrznymi oporami, z głuchą niewiedzą, z bezsiłą w wprowadzaniu ładu i zrozumienia. Dopiero gdy dziecku przyjdzie z pomocą ktoś, kto nada przedmiotom nazwy, opanuje wielką klawiaturę słów i nazwie po imieniu to, co było tylko wrażeniem, powiąże to, co w pozornym chaosie stało obok siebie, świat uzyskuje przejrzystość, nastaje światło i dzień, błyska zrozumienie i w jaskrawej eksplozji jasności ustaje dotychczasowy zamęt, (…).

xxx

W pierwszym fragmencie oddał Zweig, poprzez myśli prostego żołnierza, całą obłudę i zakłamanie tego świata. Nic nie zmieniło się od tamtych czasów. Obowiązkowa służba wojskowa to współczesne niewolnictwo. No bo jak inaczej nazwać zmuszanie ludzi do uczestnictwa w jakichś bezsensownych wojnach, w trakcie których wielu z nich może zginąć. I jaki interes ma w tym zwykły człowiek, by walczyć o jakąś abstrakcyjną rzecz czy ideę, jaką jest państwo? Jakie to ma znaczenie dla przeciętnego człowieka w Rzeczypospolitej Ukraińskiej czy jest ona pod amerykańskim, czy rosyjskim butem? Co mnie obchodzą Kresy? Ja tam nie mam i nie miałem rodziny. Stroje ludowe mojej matki czy babki były zupełnie inne, niż te, które nosiła ludność na Wołyniu. Dla mnie to nie była ludność polska, jak mi próbują wmawiać. Mnie nikt nie musi przepraszać za tę zbrodnię. To jest wewnętrzna sprawa Słowian wschodnich – wrednych, kłótliwych i zawistnych. Więcej o tym w blogu Przedmurze. Co mnie obchodzi interes oligarchów ukraińskich, amerykańskich czy rosyjskich? Oni wszyscy i tak mają żydowskie korzenie. Jak chcą się spierać ze sobą, to dlaczego ja mam ginąć w tej walce ich idei czy może raczej interesów? Tworzą różne partie, które niczym nie różnią się od siebie w kwestiach fundamentalnych, jak choćby stosunek do milionów Ukraińców – „uchodźców”, którzy stali się tu obywatelami pierwszej kategorii. Jak chcą pajacować, to niech pajacują. Co mnie to obchodzi? Co mnie to obchodzi, czy taki albo inny klaun zostanie prezydentem?

W drugim fragmencie jest skrótowy opis tego, jak powstało zjednoczone państwo niemieckie. Lecz w wielu małych, średnich i dużych miastach rozwinęło się mieszczaństwo wychowane na niemieckich klasykach, które w sposób liberalny i wielkoduszny usiłowało za pomocą książek, idei, dzieł sztuki oraz światopoglądu urzeczywistnić jedność narodu. Przez 800 lat Rzesza była zlepkiem księstw i księstewek, aż tu raptem, po zjednoczeniu w 1871 roku, powstało nowe państwo. Zaczęto ludziom wmawiać, że są jednym narodem, chociaż różnice pomiędzy Bawarczykami a Prusakami były ogromne. Książki, sztuka, idee miały potężną moc. To już było budowanie fundamentu pod: Ein Volk, ein Reich, ein Führer. Główną rolę w tworzeniu nowego państwa odegrało niemieckie mieszczaństwo, które zaczęło się tworzyć po wojnie trzydziestoletniej i nie muszę chyba dodawać, jakie ono miało korzenie. Więcej o tym w blogu Wojna trzydziestoletnia. Tymi samymi sposobami, a więc za pomocą książek, sztuki, idei i światopoglądu budowano nowy naród polski na Kresach. Nie przypadkiem powstała Trylogia. Ostatnie zdanie jej pierwszej części, czyli „Ogniem i mieczem” to: Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą. Dla Sienkiewicza to pewnie była krew pobratymcza, bo jego przodkowie zaadoptowali, na mocy unii horodelskiej z 1413 roku, jeden z tych 47 herbów szlachty polskiej, a poza tym, to takie było zamówienie, by wmawiać ludziom z terenów polski piastowskiej, że na wschodzie mieszkają ich bracia.

W trzecim fragmencie poddaje Zweig ostrej krytyce zachowanie Niemiec po podpisaniu traktatu brzeskiego. Niemcy zawarły pokój z bolszewikami i po stronie niemieckiej miały powstać niepodległe państwa. Jednak wojska niemieckie nie wycofały się, a jeśli już Niemcy miały zamiar tworzyć nowe państwa, to tylko na zasadzie całkowitej im podległości. W tym miejscu wypada przybliżyć pojęcie Ober-Ost. Wikipedia tak je charakteryzuje:

Obszar Głównodowodzącego Wschodu (niem. Gebiet des Oberbefehlshabers Ost) – wydzielona część terytorium Imperium Rosyjskiego, okupowanego przez Cesarstwo Niemieckie od 1915 roku, planowana do oderwania od Rosji.

Po pokonaniu Armii Imperium Rosyjskiego w 1915 r. armia niemiecka opanowała obszar dzisiejszej Litwy, Łotwy do linii Dźwiny, wschodnią część Królestwa Polskiego, oraz zachodnie części Ukrainy i Białorusi. Na ziemiach sąsiadujących z Prusami Wschodnimi utworzono sześć okręgów administracyjnych, składające się na obszar Ober-Ost, tj.:

  • Kurlandia,
  • Litwa – na obszarze dawnej guberni kowieńskiej,
  • Wilno – Wileńszczyzna bez wschodnich krańców na lewym brzegu Dźwiny i Drui,
  • Grodno – północna część guberni grodzieńskiej,
  • Białystok – zachodnia i południowa część guberni grodzieńskiej,
  • Suwałki – na obszarze dawnej guberni suwalskiej.

Następnie okręgi były łączone, tak iż w 1917 r. istniały tylko okręgi: Kurlandia, Białystok-Grodno i Litwa.

Oderwanie powyższego obszaru od Rosji zostało usankcjonowane w traktacie pokojowym pomiędzy państwami centralnymi a Rosją z dnia 3 marca 1918 r., który uprawomocnił się 29 marca tego roku.

x

Taki stan trwał do listopada 1918 roku, gdy w Berlinie wybuchła rewolucja. Ale zanim do tego doszło, to dużo działo się na froncie zachodnim, o czym we fragmentach czwartym i piątym. W marcu wyglądało to tak, jakby ktoś celowo powstrzymał ofensywę niemiecką, bo gdyby tego nie zrobił, to Niemcy zajęliby Francję i całe wybrzeże Europy północno-zachodniej. Wszystko jednak musiało dziać się według pewnego scenariusza i nawet niemieckie łodzie podwodne pływały do Ameryki po zaopatrzenie. Dokładnie tak samo, jak dziś to się dzieje na wojnie na Ukrainie: Zachód walczy z Rosją, ale zaopatruje się w niej w surowce i handluje z nią. Tylko po co giną ludzie po obu stronach frontu? Czy ta epidemia, która pojawiła się w końcowej fazie wojny, nie była wywołana sztucznie, by po części uwiarygodnić kapitulację Niemiec?

Niemcy skapitulowały na Zachodzie, a 7 listopada wybuchła rewolucja w Berlinie. W powieści Czarny Obelisk REBIS 2023 Erich Maria Remarque pisał: To prawda, że rewolucja z roku 1918 była najmniej krwawą na świecie. Rewolucjoniści tak się przestraszyli samych siebie, że natychmiast przywołali na pomoc dygnitarzy i generałów starego rządu, dla obrony przed ich własnym napadem odwagi. Czym też tamci wielkodusznie się zajęli.

W dniu 25 stycznia 1919 r. marszałek Foch wydał rozkaz do oddziałów niemieckich zgrupowanych wokół ośrodka Białystok-Grodno, aby przekazały Polsce terytorium do linii Brześć – Narwa – Krynki – Kuźnica – Nowy Dwór – Sopoćkinie i przepuściły wojska polskie przeznaczone do odparcia nawały bolszewickiej. (…) W takim stanie rzeczy wojska polskie, przepuszczane przez linie niemieckie, już 9 lutego 1919 r. zetknęły się po raz pierwszy z bolszewikami pod Skidlem na Niemnie, a niebawem również wzdłuż rzek Zelwianki i Różanki, koło Prużan i Kobrynia. – Tak pisał Józef Mackiewicz w powieści Lewa wolna.

Ne było więc tak, jak sugerował Mackiewicz, że niemieckie wojska na wschodzie stanowiły zaporę przed bolszewikami, bo Niemcy zawarły były z nimi pokój w marcu 1918 roku. One tam stały po to, by na terenie zachodniej Rosji powstały „niepodległe” państwa całkowicie zależne od nich. I dopóki one tam stały, to bolszewicy nie wyruszyli na podbój Europy, dopiero gdy pojawiły się tam wojska polskie, to przypomnieli sobie o tym, że oni jednak chcą podbić tę Europę. Ale jakoś tak dziwnie się złożyło, że doszli tylko do Warszawy i rozmyślili się. Wojsko polskie dotarło tam, gdzie miało dotrzeć, by Kresy mogły być włączone do powstającego państwa, czyli II RP. I dopiero teraz można zrozumieć, skąd się wziął tzw. kryzys przysięgowy w lipcu 1917 roku. Gdyby wojsko polskie złożyło przysięgę na wierność Królestwu Polskiemu, zależnemu od Niemiec i zobowiązało się do wspólnej walki obok wojsk niemieckich i austriackich, czyli gdyby w praktyce stanowiło część integralną armii cesarskiej, to nie mogłoby działać samodzielnie i nie mogłoby dojść do powstania frontu polsko-bolszewickiego, a tym samym nie mogłoby dojść do wojny polsko-bolszewickiej i w konsekwencji do utworzenia państwa polskiego w takim kształcie, w jakim powstało. Mogłoby, co najwyżej, powstać państwo złożone tylko z ziem, na których przeważała ludność polska. Ale nie taki był plan.

W końcowej części swojej powieści Zweig pisze:

„Niemcy przegrali wojnę, runęły cesarstwa i królewskie trony. Ewakuowano cały wschód, olbrzymi obszar Prus, na mocy głosowania lub bez niego, odcięto i wcielono do nowych tworów państwowych, powstałych – bez ich własnej zasługi – na szczątkach Rosji Zachodniej. Cenę za to zapłacił mogiłami żołnierskimi naród niemiecki krwawiący w rowach strzeleckich; kiedyś zażąda jej z powrotem i to z odsetkami, nie ma obawy. Tak przynajmniej myślą niezliczeni urzędnicy republiki…”

W ostatnim cytowanym fragmencie Zweig opisuje, jak działa ludzka świadomość i jak można na nią wpływać. A robi się to poprzez propagandę, atakowanie ludzi potężną dawką informacji, które niczego nie wyjaśniają, wprost przeciwnie, wywołują chaos myślowy, zamazując w ten sposób faktyczny obraz rzeczywistości. Jeśli Ameryka wycofuje się z Europy, to znaczy, że na kontynencie karty będą rozdawać Niemcy i Rosja. I dziś gra się toczy o to, ile Niemcy dostaną na wschodzie, czy zostanie odtworzona słaba I RP, czy może raczej powstaną małe państwa całkowicie zależne od Niemiec i ile z Ukrainy trafi do ich strefy wpływów.

Po co jednoczy się różne narody w jedno państwo? W takim państwie może powstać potężna armia, która może walczyć z inną potężną armią innego zjednoczonego państwa. Dzięki temu można osłabiać narody rdzenne, niszczyć ich dorobek materialny. Zjednoczone nienaturalnie państwo, jak choćby I RP, wymaga stworzenia nowego patriotyzmu, sztucznego i płytkiego, takiego jak polski, którego podstawowymi elementami są katolicyzm i język polski. Płytki to patriotyzm i nijaki. Brakuje w nim tradycji, czyli wspólnych obyczajów i systemu wartości, wypracowanych przez wieki funkcjonowania na tym samym terenie, w tym samym krajobrazie. Jednoczenie i przemieszczanie ludności z jednego miejsca na drugie niszczy ten proces i pozbawia ludzi ich tożsamości. Dla narodów rdzennych jest to zabójcze. Jedynie nacja koczownicza, która ma we krwi przemieszczanie się i życie wśród obcych, czuje się jak ryba w wodzie w takich warunkach.

Algieria

W poprzednim blogu Wojna futbolowa pisałem o tym, że państwa to organizacje przestępcze, a rządy to zalegalizowane mafie. W przypadku Salwadoru i Hondurasu w wyniku kłótni pomiędzy mafiami najbardziej ucierpieli ci, którzy nic na tych kłótniach nie zyskiwali, wprost przeciwnie – najwięcej traci. Byli to chłopi salwadorscy. Wydaje się, że ten mechanizm działa wszędzie podobnie. W świecie Zachodu jest bardziej zakamuflowany i nie tak zabójczy dla mas jak w tzw. Trzecim Świecie. Dobrze go opisał Ryszard Kapuściński w reportażu Algieria zakrywa twarz w książce Wojna Futbolowa Czytelnik 1981.

W 1962 roku Algieria stała się niepodległym państwem. Pierwszym prezydentem został Ahmed Ben Bella. W 1965 roku został obalony w wyniku zamachu. Prezydentem został Huari Bumedien (1965-78). Ministrem spraw zagranicznych w latach 1963-79 został Abd al-Aziz Buteflika, który był też prezydentem w latach 1999-2019. Kapuściński szczegółowo opisuje ten zamach i okoliczności, w jakich do niego doszło. Ja jednak wybrałem te fragmenty, które pozwalają zrozumieć, czym były czy nadal są państwa postkolonialne i dlaczego dzieje się w nich tak, jak się dzieje. Ktoś może pomyśleć, że są to, z naszego punktu widzenia, sprawy nieistotne. Nic bardziej mylnego! Coraz więcej migrantów z tamtych okolic przybywa do Polski, więc może warto ich bliżej poznać, a raczej ich historię i mentalność.

x

19 czerwca 1965 roku został usunięty prezydent Algierii – Ahmed Ben Bella. Stało się to w nocy, po godzinie drugiej, w czasie zmiany wart. Ben Bella mieszkał w domu przy Avenue Franklin-Roosevelt, mniej więcej w połowie drogi między gorącym, zatłoczonym centrum Algieru a ekskluzywną dzielnicą willową zwaną Hydra. Ten dom, choć ma piękną nazwę willa Joly (powinno być chyba jolly – radosny, wesoły; przyp. W.L.), nie odznacza się niczym szczególnym. Również mieszkanie prezydenta mieściło się w przeciętnym, aczkolwiek eleganckim standardzie. (…)

Namiętnością Ben Belli była piłka nożna. Dużo przesiadywał na meczach i sam grał. Jego najbliższym towarzyszem tych zabaw był zapalony piłkarz, minister spraw zagranicznych Algierii i główny współautor spisku przeciw Ben Belli – Abdel Aziz Buteflika.

x

Technicznie biorąc zamach na Ben Bellę został przeprowadzony absolutnie bezbłędnie, z doskonałą precyzją. Warunki topograficzne były dla zamachowców jak najlepsze: willa Joly leży w sąsiedztwie domu, w którym mieszka pułkownik Bumedien, w sąsiedztwie willi Artur, w której mieszka Buteflika, a przede wszystkim w sąsiedztwie sztabu generalnego, gdzie opracowano plan spisku, oraz w pobliżu koszar żandarmerii. Ben Bella żył samotnie w miejscu otoczonym domami zamieszkałymi przez ludzi, którzy potem wtrącili go do lochu. Tak więc dramat, nawet w sensie dosłownym, rozegrał się między sąsiadami z jednego podwórka.

x

Ben Bella był przywódcą Algierii przez trzy lata. Algieria jest krajem niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju. Na każdym kroku rzeczywistość algierska odsłania nam swoje kontrasty, sprzeczności i konflikty. Nic nie jest tu jednoznaczne i nic nie poddaje się formule.

Pewien dziennikarz francuski od lat zajmujący się Algierią powiedział mi z bezbronną szczerością: „Ja nie rozumiem tego kraju”. „Ciągle nie mogę pojąć – zwierzył się w rozmowie wybitny ekonomista – jak się to wszystko może trzymać”.

Algieria należy do grupy krajów Afryki, w których kolonializm europejski panował najdłużej. Francuzi panowali w Algierii przez 132 lata. Tylko Portugalczycy w Angoli i Mozambiku oraz Afrykanerzy i Anglicy w Południowej Afryce mają dłuższy staż kolonialny. Tak długi okres panowania kolonialnego Francuzów wycisnął na Algierii tragiczne piętno, którego ten kraj nie pozbędzie się przez całe dziesiątki lat.

Kolonializm okaleczył i zdeformował Algierię w sposób znacznie większy, niż dokonał tego w stosunku do większości niepodległych krajów Afryki. Główną rolę w tej deformacji kolonialnej odgrywają zawsze osadnicy europejscy. Dlatego nie tylko długość okresu kolonialnego, ale również – a może nawet przede wszystkim – ilość osadników jest decydującym miernikiem, jakim ocenia się stopień spustoszenia kolonialnego w danym kraju Afryki. Pod tym względem na całym kontynencie afrykańskim Algieria ustępuje tylko Afryce Południowej. Ilość osadników europejskich w Algierii wynosiła około 1 200 000 ludzi. Jest to tyle, ile wynosiła liczba osadników europejskich w dwudziestu sześciu krajach Afryki tropikalnej łącznie. Osadnicy stanowili jedną dziesiątą ludności Algierii.

Ale nie tylko to jest ważne. Położenie geograficzne Algierii ma również zasadnicze znaczenie. Spośród wszystkich kolonii afrykańskich Algieria była kolonią najbliżej położoną swojej metropolii. Dzisiaj z Algieru do Paryża samolot leci dwie godziny. Te dwie godziny lotu są nie tylko faktem komunikacyjnym, ale i symbolem więzi między Francją i Algierią, którą motali Francuzi przez 132 lata i której ani wojna wyzwoleńcza, ani niepodległość nie przecięła. Co więcej, jeżeli przypatrzymy się cyfrom, okaże się, że Algieria jest dziś krajem bardziej związanym (nie tylko ekonomicznie) ze swoją byłą metropolią kolonialną niż inne niepodległe państwo afrykańskie.

x

Przeszłość kolonialna ciąży dziś nad każdą dziedziną rzeczywistości algierskiej. Istotą kolonializmu jest to, że w życiu kraju podbitego wytwarza on całe szeregi przepaści. Wszędzie powstają te przepaście: w ekonomice, w uwarstwieniu społecznym, w mentalności ludzkiej. Dla kraju kolonialnego charakterystyczny jest obraz, na którym widzimy najnowocześniejszą zautomatyzowaną fabrykę tranzystorów, a przy ścianie tej fabryki zaczynają się pieczary, gdzie mieszkają ludzie posługujący się do dziś drewnianą motyką. „Patrzcie jakie wybudowaliśmy im wspaniałe szosy” – mówią koloniści. Tak, ale przy tych szosach leżą wioski, których ludność nie wyszła jeszcze z paleolitu. – Taki właśnie obraz przedstawia Algieria.

Ludzie, którzy są zakochani we Francji, muszą zachwycać się Algierem. Jest to miasto na wskroś francuskie, nawet arabska dzielnica Kazba ma bardzo francuskie esprit. To nie jest Afryka, to jest Lyon, Marsylia. Świetnie zaopatrzone wystawy, wyborna francuska kuchnia, urocze bistra. Wymysły mody paryskiej docierają tu tego samego dnia, podobnie jak prasa Paryża i jak paryskie plotki.

Ale czterdzieści kilometrów od Algieru, od tego Paryża Afryki, zaczyna się epoka kamienna. Po półgodzinnej jeździe samochodem czuję, że jestem z powrotem w Afryce. Sześćdziesiąt kilometrów za Algierem zaczynają się wsie, w których ludzie do dziś nie znają koła garncarskiego. Oryginalne garnki kabylskie są lepione ręką. I nowy kontrast: w tej prymitywnej Kabylii, gdzie uważa się, że dziecka nie można myć, bo umrze w boleściach, znajduje szpital i w tym szpitalu naszego lekarza, który właśnie przyjechał na kontrakt z Krakowa i który mi mówi: „Panie, tu jest taka sala chirurgiczna, że mnie nawet nie śniło się, że takie cuda techniki istnieją. Ja nawet nie wiem, jak się tymi cackami posługiwać”.

Kontrasty. Algieria to są nieprawdopodobne kontrasty. Pięć formacji społeczno-ekonomicznych współistnieje tu ze sobą o miedzę albo przeplata się w najbardziej zdumiewającą mozaikę.

Dwa kontrasty są optycznie najbardziej przepastne: kontrast między stolicą Algierii i resztą kraju i kontrast między północną częścią Algierii, położoną w basenie Morza Śródziemnego, a częścią środkową i saharyjską, a więc interiorem albo, jak tu mówią, bledem. Ta część północna, nadmorska, ma dobry klimat, przychylny ludziom i uprawom. W tej głównej części mieszkali kolonowie. Tu są wielkie plantacje i tu jest przemysł. Tu są duże miasta, a także bardzo ładne – znowu francuskie – miasteczka. Piękne szosy, motele, pałacyki, dokładnie jak na Wybrzeżu Lazurowym.

Podróż w głąb Algierii jest przede wszystkim podróżą w czasie: cofamy się w epoki zamierzchłe, ale ciągle żywe, ciągle wszechobecne. Reszta kraju to spalony step albo piaski Sahary. Dziewięć dziesiątych Algierii – to Sahara.

Sahara algierska słynna jest z tego, że znajduje się na niej francuski ośrodek atomowy w Regane, pierwsze zagłębie naftowe oraz że na skałach Tassilii zachowały się najstarsze freski świata. Również na algierskiej Saharze w miasteczku Insalah istniał do niedawna największy na świecie rynek niewolników. Ben Bella ten rynek zamknął, rozdał niewolnikom ziemię oraz palmy daktylowe należące do handlarzy niewolników. Dzisiaj w Insalah istnieje jedyna na świecie dyktatura niewolników, których nazywano „haratin” (zwierzęta juczne). W ten sposób Ben Bella spełnił marzenie Spartakusa.

Kolonializm tworzy przepaście społeczne. Są one żywe w społeczeństwie algierskim. Na jednym biegunie polityka kolonialna wytwarza warstwę „kulturalnych” i „sprawnych” tubylców, na drugi biegun – biedy i ciemnoty – spycha resztę społeczeństwa. Od całości społeczeństwa odcina się wyraźnie i niedemokratycznie warstwa urzędnicza, mieszczańska i inteligencka. Są to ludzie wymodelowani na Francuzów, którzy przejęli ich styl życia i w dużym stopniu – myślenia. Ich miejscem życia jest miasto, pofrancuskie biuro i francuska kawiarnia. W skład tej warstwy wchodzą przedstawiciele wszystkich odcieni politycznych Algierii – od reakcjonistów do komunistów. Łączą ich nie poglądy polityczne, ale styl życia. Z tego środowiska rekrutuje się większość politycznego i administracyjnego aparatu Algierii. Warunkiem uczestniczenia w rządzącej elicie algierskiej jest znajomość francuskiego, a ci ludzie władają francuskim biegle. Ich wspólną cechą oprócz stylu życia jest jeszcze oderwanie od kraju. Jedna rzecz, której ci ludzie na pewno nie robią: nie zasypują przepaści między Algierem i Algierią. Nie zajmują się tym. Nie myślą o tym. Przede wszystkim dlatego, że nie znają kraju, że żyją w Algierze, ale nie żyją w Algierii. „Uderzające jest – powiedział mi ktoś w rozmowie – że ci ludzie z rządu i z partii w ogóle nie znają Algierii i nic o niej nie wiedza. Tu nikt nie zna wsi. Ben Bella trochę interesował się wsią, ale niewielu poza nim”. A wieś to 80 procent Algierii.

Znowu wpływ francuskiej tradycji, dla której typowy jest dworski styl w polityce. Udziela się to całej atmosferze politycznej Algieru, którą przenikają intrygi i w której dużo jest plotek. Środowisko wyżywa się w różnych ocenach, frakcjach, frondach i spiskach. Wszyscy wyżywają się w tym, co dzisiaj powiedział Bumaza, co jutro powie Mahsas i czy pojutrze zamkną Said Mohammeda czy Mohammed Saida. A to, że w kraju jest trzy miliony bezrobotnych, nad tym już się nie dyskutuje. Ben Bella chciał jakoś oczyścić styl polityki algierskiej z tego nieznośnego intryganctwa, z tej płycizny kawiarnianej, ale nie potrafił i zresztą – nie zdążył.

Ben Bella wobec warstwy urzędniczej popełnił błąd fatalny, najbardziej zgubny w skutkach: dał jej francuską, kolonialną siatkę płac. Przeczytałem tysiąc stron o Algierii i nie znalazłem nigdzie wzmianki na ten temat, a przecież to jest fakt podstawowy, fakt, który mógł przekreślić szanse socjalizmu w Algierii jeszcze zanim zbudowanie tego socjalizmu zostało w ogóle proklamowane. O co tu chodzi? Cała administracja państwowa i gospodarcza Algierii liczy około 300 000 pracowników średnich i wyższych. Te stanowiska (było ich wówczas nieco mniej) zajmowali głównie Francuzi. Zarobki Francuzów w Algierii były w stosunku do średnich dochodów Algierczyka fantastyczne, ale nawet w stosunku do dochodów Francuza zatrudnionego w równoległej kategorii we Francji – były bardzo wysokie. Ogromna większość Francuzów wyjechała. Na ich miejsce przyszli Algierczycy. I przejęli te same zarobki. W ten sposób w jednej chwili, jednym dekretem, została powołana do życia warstwa biurokratycznej burżuazji. Ci ludzie wiedzą, że wszystkie inicjatywy socjalistyczne wymagają akumulacji. I że zasadniczym źródłem akumulacji wewnętrznej w kraju o takiej ekonomice jak Algieria – jest pozycja w budżecie przeznaczona na płace urzędników. Biurokracja zjada połowę budżetu Algierii. Jest więc wiadome, że wszelki ambitny program budowania socjalizmu w Algierii musi zacząć się od zburzenia tej pokolonialnej struktury płac, a więc od pozbawienia biurokracji jej przywilejów materialnych.

x

Francja zostawiła w Algierii gospodarkę o strukturze typowo kolonialnej, zacofanej. Zasadniczą cechą tej gospodarki jest to, że stanowi ona integralną część organizmu ekonomicznego Francji, że jest niesamodzielna i niewystarczalna.

Powierzchnia Algierii wynosi 2 381 000 km kw. Algieria jest blisko osiem razy większa od Polski. Liczy ponad dwanaście milionów mieszkańców (z tego 15 procent stanowią Berberzy – Kabyle i Tuaregowie, reszta – Arabowie).

Pod względem ogólnego rozwoju ekonomicznego, poziomu infrastruktury i rozmieszczenia ludności Algieria rozpada się na dwie wyraźne – a w samym terenie gołym okiem widoczne – części: północną – stanowiącą 5 procent powierzchni kraju – i pozostałą część kraju.

Te pięć procent decyduje o wszystkim – gospodarczo, politycznie, społecznie. Różnica między północą Algierii a pozostałą Algierią – szalona. Jeżeli przyjąć średni dochód Algierczyka za 100, to dochód mieszkańca części południowej wynosi – 30, dochód mieszkańca północnego Oranu – 200, a mieszkańca Algieru – 275.

W północnej i środkowej części kraju średnia gęstość zaludnienia wynosi 5 osób na jeden km kw. W części południowej – trzech ludzi przypada na dziesięć km kw.

Przemył algierski stanowi najmniejszy sektor gospodarki. Zatrudnia on 2 procent ludności (ponad 240 tysięcy pracujących) i dostarcza 20 procent dochodu narodowego brutto. Resztę dochodu daje rolnictwo. W rolnictwie pracuje około 70 procent ludności.

x

Wojna algierska trwała siedem i pół roku. Była to w ostatnim dziesięcioleciu – obok rewolucji chińskiej i wojny wietnamskiej – największa wojna wyzwoleńcza na świecie. Lud algierski zdał w tej wojnie egzamin bohaterstwa, wytrwałości i patriotyzmu.

Wojna zakończyła się porażką Francji. Ale Algieria za to zwycięstwo zapłaciła cenę wielką i płaci ją do dziś. W czasie wojny wyginęła jedna dziesiąta społeczeństwa algierskiego – ponad milion ludzi. Tych zabitych, zamordowanych, spalonych napalmem nazywają tu chuhada – męczennicy.

Francuzi dokonali w Algierii ogromnych zniszczeń. Zrównali z ziemią ponad osiem tysięcy wsi algierskich, pozbawiając dachu nad głową miliony ludzi. Spalili tysiące hektarów lasów, które osłaniały ziemie algierskie przed erozją. Wyniszczyli bydło stanowiące dla połowy chłopstwa algierskiego podstawę utrzymania (z siedmiu milionów sztuk bydła ocalało tylko trzy miliony). Fellach dźwigał główny ciężar tej wojny (wytł. W.L.).

Wojna była również przyczyną olbrzymich procesów migracyjnych. O ile idea walki wyzwoleńczej była czynnikiem umacniającym jedność społeczeństwa algierskiego, o tyle migracje powodowały jego rozbicie, zdziesiątkowanie. Był to proces jednoczesny, który odbijał się na świadomości Algierczyków w sposób szczególnie skomplikowany.

Trzy miliony Algierczyków zostało wygnanych ze swoich wiosek i zamkniętych w rezerwatach albo przesiedlonych na najbardziej odosobnione tereny. 400 tysięcy Algierczyków znalazło się więzieniach albo było internowanych. 300 tysięcy zbiegło do Tunezji i Maroka. Równolegle, przez wszystkie lata wojny, trwała ucieczka ludzi ze wsi (najbardziej dotkniętej represjami) – do miast.

Dzisiaj 30 procent ludności algierskiej żyje w miastach, co nie jest uzasadnione żadną przyczyną ekonomiczną. Większa część tych ludzi miejskich to bezrobotni, ale na wieś albo nie chcą wracać, albo nie mogą, bo ich wioski już nie istnieją.

Ale obok strat ludzkich i materialnych ślady wojny zachowały się również w świadomości społecznej. Są to ślady żywe, dodatnie i ujemne. Dodatnie – bo z wojny tej wyszła Algieria jako kraj samodzielnych ambicji społecznych i politycznych, jako kraj antyimperialistyczny i antykolonialny. Ujemne – bo w czasie wojny wytworzyły się w społeczeństwie algierskim podziały, które paraliżują jedność działania Algierczyków i kładą się ciężarem na ich życie polityczne.

Społeczeństwo to nigdy nie było jednolite. Stanowiło ono – i stanowi po dziś dzień – mieszaninę grup etnicznych, sekt religijnych, warstw społecznych, plemion i klanów. To cała bogata i złożona mozaika. Wojna zaprowadziła pewien ład w tym chaosie socjalnym. Wciągnęła większość Algierczyków do walki o wspólny cel. Ale po zakończeniu wojny ta dezintegracja zaczęła się odradzać na nowo. Powstanie Kabylów jest tego przykładem. Lud algierski nie jest jeszcze wartością uformowaną, to tygiel, w którym się wszystko ciągle miesza.

Wojna dodała do tego nowy podział: z jednej strony na tych, którzy brali udział w wojnie, z drugiej – na tych, którzy byli na służbie Francuzów. A ci, którzy brali udział w wojnie, dzielą się z kolei na tych, którzy walczyli wewnątrz kraju, i na tych, którzy walczyli poza jego granicami. W kraju walczyła partyzantka. Oblicza się, że w partyzantce brało bezpośredni udział 300 tysięcy Algierczyków. Te oddziały najbardziej krwawiły.

Jednocześnie Francuzi wciągnęli do swojej armii i administracji część Algierczyków. Walczyli rękami tych Algierczyków z powstańcami algierskimi. Podziały przebiegają często przez jedną wieś, przez jedną rodzinę. („Tudży – pisze o jednym z miasteczek algierskich Jules Roy w swojej książce Wojna w Algierii – nie ma ani jednej rodziny, która nie byłaby podzielona i nie musiałaby układać się zarówno z FWN (Front Wyzwolenia Narodowego – przyp. W.L.), jak i z armią francuską… w pewnych rodzinach jeden mężczyzna przystąpił do rebelii, a drugi jest w armii francuskiej… Dlaczego są w służbie francuskiej? Bo tu się dostaje kawałek chleba i żołd… Czy te podziały znikną, gdy nastanie pokój? Armia sądzi, że przeciwnie, pogłębią się jeszcze bardziej… Jak nie podzielać tej obawy? W Tudży trzydziestu mężczyzn służy w armii francuskiej i co wieczór urządza zasadzki na swoich braci-partyzantów”).

Pamięć o tym, co kto robił w czasie wojny, jest w dzisiejszej Algierii żywa, a wzajemna wrogość tych ludzi z dwóch stron barykady nie ustąpiła. Rzecz w tym, że spośród tych kolaborantów rekrutuje się kadra algierskich fachowców, bo tylko oni mieli możność zdobywania kwalifikacji. Oni dziś stanowią podstawową kadrę administracyjną Algierii, a wielu z nich uprawia cichy, ale systematyczny sabotaż. Rząd musiał ich nawet wciągnąć z powrotem do armii. Stało się to w czasie konfliktu z Marokiem, który Algieria przegrała przez słabość służby tyłów. Rząd mógł wyprowadzić z tego jeden wniosek: trzeba wciągnąć kolaborantów, bo to są fachowcy. I tak się stało.

Jest wreszcie trzecia grupa – to emigranci. Ci, którzy spędzili wojnę w więzieniach Francji (jak Ben Bella), albo ci, którzy służyli w armii algierskiej utworzonej w Maroku i Tunezji (jak Bumedien). Między partyzantami i emigrantami ciągnie się spór, który nie ma końca, który nie ustanie przez całe pokolenie.

Chodzi o to, że Algieria uzyskała niepodległość w momencie poważnego wyniszczenia ruchu partyzanckiego. Partyzanci byli wykrwawieni, zdziesiątkowani, zepchnięci w głąb kraju, na najbardziej odludne i niedostępne tereny Byli rozproszeni. Tymczasem u granic Algierii, w Tunezji i Maroku, stała silna, doskonale wyszkolona, solidnie odkarmiona młoda armia algierska. Przy pierwszym kroku, który zrobili partyzanci, aby sięgnąć po władzę, ta armia wjechała pancernymi kolumnami do Algierii i zaprowadziła swoje porządki.

Od tego momentu, od lata 1962, ta armia graniczna rozstrzygała, rozstrzyga i będzie jeszcze przez lata rozstrzygać w Algierii o wszystkim. Od tego momentu też cała politycznie czynna część społeczeństwa algierskiego, cała kierująca tym krajem elita i cały administrujący Algierią aparat, będą rozpadały się na trzy grupy, trzy frakcje:

  • emigrantów
  • kombatantów
  • kolaborantów

Jest to elementarny klucz do zrozumienia układów wewnętrznych w polityce algierskiej.

x

Przewrót ukazał Algierię taką, jaka ona jest. Jako typowy kraj Trzeciego Świata. Na dole – chłopska masa w wiecznym kieracie biedy, w ciągłym strachu, że przyjdzie susza, w ciągłej modlitwie do Allacha o miskę strawy, której jałowa ziemia nie jest w stanie dać. Na górze, gdzieś tam w salonach, ktoś kogoś zamyka, ktoś kogoś obala. Dwa światy – i żadnej widocznej więzi między nimi.

Po przewrocie władzę w Algierii objęła Rada Rewolucyjna. Większość rady stanowi elita armii algierskiej. Jest to duża armia, łącznie z oddziałami policji licząca 100 tysięcy ludzi. Jest dobrze uzbrojona.

Na scenie politycznej Algierii została armia. O stosunkach panujących w armii mało wiedzą w Algierii. Armia ma w sobie coś z mafii, coś z sekty religijnej. Oficerowie witają się tam nie przez salutowanie, ale podają sobie ręce i całują się w oba policzki.

x

Do pełnego obrazu wypadałoby jeszcze dodać wcześniejszą historię Algierii. Wikipedia tak pisze:

Terytorium współczesnej Algierii w starożytności zamieszkiwały ludy berberyjskie. Od XII wieku p.n.e. na wybrzeżach kraju powstawały fenickie osady handlowe, które od IX wieku p.n.e. należały do Kartaginy. W III wieku p.n.e. w głębi kraju utworzone zostało państwo Numidii, dołączone w I wieku p.n.e. do Imperium Rzymskiego. W okresie rządów rzymskich kraj stał się jednym ze spichlerzy imperium, dzięki czemu nastąpił szybki rozwój kulturalny i gospodarczy ziem. W V wieku n.e. wybrzeże Algierii zajęli Wandalowie, w 533 Bizancjum, z kolei w drugiej połowie VII wieku Arabowie. Arabowie przeprowadzili w kraju proces islamizacji i arabizacji miejscowych ludów berberyjskich. W ciągu średniowiecza tereny często zmieniały władców. Wybrzeża były opanowane przez piratów berberyjskich. U schyłku XV wieku licznie osiedlili się tu muzułmańscy uchodźcy z Hiszpanii, zasilili oni osady pirackie. Częste eskapady piratów na tereny Hiszpanii i hiszpańskie okręty, doprowadziły do zajęcia przez Hiszpanów portu w Oranie w 1509 (kontrolowali go do 1708 r.), a w 1510 Algieru. Zagrożeni ekspansją hiszpańską piraci zwrócili się o pomoc do Imperium Osmańskiego i w 1519 przyjęli zwierzchnictwo tureckie. Obecna Algieria została włączona w skład Imperium Osmańskiego pod arabską nazwą Al-Dżazair. Od początku XVIII wieku władzę przejmowali lokalni władcy. W 1830 roku Algier został zdobyty przez Francję.

xxx

Północne tereny współczesnej Algierii, podobnie jak całe południowe wybrzeże Morza Śródziemnego, były częścią Imperium Rzymskiego. Później weszły w skład Imperium Osmańskiego i w końcu przyszła Francja. Na konferencji berlińskiej w latach 1884-1885 Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Portugalia, Włochy i Belgia podzieliły pomiędzy siebie całą Afrykę. Jedynym niepodległym państwem pozostała Etiopia. Państwa te podzieliły ten kontynent w sposób sztuczny, co widać po wytyczonych granicach stref ich wpływów, które dziś są granicami „niepodległych” państw.

Problem polegał na tym, że ludność Afryki zatrzymała się na pewnym etapie rozwoju lub była, w trakcie kolonizowania, dopiero na tym etapie, który Europa miała już dawno za sobą. To był przeważnie etap rozwoju plemiennego, a czasem nawet jeszcze niższy. Gdy więc Francja weszła do Algierii, to był to już wtedy kraj, w którym było nieco lepiej rozwinięte wybrzeże i kompletnie zacofana część południowa, czyli Sahara. Trudno zresztą się dziwić, by na pustyni było inaczej, ale były tam bogactwa naturalne, które z punktu widzenia tubylczej ludności nie miały znaczenia, bo ona nawet o nich nie widziała, a nawet gdyby wiedziała, to nie wiedziałby, co z nimi zrobić. Powstało więc państwo, które zawierało w sobie te dwie tak bardzo różne części i zamieszkałe przez bardzo różne społeczności czy plemiona. Doszło do paradoksalnej sytuacji, że na pustyni żyły plemiona rodem z epoki kamiennej, a obok miały francuski ośrodek atomowy.

Można z grubsza powiedzieć, że państwo w czasach nowożytnych, jako forma organizacji społeczeństwa, powstało w Europie, a we wschodniej Azji istniały stare. Reszta to były obszary, na których nie doszło do jego wykształcenia się. I dlatego zostały one skolonizowane, bo ludność tubylcza nie mogła oprzeć się tym lepiej zorganizowanym i stojącym na wyższym poziomie rozwoju technicznego. Jak to się zatem stało, że ludność tych obszarów raptem – ni z tego, ni z owego – zyskała świadomość narodową i zapragnęła niepodległości? Cud, cud niczym w Kanie Galilejskiej, w której Jezus zamienił wodę w wino, choć według wersji Ferdynanda Kiepskiego zamienił wodę w wódkę. Jakim to cudem w Ameryce Łacińskiej w krótkim czasie (1810-1825) powstały niepodległe państwa, a w Afryce w latach 60-tych XX wieku? Czy mogły te społeczności dokonać takiego przeskoku – od organizacji plemiennej do socjalizmu, czyli do najwyższej formy rozwoju społecznego, jak mnie uczono za czasów PRL-u? Nie mogły i nie dokonały. A można jeszcze zapytać: skąd miały środki na prowadzenie walki narodowo-wyzwoleńczej i wiedzę, jak tę walkę prowadzić? Ludzie na poziomie rozwoju plemiennego walczą o wyzwolenie narodowe. Dobre! W Algierii armia, stacjonująca za granicą, wkroczyła dopiero wtedy, gdy partyzanci, wyczerpani walką, zostali zepchnięci na pustynię. Tak jakby czekała na rozkaz, na odpowiednią chwilę. Doskonali scenarzyści i reżyserzy zostali tam „zatrudnieni”, zresztą nie tylko tam i nie tylko wtedy.

Jeśli Francja zbudowała Algierię, to czy ona faktycznie oddała władzę tym algierskim Arabom czy może tylko podstawiono figurantów, którzy i tak wykonują polecenia Paryża? Pomyślmy sobie, gdy Ukrainie dano „niepodległość”, to zabrano jej broń atomową, no bo nie może ona pozostawać w rękach ludzi nieodpowiedzialnych, by nie użyć bardziej dosadnych słów. Czy zatem Francja wycofała się z Algierii i pozostawiła na pustyni swój ośrodek atomowy Algierczykom? Raczej to niemożliwe. Kiedyś oglądałem na YouTube krótkie video z bicia rekordu prędkości przez TGV i sceny z wnętrza tego pociągu (train à grande vitesse – pociąg dużej prędkości). Nie było tam żadnego czarnego i ciapatego, ale za to w piłkarskiej reprezentacji Francji… Tak więc cały ten tzw. Trzeci Świat jest nadal skolonizowany, tyle że obecnie przyjął formę „niezależnych” państw. I teraz te państwa, poprzez swoich obywateli, kolonizują Europę. Czy ci, którzy faktycznie żądzą światem podpisali na nią wyrok? Bolesław Prus we wstępie do swojej powieści Faraon pisał:

Rodowici Egipcjanie mieli barwę skóry miedzianą, czym chełpili się, gardząc jednocześnie czarnymi Etiopami, żółtymi Semitami i białymi Europejczykami. Ten kolor skóry, pozwalający odróżnić swojego od obcego, przyczyniał się do utrzymania narodowej jedności silniej aniżeli religia, którą można przyjąć, albo język, którego można się wyuczyć.

Z biegiem czasu jednak, kiedy państwowy gmach zaczął pękać, do kraju coraz liczniej napływały obce pierwiastki. Osłabiały one spójność, rozsadzały społeczeństwo, a nareszcie zalały i rozpuściły w sobie pierwotnych mieszkańców kraju.

Czy zatem Europejczycy podzielą los rodowitych Egipcjan? Wszystko wskazuje na to, że w tym właśnie kierunku sprawy zmierzają. Możemy więc powiedzieć: Europejczyk zrobił swoje, Europejczyk może odejść. Jeśli przyszła rywalizacja ma polegać na konfrontacji mocarstwa morskiego (obie Ameryki, Wielka Brytania, Australia, Nowa Zelandia) z kontynentalnym (Chiny, Rosja), to Europa może być w tym konflikcie niewiele już znaczącym dodatkiem.

Czy nie jest tak, że Żydzi na przestrzeni dziejów wysługiwali się Europejczykami do podboju świata, a później, jak ich wykorzystali, to zmarginalizowali? Czy nie było tak z Portugalczykami, Hiszpanami, Francuzami, Holendrami, Niemcami? Anglosasi jeszcze im służą, ale czy nie porzucą ich na rzecz Chińczyków?

Wojna futbolowa

Polityka to skomplikowana i pogmatwana dziedzina ludzkiej działalności. Najczęściej jest tak, że prawdziwe cele są ukryte, a opinię publiczną karmi się jakimiś zastępczymi tematami. Tak jest obecnie i tak było w przeszłości. Sądzę, że dobrą ilustracją tego problemu jest tzw. wojna futbolowa. Wikipedia tak o niej pisze:

Wojna futbolowa lub wojna stu godzin – krótkotrwały konflikt zbrojny pomiędzy Salwadorem a Hondurasem, który miał miejsce w 1969 roku. Określenie wojna futbolowa stworzone przez Ryszarda Kapuścińskiego i rozpowszechnione przez mass media, wywodzi się z przekonania, że powodem wybuchu wojny był przegrany przez Honduras 15 czerwca 1969 mecz w czasie eliminacji do mistrzostw świata w piłce nożnej. W rzeczywistości stosunki między państwami były napięte już znacznie wcześniej, sam mecz stał się niejako punktem kulminacyjnym fali nacjonalizmu i nienawiści rozpętywanej przez obie strony, co zresztą Ryszard Kapuściński wyraźnie zaznacza.

Salwador i Honduras; źródło zdjęcia: Wikipedia.

Jedną z głównych przyczyn konfliktu było osadnictwo salwadorskich rolników na przygranicznych terenach Hondurasu. Honduraski rząd, ale i duzi posiadacze ziemscy skupieni wokół Krajowej Federacji Rolników i Hodowców, podejmowali działania mające na celu zmuszenie salwadorskich imigrantów do opuszczenia kraju. Wojskowe władze Salwadoru obawiały się, że powrót dużej liczby ubogich, pozbawionych ziemi chłopów może wzmóc żądania przeprowadzenia reformy rolnej, parcelacji majątków wielkich posiadaczy ziemskich, a nawet spowodować rozwój partyzantki antyrządowej.

Podsycana m.in. przez media atmosfera wrogości między obydwoma państwami sięgnęła zenitu po przegraniu przez Honduras meczu piłki nożnej w stolicy sąsiada. Honduraskie radio zaapelowało do obywateli o wypędzenie Salwadorczyków z honduraskiej ziemi. W Salwadorze doszło do masowych demonstracji przeciwko Hondurasowi, a incydenty graniczne doprowadziły do zerwania stosunków dyplomatycznych pomiędzy obydwoma krajami. 14 lipca armia Salwadoru zaatakowała sąsiada. W walkach zginęło ok. 2 tysięcy ludzi. Wojna została zakończona po interwencji Organizacji Państw Amerykańskich, jednak napięcie pomiędzy państwami utrzymało się do 1972. Ostateczne rozwiązanie konfliktu nastąpiło we wrześniu 1992 roku, na skutek wyroku Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, który 2/3 spornego terytorium przyznał Hondurasowi.

Na kanale Powojnie jego autor powrócił trzy lata temu do tematu tej wojny.

Zanim przejdę do zacytowania wybranych fragmentów z reportażu Kapuścińskiego, wypada, jak zwykle, zacząć od początku. Niestety, ale bez znajomości historii, zrozumienie rzeczywistości jest niemożliwe i dlatego tę historię tak fałszuje się, ukrywa prawdę i przeinacza fakty.

Połowę południowoamerykańskiego kontynentu zajmuje Brazylia. W odróżnieniu od hiszpańskojęzycznej Ameryki, w której dochodzenie do niepodległości miało burzliwy przebieg, w Brazylii odbyło się to w sposób pokojowy. Regent Piotr nad brzegiem rzeki Ipiranga, na wieść o tym, że portugalskie Kortezy anulowały jego wszystkie edykty, krzyknął: Independencia ou Morte, czyli Niepodległość albo śmierć. I tak Brazylia stała się niepodległa. Wiele lat później, daleko na północy, inny przywódca zakrzyknął, już nie po portugalsku, ale po hiszpańsku: Socialismo o muerte. Jak widać, w tamtym rejonie, nikt nie bawi się w żadne subtelności, od razu wykłada kawę na ławę.

Hiszpańskie kolonie w Ameryce Łacińskiej sięgały od Meksyku po Patagonię. To, co było w Ameryce Południowej, to było wicekrólestwo Peru. Dzieliło się ono na mniejsze jednostki terytorialne, zwane audiencjami. I gdy nastał czas wojen napoleońskich w Europie, to skutki ich były również odczuwalne w Ameryce Południowej. W latach 1810-25 praktycznie wszystkie te audiencje stały się niepodległymi państwami, niepodległymi od Hiszpanii. Ta niepodległość oznaczała jednak popadniecie w zależność od powstałego w 1776 roku państwa zwanego Stanami Zjednoczonymi, czyli z deszczu pod rynnę.

Na północy było wicekrólestwo Nowej Hiszpanii, które obejmowało Meksyk i całą Amerykę Środkową. Meksyk, podobnie jak państwa Ameryki Południowej, stał się niepodległy w tym samym okresie, w 1821 roku. Początkowo w obrębie jego terytorium znajdował się obszar kontynentalnej Ameryki Środkowej. W 1823 roku powstało państwo zwane Zjednoczonymi Prowincjami Ameryki Środkowej. Obejmowało ono obszar Gwatemali, Hondurasu, Kostaryki, Nikaragui i Salwadoru. Pierwszym państwem, które opuściło tę federację był Honduras (1838). Rozwiązanie jej nastąpiło w 1841, gdy opuścił ją Salwador.

Monarchie tym różnią się od republik, że w monarchiach niewolnicy nie mają prawa głosu, natomiast w republikach – mają. Republiki charakteryzują się tym, że istnieją w nich partie polityczne, które zabiegają o głosy niewolników, zwanych w nich obywatelami. System republikański jest daleko wygodniejszy dla rządzących, bo w nim rządzący nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Po wyborach przychodzą nowi ludzie, a o poprzednikach już nikt nie pamięta. Jest to nieomal władza boska, jak powiedział Churchill, bo tylko Bóg przed nikim nie odpowiada. To tłumaczy, dlaczego Stany Zjednoczone tak lubią demokrację. Natomiast zaczadzeni propagandą niewolnicy łudzą się, że mają na coś wpływ.

Demokracja w Ameryce Łacińskiej to często naprzemienne rządy lewicy i prawicy, która, gdy lewica zagalopuje się za mocno w swoich reformach, reaguje, co przejawiało się najczęściej w formie puczów wojskowych, czyli odsunięciem lewicy od władzy.

x

Ryszard Kapuściński w swoim reportażu Wojna futbolowa, zamieszczonym w książce pod tym samym tytułem (Czytelnik, 1981), opisał tło i przebieg tej wojny. Niektórzy zarzucają mu, że tytuł tego reportażu jest mylący, bo ta wojna nie wybuchła z powodu meczu piłkarskiego. Oczywiście, że nie z tego powodu, ale był to, jak sądzę, świadomy z jego strony zabieg marketingowy. Jaki inny tytuł przyciągnąłby tylu czytelników? Natomiast na jego końcu wyjaśnia on, z jakich powodów wybuchła ta wojna. Poniżej wybrane przeze mnie fragmenty:

Luis Suarez powiedział, że będzie wojna, a we wszystko, co mówił Luis – wierzyłem. Mieszkaliśmy razem w Meksyku, Luis dawał mi lekcje Ameryki Łacińskiej. Czym jest i jak ją rozumieć. Potrafił przewidzieć wiele wydarzeń. W swoim czasie przewidział upadek Goularta w Brazylii, upadek Boscha w Dominikanie i Jimeneza w Wenezueli. Na długo przed powrotem Perona wierzył, że stary caudillo będzie znowu prezydentem Argentyny, zapowiedział też rychłą śmierć dyktatora Haiti – Franşoisa Duvaliera, któremu wszyscy dawali wiele lat życia. Luis umiał poruszać się po sypkich piaskach tutejszej polityki, w których tacy amatorzy jak ja grzęźli beznadziejnie, co krok popełniając błędy.

Tym razem swoją opinię o czekającej nas wojnie Luis wygłosił po odłożeniu gazety, w której przeczytał sprawozdanie z meczu piłki nożnej rozegranego między reprezentacjami Hondurasu i Salwadoru. Obie drużyny walczyły o prawo udziału w mistrzostwach świata, zapowiedzianych na lato 1970 roku w Meksyku.

W Ameryce Łacińskiej, mówił, granica między futbolem a polityką jest niezmiernie wąska. Długa jest lista rządów, które upadły lub zostały obalone przez wojsko, ponieważ drużyna narodowa poniosła porażkę. Zawodnicy drużyny, która przegrała, są nazywani później w prasie zdrajcami ojczyzny. Kiedy Brazylia zdobyła w Meksyku mistrzostwo świata, mój kolega – Brazylijczyk, emigrant polityczny, był zrozpaczony: „Prawica wojskowa – powiedział – ma zapewnione co najmniej pięć lat spokojnych rządów”. W drodze do tytułu mistrzowskiego Brazylia pokonała Anglię. Wychodzący w Rio de Janeiro dziennik „Jornal dos Sportes” w artykule pt. „Jezus broni Brazylii” tak wyjaśnia przyczynę wygranej: „Ilekroć piłka leciała w stronę naszej bramki i gol wydawał się nieuchronny, Jezus spuszczał nogę z obłoków i wykopywał piłkę na aut”. Do artykułu dołączono rysunki ilustrujące to nadprzyrodzone zjawisko.

Kto idzie na stadion, może stracić życie. Oto mecz, w którym Meksyk przegrywa z Peru 1:2. Rozgoryczony kibic meksykański woła ironicznym tonem: Viva Mexico! W kilka chwil później ginie zmasakrowany przez tłum. Ale czasem rozbudzone emocje znajdują ujście w innej formie. Po meczu, w którym Meksyk pokonał Belgię 1:0, pijany ze szczęścia Augusto Mariaga – naczelnik więzienia dla skazanych na dożywocie w Chilpancingo (Meksyk, stan Guerrero), biega z pistoletem w ręku, strzela w powietrze i z okrzykiem: Viva Mexico! otwiera wszystkie cele wypuszczając na wolność 142 groźnych, ciężkich przestępców. Sąd uniewinnia Mariagę, „ponieważ – czytamy w uzasadnieniu wyroku – działał w uniesieniu patriotycznym”.

– Myślisz, że warto pojechać do Hondurasu? – spytałem Luisa, który redagował wtedy poważny i wpływowy tygodnik „Siempre”. – Myślę, że warto – odpowiedział – na pewno coś się zdarzy. Następnego dnia rano byłem w Tegucigalpie.

x

Skradając się przez las spytałem żołnierza, dlaczego biją się z Salwadorem. Odpowiedział, że nie wie, że to są sprawy rządowe. Spytałem go, jak może walczyć, nie wiedząc, w imię jakiej sprawy przelewa krew. Odpowiedział, że żyjąc na wsi lepiej nie zadawać pytań, bo człowiek pytający wzbudza podejrzliwość sołtysa. Sołtys wyznaczy go później do robót publicznych. Pracując tam, chłop musi zaniedbać gospodarkę i rodzinę, czeka go jeszcze większy głód. A przecież wystarczy już tej zwyczajnej biedy, która i tak jest. Trzeba tak żyć, żeby nazwisko człowieka nie obijało się władzy o uszy. Władza, jeśli usłyszy jakieś nazwisko, zaraz je zapisuje i taki rozpoznany człowiek ma potem dużo kłopotów. Sprawy rządowe nie są na rozum chłopa ze wsi, bo rządowi mają świadomość, a chłopu nikt świadomości nie da.

x

Wojna futbolowa trwała sto godzin. Jej ofiary: sześć tysięcy zabitych, kilkanaście tysięcy rannych. Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi straciło domy i ziemię. Zniszczono wiele wiosek.

W wyniku interwencji państw Ameryki Łacińskiej oba kraje zaprzestały działań wojennych, ale do dzisiaj na granicy Hondurasu i Salwadoru wybuchają zbrojne utarczki, giną ludzie i płoną wsie.

Prawdziwa przyczyna tej wojny była następująca: Salwador – najmniejszy kraj Ameryki Środkowej, ma największą gęstość zaludnienia na kontynencie amerykańskim (ponad 160 osób na km kw.). Jest ciasno, tym bardziej, że większość ziemi znajduje się w rękach czternastu wielkich klanów obszarniczych. Mówi się nawet, że „Salwador jest własnością czternastu rodzin”. Tysiąc latyfundystów posiada dokładnie dziesięć razy więcej ziemi, niż ma jej łącznie sto tysięcy chłopów. Dwie trzecie ludności wiejskiej nie ma ziemi. Część bezrolnej biedoty od lat emigrowała do Hondurasu, gdzie było dużo ziemi bezpańskiej. Honduras (112 tys. km kw.) jest blisko sześć razy większy od Salwadoru, ale posiada o połowę mniej ludności (około 2,5 miliona). Była to emigracja cicha, nielegalna, ale latami tolerowana przez rząd Hondurasu.

Chłopi z Salwadoru osiedlali się w Hondurasie, zakładali wsie i wiedli żywot nieco lepszy niż w swoim kraju. Było ich 300 tysięcy.

W latach 60-tych zaczęły się niepokoje wśród chłopstwa Hondurasu, które domagało się ziemi. Rząd uchwalił dekret o reformie rolnej. Ponieważ był to rząd oligarchiczny i uzależniony od Stanów Zjednoczonych, dekret nie przewidywał ani podziału latyfundiów, ani podziału ziem należących do amerykańskiego koncernu United Fruit, który na terenie Hondurasu posiada wielkie plantacje bananowe. Rząd chciał obdzielić chłopów Hondurasu ziemią, zajmowaną w tym czasie przez chłopów Salwadoru. Oznaczało to, że 300 tysięcy emigrantów salwadorskich ma wrócić do swojego kraju, w którym nie mieli nic. Oligarchiczny rząd Salwadoru sprzeciwił się przyjęciu tych ludzi, obawiając się chłopskiej rewolucji.

Rząd Hondurasu nalegał, rząd Salwadoru odmawiał. Stosunki między obu krajami były napięte. Po obu stronach granicy gazety prowadziły kampanię nienawiści, oszczerstw i wyzwisk. Wyzywali się od hitlerowców, karłów, pijaków, sadystów, pająków, agresorów, złodziei itd. Robili pogromy i palili sklepy.

W tych okolicznościach doszło do spotkań piłkarskich między reprezentantami Hondurasu i Salwadoru. Decydujący mecz odbył się na neutralnym terenie, w Meksyku (wygrał Salwador 3:2). kibiców Hondurasu posadzono po jednej stronie stadionu, kibiców Salwadoru – po drugiej, a pośrodku usiadło pięć tysięcy policjantów meksykańskich uzbrojonych w tęgie pały.

Piłka nożna pomogła zaognić jeszcze bardziej nastroje szowinizmu i histerii hurrapatriotycznej, tak potrzebnych do rozpętania wojny i wzmocnienia władzy oligarchii w obu krajach.

Pierwszy zaatakował Salwador, który miał znacznie silniejszą armię i liczył na łatwe zwycięstwo. Wojna zakończyła się impasem. Granica pozostała ta sama. Jest to granica wytyczona na oko w buszu, w górzystym terenie, do którego obie strony zgłaszają pretensje. Część emigrantów wróciła do Salwadoru, część nadal żyje w Hondurasie.

Oba rządy były zadowolone z wojny, ponieważ przez kilka dni Honduras i Salwador zajmowały czołowe miejsca w prasie światowej i były obiektem zainteresowania międzynarodowej opinii. Małe kraje z trzeciego, czwartego i dalszych światów mają szanse wzbudzić żywsze zainteresowanie dopiero wówczas, kiedy zdecydują się na przelew krwi. Smutna to prawda, ale tak jest.

xxx

W zasadzie Kapuściński wszystko wyjaśnił. Problem narastał od początku lat 60-tych. Ktoś potrzebował ziemi. Czy to byli obszarnicy z Krajowej Federacji Rolników i Hodowców, czy amerykański koncern United Fruit, czy może rząd, który chciał dać ziemię chłopom honduraskim? W każdym razie rząd zaordynował reformę rolną. Reforma rolna, jakkolwiek brzmiałoby to pięknie, polega na tym, że zabiera się jednym, a daje drugim. I najczęściej jest tak, że zabiera się najsłabszym. Padło więc na salwadorskich chłopów. Zanim doszło to tej wojny, ich wysiedlenia trwały od lat. Dlaczego jednak wcześniej rząd Hondurasu tolerował to osadnictwo? Czy dlatego, że granica pomiędzy obu krajami nie została dokładnie wytyczona, a rząd nie miał pomysłu na zagospodarowanie tego terenu?

Na początku, przynajmniej od pewnego momentu, było tak: w obu Amerykach mieszkali czerwoni, w Afryce – czarni, w Azji – żółci. Tylko na zachodnim półwyspie Azji, zwanym Europą, mieszkali biali. I to oni podbili cały świat, a przynajmniej ich rękami tego dokonano. Wcześniej te ludy żyły według własnych praw. Jednak ich podbój przez białych zburzył całkowicie ich sposób życia, organizacji i ich system wartości. Skąd wzięła się przewaga białych? Czy dlatego, że państwa Europy Zachodniej powstały na gruzach Imperium Rzymskiego i odziedziczyły po nim jego dorobek? Bardzo możliwe. Czy to właśnie tam trzeba szukać klucza do zrozumienia obecnej rzeczywistości?

Podbojów kolonialnych dokonywały monarchie. Monarchia to był taki ustrój, w którym władza pochodziła od Boga. Ten stan akceptowali rządzący i rządzeni. Grzechem byłoby zatem dążenie do obalenia monarchii, bo byłoby to wbrew prawom boskim. Czy nie po to więc powstało chrześcijaństwo, by umożliwiło powstanie takiej właśnie organizacji państwowej? Przez trzysta lat panowała monarchia hiszpańska nad Ameryką od Meksyku do Patagonii. Nie było tam państw i granic. W takiej sytuacji trudno sobie wyobrazić, by doszło tam do czegoś takiego jak wojna pomiędzy sąsiadującymi państwami.

Pierwszym zaburzeniem tego boskiego porządku była reformacja, która wysunęła zasadę czyja władza, tego religia. A więc pierwsze miejsce należało się władzy świeckiej, choć państwa protestanckie nadal były monarchiami. Dopiero rewolucja francuska postawiła sprawę jasno: teraz państwo jest bogiem. I obaliła monarchię. Wiek XIX był wiekiem ruchów narodowo-wyzwoleńczych, no bo to narody miały być tkanką tych państw, a w nich już byli nie niewolnicy tylko obywatele. Co jednak miało spajać te narody? W monarchii tę funkcję spełniał monarcha. W państwach był to patriotyzm, czyli miłość do ojczyzny, a w praktyce – do państwa. Ale czym był ten patriotyzm? W tym samym XIX wieku stworzono na wschodzie, pod rosyjskim zaborem, nowy naród polski z nie w pełni wykształconych pod względem językowym społeczności prawosławnych, które wcześniej nie miały swego monarchy. Zaaplikowano im język polski i, w opozycji do prawosławia, katolicyzm. W ten sposób narodził się Polak-katolik, który był skonfliktowany ze wszystkim, co rosyjskie, bo dotyczyło to ludzi, którzy mieszkali na terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, do których to ziem rościła sobie prawo Rosja.

Jak jednak stworzyć patriotyzm tam, gdzie ludzie mówią tym samym językiem i wszyscy są katolikami? Czym różnił się chłop salwadorski od chłopa honduraskiego? Mówili tym samym językiem i byli katolikami. To był problem całej Ameryki Łacińskiej. W pewnym momencie z pomocą przyszła piłka nożna. Kiedyś trafiłem na blog pewnego Niemca, który zamieszczał na nim relacje ze swoich podróży po Ameryce Południowej. W Peru zapuszczał się w najbardziej niebezpieczne dzielnice Limy, pomimo ostrzeżeń, że jest tam bardzo niebezpiecznie dla białych. On jednak nie przejmował się tym. Przed wejściem do takiej dzielnicy zakładał koszulkę piłkarskiej reprezentacji Peru i to było najlepsze zabezpieczenie.

Powstawały państwa, a ich obywatele mieli prawa, ale też i obowiązki. W praktyce jednak jedynym trwałym i niezmiennym prawem obywateli jest ich prawo głosu, czyli prawo wyboru władzy. Pozostałe to obowiązki, z których najważniejszym jest obowiązek obrony ojczyzny w razie niebezpieczeństwa. Oznacza to, że państwo w zamian za ochronę, jaką oferuje obywatelowi, wątpliwą zresztą, żąda od niego, by w razie potrzeby stanął w jego obronie, czyli żeby oddał za nie swoje życie. I po to właśnie tresuje się obywateli w duchu jakiegoś patriotyzmu. Wojna pomiędzy Salwadorem a Hondurasem zakończyła się niczym. Chłopi po obu stronach frontu walczyli w interesie oligarchów obu państw i międzynarodowych korporacji. Tylko oni tracili życie i swoje skromne majątki.

Państwa to organizacje przestępcze, rządy to zalegalizowane przez obywateli, czyli współczesnych niewolników, bezkarne mafie. Ta legalizacja odbywa się poprzez głosowanie. Przedstawiciele tych mafii mówią wprost – nie będziesz miał nic i będziesz szczęśliwy, czyli – zabierzemy ci wszystko i nic nam nie zrobisz. Skoro tak, to znaczy, że obywatel jest niewolnikiem, bo jeśli można mu zabrać jego własność, to znaczy, że to nie jest jego własność. Cała polityka sprowadza się więc do tego, że rządzący przekonują swoich niewolników, że oni mają na coś wpływ, podczas gdy w praktyce nie decydują o niczym.

Kanał Panamski

Ostatnio głośno zrobiło się o Kanale Panamskim, a to za sprawą prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, który w swoich wypowiedziach daje do zrozumienia, że zamierza przejąc nad nim kontrolę. Może więc warto przybliżyć sobie historię i okoliczności, w jakich powstawał ten kanał. Wikipedia pisze:

„Pierwszymi białymi, którzy przebyli w poprzek Przesmyk Panamski byli w 1513 r. Hiszpanie, którymi dowodził Vasco Núñez de Balboa. Pierwszy pomysł przekopania kanału przez Przesmyk rzucił w roku 1529 jeden z jego kompanów, Alvaro de Saavedra. O budowie kanału żeglownego poprzez Przesmyk Panamski dla skrócenia transportu bogactw z Peru do Hiszpanii marzył też już w XVI wieku król Karol V Habsburg. Jednak budowę kanału zainicjował dopiero w 1879 roku Francuz Ferdinand Marie de Lesseps (budowniczy Kanału Sueskiego). Kierował on francuskim przedsiębiorstwem Compagnie Universelle du Canal Interocéanique, które w latach 1881–1889 prowadziło tu pracę, przerwaną bankructwem firmy (tzw. afera panamska). W roku 1903 teren pod kanał (późniejszą Strefę Kanałową) wydzierżawili od nowo powstałego państwa Panamy Amerykanie i w latach 1904–1914 – inspirowani przez prezydenta Theodore’a Roosevelta – ukończyli budowę kanału. Przez ponad 75 lat Strefa Kanału Panamskiego znajdowała się pod jurysdykcją amerykańską, dopiero traktat w sprawie trwałej neutralności i funkcjonowania kanału podpisany w Panamie 7 września 1977 roku zapewnił Panamie prawa do terenu, którego przekazanie odbyło się w 1999 roku.”

W Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970) można przeczytać:

„W 1879 F. Lesseps zorganizował Compagnie Universelle du Canal Interocéanique de Panama z kapitałem 400 mln franków francuskich, uzyskał dla niej koncesję na budowę kanału. Koszt budowy rozpoczętej w 1881 roku, znacznie wyższy od przewidywanego, i przeciągnięcie prac spowodowały w 1889 bankructwo spółki Lessepsa; pociągnęło to za sobą ataki prawicy na ówczesny rząd francuski, którego członków oskarżono o przekupstwo (tzw. afera panamska). W 1894 powstała nowa spółka francuska, która podjęła dalsze prace. Wojna Stanów Zjednoczonych z Hiszpanią (1898) obudziła zainteresowanie sprawą kanału w Ameryce Środkowej, a gdy w 1901 komisja prezydenta Stanów Zjednoczonych opowiedziała się za budową takiego kanału w Nikaragui, spółka francuska pospiesznie sprzedała Amerykanom swe prawa do budowy kanału. Odrzucenie w 1903 przez Kolumbię proponowanego przez Stany Zjednoczone traktatu w sprawie odstąpienia Strefy Kanału wywołało sprowokowane przez Amerykanów oderwanie się Panamy, której nowy rząd przyjął 18 XI 1903 warunki amerykańskie. Budowę kanału zakończono w sierpniu 1914 roku.”

W powieści Ziemia Obiecana Władysława Reymonta jest taki dialog:

- Co słychać w szerokim świecie, panie Blumenfeld?
- Wiktor Hugo umarł wczoraj (22 V 1885 - przyp. W.L.) - rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.
- Dużo zostawił? - zapytał bankier w przerwie, oglądając sobie paznokcie.
- Sześć milionów franków.
- Ładny grosz. W czym?
- W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Suezach.
- Doskonały papier. W czym robił?

Te „Suezy” to pewnie akcje Kanału Sueskiego. W cytowanych powyżej fragmentach nie ma informacji, o co chodziło w tej aferze panamskiej. O tym pisał w jednej ze swoich Kronik Tygodniowych Bolesław Prus. Chodziło o to, że akcje spółki panamskiej były powszechnie reklamowane przez członków rządu jako doskonała inwestycja finansowa i zabezpieczenie emerytalne. Społeczeństwo francuskie dało się na to nabrać, być może po części z racji tego, że akcje Kanału Sueskiego były uważane za doskonałą inwestycję. I stąd afera, bo mnóstwo ludzi straciło swoje oszczędności. A może bankructwo spółki było zaaranżowane? Przecież Lesseps, po przekopaniu Kanału Sueskiego, zdobył wielkie doświadczenie nie tylko w sprawach technicznych, ale również finansowych. Parafrazując słowa pewnej piosenki, mógłbym powiedzieć: nie wierz nigdy rządowi, dobrą radę ci dam; nic gorszego na świecie nie przytrafia się nam.

Traktat z 1903 roku przyznawał USA wieczystą dzierżawę Strefy Kanału Panamskiego i prawo stacjonowania na terenie Panamy wojsk amerykańskich. Pierwszy prezydent kraju Manuel Amado Geurrero uzależnił Panamę od USA, które kilkakrotnie interweniowały zbrojnie w latach 1908, 1910, 1918-1919. W 1936 rząd panamski podpisał traktat przedłużający amerykańskie wpływy w Panamie. W 1940 roku wybory prezydenckie wygrał Arias, który rok później został obalony wskutek puczu wojskowego, bo prowadził politykę antyamerykańską.

W czasie II wojny światowej powstały na terenie Panamy amerykańskie bazy wojskowe. W 1949 roku prezydentem ponownie został Arias, który w 1951 roku został obalony przez wojskowych puczystów. Następca, Cantera, powrócił do przyjaznych relacji z USA. W 1953 roku utworzył on Gwardię Narodową. Na początku lat 60-tych ujawniła się w rządzącej partii frakcja procastrowska. W 1964 doszło do nieudanej próby uregulowania statusu Kanału Panamskiego. W 1968 roku miał miejsce zamach stanu i władzę przejęła junta wojskowa. Od 1969 faktyczną władzę sprawował Omar Torrijos. Nastąpił wzrost gospodarczy i napływ kapitału inwestycyjnego, głównie z USA. W 1973 roku doszło do zaostrzenia konfliktu z USA. Panama wystąpiła z żądaniem suwerenności w strefie kanału i wycofania z jej terenu wojsk amerykańskich. Kilkuletnie rokowania w sprawie kanału, prowadzone przy poparciu państw latynoamerykańskich dla Panamy, zostały zakończone w 1977 układem, który spełnił roszczenia Panamy i ustalił warunki przekazania jej strefy kanału. W 1978 ponownie wprowadzono rządy cywilne, choć faktyczne władzę sprawował gen. Torrijos. W 1979 roku przy jego wsparciu utworzono centrolewicową Demokratyczną Partię Rewolucyjną która rządziła do początku lat 80-tych. I tu zaczyna się najciekawszy, choć tragiczny okres w historii Panamy, związany z rządami generała Noriegi i amerykańskiej inwazji na Panamę. Wikipedia pisze:

Inwazja Stanów Zjednoczonych na Panamę, kryptonim operacja Just Cause (pol. W słusznej sprawie) – inwazja wojsk USA na Panamę przeprowadzona w grudniu 1989 roku. Odbyła się ona za prezydentury George H.W. Busha, na dziesięć lat przed przekazaniem jurysdykcji nad Kanałem Panamskim Republice Panamy. Podczas trwania operacji, po zajęciu przez wojska USA kluczowych pozycji, Panamskie Siły Zbrojne złożyły broń. Jednym z celów inwazji było przywrócenie status quo w rejonie kanału oraz pochwycenie gen. Manuela Noriegi, de facto dyktatora Panamy.

Przyczyny inwazji

Porozumienie Torrijos-Carter, które zakładało rozpoczęcie stopniowego procesu przekazania kontroli nad Kanałem Panamie (mającego się zakończyć w 1999 roku), zostało podpisane przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Jimmy’ego Cartera i Omara Torrijosa w dniu 7 września 1977 roku.

Kontakty USA z Manuelem Noriegą rozpoczęły się w 1959 roku, a trwały do początku lat osiemdziesiątych. Współpracował z CIA, pomagając w tajnych operacjach przeciwko lewicy w Ameryce Łacińskiej. Noriega poznał George H.W. Busha w latach siedemdziesiątych, kiedy Bush był szefem CIA. Jego zadaniem było wspomaganie amerykańskich interesów w Ameryce Środkowej, w szczególności sabotowanie działań socjalistycznego rządu w Nikaragui, sandinistów oraz rewolucjonistów w Salwadorze. W latach 1971–1976 otrzymywał od Amerykanów za swoje działania ok. 100 000 USD rocznie. Pomimo współpracy z amerykańską Administracją Legalnego Obrotu Lekarstw, wspomagał jednocześnie handlarzy narkotyków. Doniesienia o udziale Noriegi w przemycie narkotyków dotarły do USA i Europy już w 1971 roku, jednakże prezydent Richard Nixon w uznaniu dla roli jaką spełnia w Ameryce Łacińskiej powstrzymał śledztwo. Dziesięć lat po schwytaniu przez Amerykanów wyszła na jaw sprzedaż Kubie tajnych dokumentów amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego; współpracował również z Układem Warszawskim, przekazując zachodnie technologie wojskowe. Na tym procederze zarobił blisko 3 mln USD.

W 1981 roku, po śmierci Omara Torrijosa w wypadku lotniczym, Noriega wszedł w skład junty. W krótkim czasie, bo już w 1983 roku stał się formalnym przywódcą armii, co czyniło go faktycznym władcą kraju. Po dojściu do władzy, współpraca z Amerykanami zacieśniła się. Noriega zezwolił na obecność na terytorium Panamy amerykańskich stacji nasłuchowych oraz stworzył obozy szkoleniowe dla Contras (prawicowa partyzantka w Nikaragui). Nadużycia, fałszerstwa wyborcze, oskarżenia o zaaranżowanie śmierci poprzedniego prezydenta, a także o zabójstwo człowieka, który ujawnił jego narkotykowe interesy, spowodowały masowy sprzeciw wobec rządów Noriegi w samej Panamie. W 1986 roku powstała opozycyjna Narodowa Krucjata Obywatelska.

W późnych latach 80. zaczął przeciwstawiać się polityce realizowanej przez amerykańskie agencje, które wyniosły go do władzy. Prezydent rozpoczął współpracę z kubańskim rządem Fidela Castro, z którym wcześniej prowadził już interesy gospodarcze będąc nieoficjalnym pośrednikiem Stanów Zjednoczonych w handlu z wyspą. Zbliżenie się do Kuby ze strony prawicowego rządu spowodowało niechęć Stanów Zjednoczonych. W 1988 roku Departament Sprawiedliwości oficjalnie oskarżył gen. Noriegę o handel narkotykami. Tego samego roku CIA zawiesiła współpracę z generałem. Administracja Reagana nałożyła sankcje ekonomiczne na Panamę, dodatkowo zamrażając 56 milionów dolarów depozytów w amerykańskich bankach. W marcu 1989 roku, miał miejsce pierwszy nieudany zamach stanu (zaplanowany przez CIA), zdławiony przez siły zbrojne. W maju tego samego roku, doszło do fałszerstw w wyborach krajowych, w których dzięki oszustwu przegrał kandydat sojuszu partii opozycyjnych (pieniądze na kampanię Guillermo Endary, 10 milionów dolarów, przekazały USA). Noriega zadeklarował utrzymywanie władzy do końca życia.

W październiku 1989 roku, doszło do drugiej nieudanej próby zamachu stanu. Również i ten zamach został przygotowany przez rząd USA. W odpowiedzi na zamach parlament przyjął ustawę stwierdzającą o stanie wojny między Panamą i Stanami Zjednoczonymi. W międzyczasie Noriega zaczął kwestionować porozumienie Torrijos-Carter; dyplomacja panamska już wcześniej domagała się przekazania w trybie natychmiastowym kanału i znajdujących się tam instalacji wojskowych, zakazano także prowadzenia na terytorium Panamy tajnych operacji przeciwko Nikaragui. W odpowiedzi prezydent Bush oświadczył, że USA nie będą negocjować ze znanym handlarzem narkotyków, jednocześnie zaprzeczył jakoby USA posiadały jakąkolwiek wiedzę o tym procederze przed oskarżeniem Noriegi. Zastrzelenie amerykańskiego żołnierza stacjonującego w strefie Kanału oraz inne dwa incydenty, które nastąpiły na krótko przed operacją, zostały wymienione przez prezydenta Busha jako główny powód do inwazji.

Uzasadnienie inwazji

Oficjalnie Stany Zjednoczone uzasadniły inwazję w dniu 20 grudnia 1989 roku, kilka godzin po rozpoczęciu operacji. Prezydent Bush wymienił cztery powody inwazji:

  • ochrona życia obywateli amerykańskich w Panamie. W swoim oświadczeniu, Prezydent Bush stwierdził, że stan wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Panamą, zagraża życiu około 35 tys. obywateli amerykańskich. Dochodziło już do licznych starć pomiędzy siłami USA i Panamy;
  • obrona demokracji i praw człowieka w Panamie;
  • zwalczanie handlu narkotykami. Panama stała się centrum handlu narkotykami oraz pralnią brudnych pieniędzy, służąc jako punkt tranzytowy pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Europą;
  • ochrona porozumienia Torrijos-Carter. Zagrożenie neutralności Kanału Panamskiego miały obligować Stany Zjednoczone do interwencji zbrojnej, w celu ochrony Kanału.

Panama stwierdziła, że deklaracja wojny była odpowiedzią na surowe sankcje gospodarcze oraz prowokacyjne manewry wojskowe u swoich granic (operacje Purple Storm i Sand Flea). Manewry wojskowe w obrębie kanału zostały zakazane przez porozumienie Torrijos-Carter.

Inwazja

Inwazja rozpoczęła się 20 grudnia 1989 roku, o pierwszej w nocy czasu lokalnego. W operacji udział miało brać 57684 żołnierzy USA oraz ponad 300 samolotów, w tym AC-130, A-37 Dragonfly służący do obserwacji oraz F-117 Nighthawk i śmigłowce AH-64 Apache jako wsparcie. Inwazja na Panamę była chrztem bojowym dla maszyn AH-64 Apache, Humvee oraz F-117A. Panamskie Siły Zbrojne (PDF) liczyły około 46 tys. ludzi. Operacja rozpoczęła się od ataku na strategiczne instalacje, takie jak lotnisko Punta Paitilla w Panamie, garnizon PDF i lotnisko w Rio Hato, gdzie Noriega posiadał swoją rezydencję oraz kilka innych ośrodków wojskowych na terenie całego kraju. Atak na centralną siedzibę PDF (zwaną La Comandancia), wywołał kilka pożarów, z których jeden zniszczył gęsto zaludnioną dzielnicę El Chorrillo w centrum Panamy. Podczas walk o La Comandancia, wojska panamskie zestrzeliły dwa śmigłowce operacyjne Hughes OH-6 Cayuse.

Ofiary

Stany Zjednoczone straciły 24 żołnierzy, a 325 zostało rannych. Liczba zabitych żołnierzy panamskich wynosi 205 osób. Liczba ofiar cywilnych spowodowana inwazją nie jest dokładnie znana. Oficjalnie opublikowane dane mówią o 314 zabitych i 537 rannych, szacuje się jednak że mogło zginąć nawet kilka tysięcy osób.

Pozarządowa organizacja, „Physicians for Human Rights” – PHR (Lekarze na rzecz Praw Człowieka) – w swoim sprawozdaniu wydanym rok po inwazji oceniła, że co najmniej 300 osób cywilnych zginęło w wyniku walk; niezależne śledztwo prowadzone przez byłego prokuratora generalnego Ramsey Clarka wykazało ponad 4 tys. ofiar.

W raporcie PHR stwierdzono, że ani USA, ani rządy Panamy nie podały dokładnej liczby rannych oraz że wysiłki dokonywane dla zaspokojenia podstawowych potrzeb tysięcy bezdomnych cywilów były niewystarczające. Raport szacował liczbę wysiedlonych cywilów na ponad 15 tys., podczas gdy USA zapewniły wsparcie i pomoc dla 3 tys. z nich. Tak duża liczba ofiar miała być skutkiem nadmiernego użycia siły oraz nowych broni użytych przez amerykańskie wojsko.

Po inwazji

W wyniku interwencji wojsk USA w 1989 aresztowano gen. Noriegę, a rządy objął prezydent Guillermo Endara. Już w 1990 roku nowy rząd udaremnił próbę wojskowego zamachu stanu. Inwazja amerykańska doprowadziła do szerokiego kryzysu gospodarczego, wybuchu antyrządowych walk partyzanckich prowadzonych przez guerillę M-20 oraz serii zamachów terrorystycznych w latach 1991–1992 przeprowadzonych przez zwolenników obalonego prezydenta. W rezultacie Endara szybko stracił poparcie społeczeństwa (w 1992 odrzucono w referendum jego projekt reformy konstytucji). Katastrofą dla rządu okazało się też ujawnienie przyjęcia pieniędzy kartelu narkotykowego przez prezydenta. W wyborach prezydenckich w 1994 r. zwyciężył Ernesto Pérez Balladares z opozycyjnej Rewolucyjnej Partii Demokratycznej. Panamskie wojsko zostało rozwiązane konstytucyjną poprawką w roku 1994. Bezpieczeństwo zewnętrzne jest zapewnione dzięki Traktatowi o Neutralności Kanału Panamy z USA, które przejęło ochronę terytorialną. Efektem rozwiązania wojska jest usunięcie ryzyka powrotu do wcześniejszego reżimu wojskowego. Podjęto rokowania na temat formy obecności Amerykanów po 1999 w strefie Kanału Panamskiego i przyszłości bazy lotniczej w Howard, która jest wielonarodowym ośrodkiem walki z handlem narkotykami. Przyjęto prawo o Władzy Kanału Panamskiego, autonomicznej i niezależnej finansowo, która przejęła zarząd w grudniu 1999 po zakończeniu działalności Komisji Kanału Panamskiego. W 2004 roku władzę objął Martín Torrijos, syn generała Omara Torrijosa.

x

Nie jest chyba dziełem przypadku, że zaledwie po 34 latach od powstania Stanów Zjednoczonych, dochodzi w Ameryce Południowej do powstania niepodległych państw. Dzieje się to w latach 1810-25. Więcej o tym w blogu Peru. To skutek wojen napoleońskich w Europie. Również w tym czasie, w 1821 roku, Meksyk staje się niepodległy i w końcu, po wojnie Stanów Zjednoczonych z Hiszpanią w 1898 roku, Kuba staje się protektoratem Ameryki. Pozostaje jeszcze przejęcie kontroli nad Panamą, gdzie Francuzi zaczynają przekopywać kanał. Sytuacja jest trochę podobna do tego, co działo się podczas budowy Kanału Sueskiego. Zbudowali go Francuzi, a finansowali francuscy akcjonariusze. Budowę kanału rozpoczęto w 1854, zakończono w 1869 roku. Po wykupieniu akcji przez ówczesnego premiera Anglii Benjamina Disraelego, kanał od 1882 roku znalazł się pod pełną kontrolą Wielkiej Brytanii. W przypadku Kanału Panamskiego F. Lesseps uzyskał w 1879 koncesję na budowę tego kanału, ale od kogo? Od Kolumbii, do której należała wtedy Panama? Tej informacji brak. Po aferze panamskiej nowa spółka szybko sprzedaje prawa do budowy kanału Amerykanom. Nie wiadomo więc, jak została sporządzona umowa tej spółki z rządem Kolumbii. Czy miała ona prawo do odsprzedaży swoich praw do budowy kanału? Być może po powstaniu nowego państwa francuska spółka nie miała wyboru i musiała sprzedać swoje prawa Amerykanom. W każdym razie jest to przykład tego, jak można było rozwiązać problem. Kolumbia nie zgadzała się, więc Stany Zjednoczone oderwały interesującą ich część od tego państwa i po problemie.

Mamy więc taką sytuację, że Amerykanie wykorzystują swojego głównego agenta, generała Noriegę, do tego, by ten stworzył Amerykanom pretekst do inwazji na Panamę. Co oni chcieli przez to osiągnąć? Przecież od 1903 roku państwo to było cały czas pod ich kontrolą. Cały system polityczny Panamy jest pod ich kontrolą. Większość prezydentów, którzy po inwazji sprawowali władzę, kształciła się w Stanach Zjednoczonych. Oficjalne powody inwazji, które podali Amerykanie, były wręcz śmieszne. Czy chodziło o pokazanie światu, że Panama po inwazji stała się państwem niezależnym, a strefa kanału była pod międzynarodowa kontrolą? Taki stan, oficjalny, bo nie faktyczny, umożliwia dziś wysuwanie roszczeń do kontroli nad kanałem, który i tak kontrolują. Czy to samo dotyczy Kanady, o której niektórzy mówią, że jest to stan klonowego liścia? Czy to ma być oficjalny pretekst do pozornego wycofania się z Europy i do układu z państwami europejskimi: my wycofujemy się z Europy, a wy sami robicie w niej porządek, ale nie wtrącacie się w nasze sprawy.

Przykład Panamy pokazuje, jak bardzo świat polityki i ten przestępczy są ze sobą powiązane, jak fałszywi są politycy, którzy co innego mówią, a co innego robią, jak zupełnie bez powodu można napaść na jakieś państwo i doprowadzić do śmierci wielu ludzi i do strat materialnych. Dla rządzących życie ludzkie nie ma najmniejszego znaczenia. Dla nich ich wyborcy to śmieci. Warto o tym pamiętać, bo tak się dzieje nie tylko w Panamie.

Mowa

Różnica pomiędzy Koroną a Wielkim Księstwem Litewskim była fundamentalna. Ustrój Korony to monarchia, a WKL to monarchia parlamentarna, w której król był marionetką. Był to więc ustrój, który określano mianem demokracji szlacheckiej. Kto jednak stworzył ten ustrój? Nie ma na ten temat informacji. A przecież samo się nie zrobiło. Wbrew pozorom nie stało się to nagle. Cały okres unii personalnej od 1385 do 1569 to czas dostosowywania Korony do „standardów” WKL. O tym w blogach Jagiellonowie i Jak powstawał ustrój I RP. Najwyraźniej ktoś już wcześniej szykował nowy ustrój i szkolił w tym kierunku ludzi. Jednym z nich był Jan Zamoyski – Rusin, którego przodkowie adoptowali jeden z 47 polskich herbów szlacheckich na mocy unii horodelskiej z 1413 roku. I w ten sposób Jan Zamoyski stał się najpotężniejszym magnatem Rzeczypospolitej, co w praktyce oznaczało, że był największym złodziejem. Nic się w tym względzie nie zmieniło. Dziś najbogatszym „Polakiem” jest Ukrainiec Sołowiow, który zresztą przyznaje się do swoich korzeni.

Maria Dąbrowska w swojej pracy Rozdroże; Studium na temat zagadnień wiejskich Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1987 pisze:

Że jednak w świadomości Polaków XVI i XVII wieku jakaś różnica między stosunkami naszymi a zagranicznymi istniała, świadectw na to przecież nie brak i te, które ja przytaczałam w Rozdrożu, nie są wszak jedynymi. Nie żeby upierać się przy swoim, lecz by wskazać, jak dalece nie byłam gołosłowną, przypomnę tu jeszcze z nich jedno, mianowicie mowę Jana Zamoyskiego, wygłoszoną w r. 1575 przeciw obcej kandydaturze na tron polski. (Wybór mów staropolskich – zebrał Antoni Małecki, Kraków 1860). Zamoyski bronił wówczas sprawy ze wszech miar słusznej, a broniąc jej, wskazywał dobitnie, jakie są różnice między ustrojem polityczno-społecznym Polski, a innych krajów zachodnich. Od Leszczyńskiego i Skargi różnił się tym, że chwalił, i to bardzo, wszystko, co tamci ganili. Lecz choć ocena była odmienna, to jednak charakter podkreślanych różnic między Polską i Europą Zachodnią był ten sam.

Powiada więc ówczesny starosta bełski tak: „Wolność nasza na trzech głównych opiera się zasadach, a tak są nam właściwie, że je tylko u nas znaleźć można” (…) I zaraz po wolności obioru królów, jako drugą „wolność” wymienia Zamoyski, że „Nad poddanymi naszymi bez żadnej apelacji mamy nie tylko moc zupełną, ale nawet prawo życia i śmierci; przeciwnie, sami tak jesteśmy wolni, że ani król, ani żaden urzędnik żadnej nad nami mocy nie mają, tylko tę, jakąśmy im sami nad sobą wedle ustaw publicznych nadali”. „Wszystko to – dodaje – u cudzoziemców inaczej się dzieje”. Królowie tam „sami samowładnie nad ludźmi swymi panują, a szlachcie takiegoż prawa nad poddanymi zaprzeczają i prawie równają szlachtę z poddanymi”. „Podług naszych praw – mówi dalej – nieszlachcic żadnego urzędu posiadać ani żadnej godności piastować nie może; u nich szlachta jedynie wojskowość za godną siebie uznała, inne części administracji wewnętrznej, jako to rządy i wszystkie prawie urzędy plebejuszom oddała. Toteż nic dziwnego, skoro plebejusze cały zarząd mają w swoim ręku, że i plebejskie rady, i plebejskie ustawy przemagają”. Ciekawe, że nawet wynikający z tak przedstawionych stosunków rozkwit miast nie znajduje łaski w oczach Zamoyskiego. „Kwitną tam – powiada – wsie i miasta, bo stan miejski ma wielkie prawa. Ale ponieważ owa świetność przychodzi z krzywdą szlacheckiej wolności, wolę jej wcale nie mieć niż mieć za taką cenę”.

x

Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa Gutenberga (1929-1938) tak m.in. pisze o Zamoyskim:

Szkoły kończył w Krasnymstawie, poczem studiował w kollegjum paryskim, przebywając czas jakiś na dworze późniejszego króla Franciszka II. Ogromny wpływ na jego umysłowość wywarł pobyt w strassburskiej szkole Sturma, a nade wszystko na uniwersytecie padewskim. Tutaj przeszedł na katolicyzm, wykształcił się znakomicie w studiach humanistycznych oraz historyczno-prawnych, pozostając pod wpływem słynnego profesora Sigoniusa. (…) Powróciwszy do kraju został jako znakomity znawca prawa i łaciny mianowany sekretarzem królewskim, powierzono mu też uporządkowanie archiwum koronnego. W czasie I. bezkrólewia był propagatorem, choć nie twórcą hasła elekcji „viritim”, przez co zyskał ogromną wziętość u szlachty i utwierdził rządy szlacheckie w Rzplitej. Zwolennik kandydatury Iwana Groźnego na tron polski, zwalczał energicznie Habsburgów i myśl wyboru króla-rodaka, ostatecznie opowiedział się za Henrykiem Walezym i został m.in. wysłany z poselstwem do niego do Paryża. Podczas II. bezkrólewia był za „Piastem”, w końcu zgodził się na wybór Anny Jagiellonki i Batorego. Bożyszcze szlachty, pozyskawszy sobie szybko Batorego, stał się jego prawą ręką. 1576 podkanclerzy, 1578 kanclerz, kierował faktycznie większością spraw politycznych. (…) Gorący zwolennik wojny z Moskwą odznaczył się w roku 1580 przez zdobycie Wieliża i Zawołocia, oraz przez wspólne z królem zdobycie Wielkich Łuków. (…) Mimo epoki kontrreformacyjnej był zawsze tolerantem, pragnąc jedności religii w Polsce tylko ze względów na płynące stąd korzyści polityczne. Z tego też powodu popierał unję brzeską. Polityk w wielkim stylu, tęgi wódz, znakomity humanista, mówca i mecenas, mimo swego uprzywilejowanego stanowiska w państwie pozostał Z. Zawsze typem szlachcica polskiego XVI w.

x

W 1551 roku ojciec i rodzina Zamoyskiego przyjęli wyznanie kalwińskie. Zamoyski miał wtedy 9 lat. Początkowo studiował w Paryżu, później przeniósł się do protestanckiego Strasburga, a w końcu trafił do Padwy, gdzie przeszedł na katolicyzm. Jakiego wyznania był na początku? Nigdzie o tym nie piszą. Pewnie prawosławnego. Zapewne był jednym z tych, którzy mieli stworzyć podstawy prawne pod nowy ustrój nowego państwa zwanego Rzeczpospolitą. Skąd czerpano wzory? Zamoyski kończył swoją edukację w Padwie, a więc w Republice Weneckiej. Wikipedia pisze:

Złota wolność – określenie swobód i przywilejów, przysługujących szlachcie w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ustrój ten czerpał w głównej mierze z filozofii Arystotelesa, religii katolickiej oraz praktyki Republiki Weneckiej. Nazwa spopularyzowana w 1597 roku.

Początek praw gwarantujących w Polsce i Litwie niespotykaną w ówczesnej Europie wolność szlachecką stanowiły także artykuły henrykowskie spisane na sejmie elekcyjnym 20 maja 1573 roku, a następnie przedstawione do podpisania Henrykowi Walezemu jako warunek objęcia tronu Rzeczypospolitej.

Republika Wenecka, Rzeczpospolita Wenecka, Najjaśniejsza Republika Wenecka (wł. Serenissima Repubblica di Venezia, wenecki Repùblega de Venèsia) – północnowłoska republika kupiecka, istniejąca od 697 roku do 15 maja 1797 roku. Najdłużej nieprzerwanie funkcjonujące państwo o ustroju republikańskim w historii. W średniowieczu jedna z największych potęg handlowych i politycznych w basenie Morza Śródziemnego i jedno z najbogatszych miast Europy. Republika Wenecka była najpotężniejszą i zarazem najtrwalszą z powstałych w średniowieczu miejskich komun włoskich. Jako jedno z nielicznych państw włoskich odegrała również wielką rolę w historii nie tylko Italii, ale całej Europy i basenu Morza Śródziemnego. Od czasów wypraw krzyżowych po zmagania z Imperium Osmańskim, Republika Wenecka była dla Europy głównym pośrednikiem i uczestnikiem kontaktów z muzułmańskim Bliskim Wschodem – zarówno tych pokojowych, jak i wojennych.

Rozwój terytorialny Republiki Weneckiej; źródło: Wikipedia.

Na czele państwa weneckiego stał obieralny – de iure dożywotnio – doża, który zazwyczaj wywodził się z wąskiego grona kilku najważniejszych rodów. Ustrój republiki był bardzo konserwatywny i zapewniał starej oligarchii kupieckiej monopol władzy. Oligarchia ta miała również bezpośredni wpływ na rządy poprzez liczne rady i sądy, które krępowały poczynania doży. Władza, w rozbudowanym z czasem państwie, całkowicie spoczywała w rękach Wenecjan, którzy wszelkie terytoria przyłączone do republiki traktowali jak kolonie. Ten miejski partykularyzm stał się jedną z przyczyn niemożności podjęcia przez Wenecję próby zjednoczenia Italii – mimo całej posiadanej przez nią potęgi i bogactwa.

x

W Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1962-1970) na temat ustroju Republiki Weneckiej można przeczytać:

W miarę wzrostu potęgi politycznej Wenecji jej ustrój wewnętrzny przekształcał się stopniowo w oligarchiczną republikę (rolę doży sprowadzono do funkcji reprezentacyjnych), rządzoną przez ok. 200 rodów arystokratycznych; dostęp do najwyższych godności mieli przedstawiciele zaledwie zaledwie kilku z nich. Ustrój ten utrwaliły zwłaszcza ustawy z 1297 i 1299, oddając rządy rodom, które aktualnie uczestniczyły w Radzie; pozostałe grupy ludności (rzemieślnicy, nawet bogaci kupcy) były całkowicie pozbawione udziału w rządach (zgromadzenie ludowe ostatecznie zlikwidowano 1423). Próby obalenia oligarchii (1299, 1310, 1354 – M. Falieri) zostały udaremnione. Najwyższym organem władzy była istniejąca od 1187 Wielka Rada; sprawami zagranicznymi i kolonii zajmował się Senat; sądownictwo spoczywało w ręku Quarantii (Rady Czterdziestu) i podległych jej kolegiów; właściwy rząd tworzyła 10-osobowa signoria; ustroju strzegł rozgałęziony system policji politycznej.

x

Czy rzeczywiście można dopatrywać się podobieństw pomiędzy ustrojem Rzeczypospolitej a tym Republiki Weneckiej? Jedyne podobieństwo, moim zdaniem, to słowo Serenissima, czyli Najjaśniejsza. Republika Wenecka była republiką oligarchiczną, miejską, a Rzeczpospolita byłą republiką szlachecką, wiejską. O potędze Wenecji decydował handel zamorski i władza skupiona w ręku nielicznych. Rzeczpospolita była republiką zbożową, państwem feudalnym, w którym wielcy kresowi feudałowie byli potężniejsi od króla. Więcej podobieństw jest pomiędzy Królestwem Wizygotów a Rzeczpospolitą. Tam też dokonywano wyboru króla na drodze elekcji, władza królewska była słaba w odróżnieniu od lokalnych władców. Państwo to również nie dysponowało silną armią. Ciekawe rzeczy tam się działy. W pewnym momencie ariańscy Wizygoci przeszli na katolicyzm.

Wydaje się, że tym, którzy zdecydowali o unii Korony z Wielkim Księstwem Litewskim, chodziło o to, by stworzyć taki ustrój tego nowego państwa, który bardziej pasowałby do mentalności feudałów z WKL. W ten sposób ich dominacja byłaby niejako z automatu, a to oznaczało orientację na wschód. Było to wbrew interesom Korony, której polityka sprowadzała się do odzyskania utraconych na zachodzie ziem, głównie Śląska. W takiej sytuacji wydaje się chyba oczywiste, że pomysł takiej unii musiał wyjść z zachodu, prawdopodobnie z Niemiec. Rzesza to było państwo, które składało się z wielu księstw i księstewek, więc miałoby problemy w konfrontacji z rosnącą w siłę Koroną. Niestety Kazimierz Wielki tylko odcinał kupony od tego, co osiągnął jego ojciec, czyli Władysław Łokietek. I za jego panowania widać już zwrot w kierunku południowo-wschodnim, czyli przyłączenie do Korony Rusi Halickiej. Unia polsko-litewska dała Rzeszy spokojną granicę do czasów rozbiorów Rzeczypospolitej i prawdopodobnie o to chodziło.

Wysłano więc na Zachód na „stypendia” ludzi pokroju Zamoyskiego na szkolenie ideologiczne. I ci ludzie, przeważnie kalwini, po tym przeszkoleniu, wykonywali posłusznie polecenia swoich nieznanych przełożonych. Jan Stanisław Bystroń w książce Dzieje obyczajów w dawnej Polsce PIW 1976 pisze:

„Ale cały ruch reformacyjny w Polsce był wątły; szerzył się on jedynie w najwyższych sferach społecznych, był jakby modą intelektualną i bardzo szybko znikł, pozostawiając jedynie nieliczne, coraz szczuplejsze grupki wierzących. Reformacja nie tknęła szerokich warstw ludowych; dziedzic nie zmuszał swych poddanych do przyjęcia nowej wiary, więc z chwilą gdy tenże dziedzic-nowowierca lub jego potomkowie wrócili do katolicyzmu, cały wysiłek reformacji przestał istnieć.”

Rodzi się więc podstawowe pytanie: to po co było cale to zamieszanie z reformacją? Czy nie po to, by pewne działania, w natłoku sporów na tle wyznaniowym, zeszły na drugi plan?

Wikipedia m.in. pisze:

Reformacja w Rzeczypospolitej Obojga Narodów była ruchem religijnym i społecznym, postulującym zmiany w polskim Kościele; istniała od lat 20. XVI w. do połowy XVII w., kiedy ostatecznie zwyciężyła kontrreformacja. Polską reformację cechował dynamiczny rozwój od XVI do XVII w., a następnie równie szybki upadek, aż do całkowitej marginalizacji i utraty znaczenia w początkach XVIII w. Zdaniem niektórych badaczy reformacja w Polsce, w odróżnieniu od innych krajów Europy, gdzie doprowadziła do wzmocnienia władzy monarchicznej, tylko w Rzeczypospolitej naruszyła jednocześnie władzę monarchiczną i kościelną.

Natomiast WEP pisze tak:

W Polsce reformacja, pod postacią luteranizmu, najwcześniej znalazła sobie zwolenników wśród mieszczaństwa. Szlachta przystąpiła do niej dopiero w połowie XVI wieku, opowiadając się przeważnie za kalwinizmem, od którego odłączyli się (1562-65) bracia polscy. Ruch reformacyjny miał w dużym stopniu charakter walki społeczno-ekonomicznej, zmierzającej do zniesienia przywilejów majątkowych kleru, a także jego sądownictwa nad świeckimi. Swobodny rozwój reformacji wśród szlachty gwarantowały konstytucje sejmowe (1555 i 1562/63) oraz konfederacja warszawska (1573). Również i w Polsce reformacja – z Rakowem braci polskich i Lesznem braci czeskich na czele – przyczyniła się do rozwoju narodowego piśmiennictwa i szkolnictwa. Jej szczytowy okres przypadł na rządy Zygmunta Augusta; następne lata przyniosły schyłek reformacji, wywołany m.in. umiejętną akcją kontrreformacji i wąskim społecznie zasięgiem ruchu reformacyjnego oraz zobojętnieniem szlachty dla dogmatycznej strony reformacji z chwilą osiągnięcia związanych z reformacją w Polsce postulatów społeczno-politycznych.

Z kolei Encyklopedia Powszechna WG pisze:

Luteranizm pociągał mieszczaństwo w Gdańsku i innych miastach polskich, oraz Prusy; szlachta i magnaci bardziej garneli się do nauki Kalwina. Po całej Polsce zaczęto głosić „czystą Ewangelję”, sprowadzano kaznodziejów z zagranicy, oddawano pałace na zbory, budowano szkoły protestanckie. Polska stanęła otworem dla wszystkich prześladowanych za takie, czy inne przekonania na Zachodzie, dawała schronienie najskrajniejszym odłamom protestantyzmu; sama wytworzyła sektę arjan polskich, którzy potępiali niewolę chłopa, zakazywali rozlewu krwi, zwalczali karę śmierci, głosili wolność sumienia, propagowali naukę niesprzeciwiania się złu, lecz zwalczania go dobrem; doktryny arjańskie zaważyły na rozwoju religijnym Europy, a nawet Ameryki. Rozszczepiając się na mnóstwo zwalczających się odłamów, reformacja sama się przez to osłabiała, nie dotknęła też twardo przy katolicyzmie stojących, przywiązanych do tradycji, obrzędowości mas ludowych; opierała się przedewszystkiem na szlachcie. Aczkolwiek nie osiągnęła zwycięstwa i odrywała niejednokrotnie społeczeństwo od zadań politycznych, tem niemniej dała obfity posiew haseł i poglądów nowych, spowodowała reformy w łonie istniejącej już organizacji; nie przeorała do gruntu życia społecznego, ale unarodowiła życie państwowe, wpłynęła na rozkwit literatury, już nie łacińskiej, lecz polskiej, przyczyniła się w znacznym stopniu do dalszego rozkwitu umysłowego. W tej naprężonej walce o zasady wyrastały bujnie postaci działaczy i pisarzy politycznych, poetów i kaznodziei, jak Kochanowski „najpodnioślejszy, najgłębszy i najwymowniejszy wyraz indywidualizmu, a zarazem poczucia obywatelskiego i ludzkiego”, republikanin, który rozumiał jednak potrzebę silnego rządu, – jak Mikołaj Rey, Modrzewski, Orzechowski, Jan Łaski, jeden z założycieli kościoła reformowanego we Fryzji i w Anglji, naczelnik kościołów małopolskich i inicjator zgody sandomierskiej (1570), która zespoliła polskich protestantów. Polska staje się ośrodkiem, ku któremu ciążą społeczeństwa państw sąsiednich, znęcone rozkwitem polskich wolności. Coraz szersze kręgi zatacza idea unij dobrowolnych, łączących różne ludy w jednym organizmie państwowym, na gruncie zupełnego równouprawnienia. Po Prusiech przychodzi kolej na Inflanty, państwo zakonu kawalerów mieczowych, zagrożone podbojem przez Moskwę, która za Iwana Groźnego podejmuje walkę o dostęp do morza Bałtyckiego. Połączenie Inflant z Polską (1561) aktem podobnym do pruskiego z 1525 pobudziło Moskwę do działań zaczepnych; walka z Moskwą o Inflanty i o ziemie ruskie staje się koniecznością dla państwa polsko-litewskiego. W trafnem rozumieniu zrozumieniu zbliżającego się groźnego niebezpieczeństwa Zygmunt August doprowadził, mimo protestów obawiającego się o swoje przywileje i stanowisko dominujące możnowładztwa litewskiego, do zawarcia unji realnej z Litwą na sejmie lubelskim (1569). Odtąd w myśl hasła „wolni z wolnymi, równi z równymi” oba państwa miały posiadać wspólnie obieranego króla, wspólny sejm, wspólne przymierza i wojny; zachowywały natomiast zupełną samodzielność wewnętrzną, własne urzędy, skarb, wojsko i sądownictwo.

x

Mamy więc tu do czynienia z kupą obłudnych frazesów typu polskie wolności, tolerancja, wolni z wolnymi, równi z równymi, idea łączenia różnych ludów na gruncie zupełnego równouprawnienia, a w praktyce chodziło o walkę z Moskwą, o ziemie ruskie. Natomiast przyłączenie Inflant dało Szwedom pretekst do napaści na Koronę, a właściwie jej polską część. Mit tej tolerancji pryska w zestawieniu z faktem wygnania arian z Rzeczypospolitej. Wikipedia pisze:

Ośrodki braci polskich w Rzeczypospolitej Obojga Narodów około 1573 roku; źródło: Wikipedia.

„Na mocy ustaw sejmowych z roku 1658 i następnych zostali zobowiązani do przejścia w ciągu trzech lat na katolicyzm lub opuszczenia kraju. Okres ten skrócono do dwóch lat, w trakcie których mieli wyprzedać majątki i przenieść się za granicę. W konsekwencji bracia polscy zostali wygnani z Polski. Rzeczywistą przyczyną wygnania braci polskich były względy dogmatyczne, gdyż na tych samych obradach sejmu podjęto uchwałę o amnestii dla wszystkich zwolenników Szwedów. Było to pierwsze tak poważne naruszenie wolności religijnej w Rzeczypospolitej oraz pierwsza, a zarazem ostatnia, banicja grupy religijnej na terenie Polski i Litwy. W wyniku ustawy znaczna część wyznawców wyemigrowała z kraju, zanosząc unitariańską myśl teologiczną do innych państw. Bracia polscy osiedlili się: w Holandii, gdzie część przystąpiła do Kościoła remonstranckiego, Prusach Książęcych, Siedmiogrodzie, gdzie w Koloszwarze (Cluj) utworzyli osobny zbór, na Śląsku (głównie w Kluczborku) i w północnych Niemczech (Friedrichstadt).”

Jak widać w tym kraju Zulu-Gula, jakim była Rzeczpospolita, nawet współpraca z najeźdźcą nie była traktowana jako poważne przestępstwo. No ale cóż, sejm składał się w większości z posłów rusińskich i litewskich, dla których piastowska Korona nic nie znaczyła. W kontekście wojny na Ukrainie mamy podobną sytuację, jeśli chodzi o posłów i rząd. Czym jednak zasłużyli sobie arianie na takie „wyróżnienie”? Zasłużyli sobie tym, że potępiali niewolę chłopa, zakazywali rozlewu krwi, zwalczali karę śmierci. Takie herezje w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, w której szlachcic był panem życia i śmierci chłopa, nie mogły ujść płazem. Wszystko można było w niej robić, łącznie ze współpracą z wrogiem, co uchodziło na sucho, ale nie potępianie niewoli chłopa. Tego było za wiele. Mowa Zamoyskiego, to nie było rzucanie słów na wiatr. Swoją drogą to ciekawe, że dla sejmu w czasie, gdy Szwed podchodził pod Warszawę, najważniejsze było wyrzucenie arian z Rzeczypospolitej.

Reformacja była efemerą w historii Polski. Nie była zjawiskiem masowym, więc nie mogła pozostawić trwałych śladów. Po co więc ona była i jaki był jej cel? Polska otworzyła się dla wszystkich prześladowanych w Europie zachodniej. Wypracowano wtedy podstawę ideologiczną do stworzenia państwa wielonarodowego, a więc państwa, w którym wszyscy mają równe prawa. I tak Polska zaczęła przygarniać do siebie i stawać w obronie tych, którzy czuli się zagrożeni czy prześladowani. Tylko tak jakoś dziwnie się złożyło, że dotyczyło to tylko wschodu, a ci tak mocno prześladowani na zachodzie nie chcieli się przyłączyć do Polski. Reformacja to był ten pierwszy moment, gdy Zachód cynicznie wykorzystał Polskę, odepchnął ją od siebie i zepchnął we wschodnie czeluście.

Jezuici

Panuje u nas powszechne przekonanie, ukształtowane przez edukację, historyków i publicystykę, że po unii lubelskiej Polacy polonizowali Kresy, czyli Wielkie Księstwo Litewskie. Tak nie było, bo Korona była zbyt małym państwem i nie dysonowała potencjałem, który umożliwiłby podporządkowanie tak rozległego obszaru o nieco większej liczbie ludności. Do tego była potrzebna organizacja o innej skali działania i paramilitarna, jakbyśmy dziś powiedzieli. Regulamin ćwiczeń duchowych w zakonie jezuitów, to poniekąd odpowiednik regulaminu, jaki później pruski Fryderyk wydał dla swej piechoty. – Tak pisał Tomasz Mann w Czarodziejskiej górze. Katolicyzm i następująca po nim polonizacja WKL, to było dzieło jezuitów i w związku z tym warto bliżej przyjrzeć się temu zakonowi i metodom jego działania.

W Wikipedii można m.in. przeczytać:

Towarzystwo Jezusowe, SJ (łac. Societas Jesu), jezuici – męski papieski zakon apostolski założony przez Ignacego Loyolę.

Cechą charakterystyczną jego charyzmatu jest dyspozycyjność do służenia papieżowi we wszelkich możliwych dziedzinach, a zwłaszcza w zadaniach najtrudniejszych; w związku z tym nie ma ściśle ustalonego zakresu działania, gdyż wyznaczają go znaki czasu. Dało Kościołowi 1 papieża, 49 kardynałów, 5 patriarchów, 87 arcybiskupów i 268 biskupów oraz 50 świętych i 180 błogosławionych.

Główne elementy charyzmatu

Od początku istnienia jezuitów podstawowymi zasadami odróżniającymi ich od innych zakonów były:

  • akcentowanie posłuszeństwa wobec papieża i przełożonych – jak pisał Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych w ramach Reguł o trzymaniu z Kościołem: Trzeba być zawsze gotowym wierzyć, że to, co ja widzę jako białe, jest czarne, jeśli tak to określi Kościół hierarchiczny.
  • wybór członków według kryterium wysokich wymagań duchowych oraz predyspozycji intelektualnych i silnej osobowości
  • stałe edukowanie własnych członków, tak aby posiadając nie tylko religijne wykształcenie, byli zdolni dobrze rozumieć współczesny świat i wchodzić z nim w dialog
  • nacisk na bycie tam „gdzie decydują się losy świata” – a więc wśród elit społecznych kształtujących w danym momencie historycznym większościowe poglądy oraz mających silny wpływ na sprawowanie władzy świeckiej
  • brak sztywnych reguł działania, wykonywanie zadań aktualnie najpotrzebniejszych, pełna dyspozycyjność
  • stawianie czoła najtrudniejszym wyzwaniom, walka na pierwszej linii frontu, wytyczanie kierunków rozwoju Kościoła

Ekspansja

Towarzystwo Jezusowe w wielu państwach Europy stworzyło od podstaw system szkolnictwa średniego oraz nadawało mu ton aż do kasaty, kiedy prowadziło siedemset szkół średnich i wyższych na pięciu kontynentach oraz kształciło około 20% Europejczyków odbierających klasyczną edukację. Szkoły te uchodziły za nowoczesne, chociaż z czasem przestały nadążać za szybkimi postępami nauki. Ich celem było, zgodnie z zasadą i fundamentem Loyoli, wychowanie w duchu katolickim wszystkimi możliwymi środkami. Regułę tę stosowano również w budowanych przy nich kościołach, co doprowadziło do narodzin baroku. Centralna świątynia zakonu zwana Il Gesù, wzniesiona obok Kolegium Rzymskiego, była pierwszą budowlą w tym stylu.

Jezuiccy misjonarze penetrowali najdalsze zakątki świata, wyróżniając się poszanowaniem lokalnych tradycji (inkulturacja). Przekazywali Europie wiedzę o innych cywilizacjach, a tym ostatnim – osiągnięcia rewolucji naukowej. Bronili tubylców przed wyzyskiem kolonizatorów, tworząc redukcje misyjne nazwane przez Voltaire’a triumfem ludzkości. Najwybitniejszymi z nich byli: pionier misji azjatyckich Franciszek Ksawery oraz chińskich – Matteo Ricci.

Działając w środowisku elit politycznych, jezuici wywierali często wpływ na kierunek rządów, przy czym posądzano ich czasem o inspirowanie prześladowań protestantów. W 1575 Henryk III Walezy wybrał na spowiednika ojca Edmonda Augera i odtąd wszyscy królowie francuscy mieli kierowników duchowych z Towarzystwa Jezusowego. Członkowie zakonu byli obecni także na innych dworach Europy, nawet protestanckich.

Wkład naukowy

Wielu członków zakonu łączyło posługę religijną z pracą naukową. Odznaczyli się między innymi w takich dziedzinach jak astronomia, matematyka i sejsmologia, która jest czasem określana jako „jezuicka nauka”. Jezuici tacy jak Christoph Clavius, Maximilián Hell, Johann Schreck, Gyula Fényi, Albert Curtz, Jacques de Billy, Orazio Grassi, Giovanni Battista Zupi czy Franz de Paula Triesnecker byli astronomami. Opisali lub odkryli takie zjawiska jak zaćmienia, okultacje, obieg planet wokół słońca, wpływ Księżyca na zjawisko pływów, atmosferę Jowisza czy plamy na Słońcu. W uznaniu ich osiągnięć Międzynarodowa Unia Astronomiczna nazwała od ich imion i nazwisk kilka kraterów i rowów na Księżycu. Jezuici przez niektórych historyków są opisywani jako ci, którzy „wnieśli największy wkład w rozwój fizyki eksperymentalnej w XVII wieku”. Jezuiccy naukowcy z XVIII wieku przyczynili się do rozpowszechnienia zegarów wahadłowych, barometrów, teleskopów zwierciadlanych i mikroskopów. Mają oni również wkład w rozwój wiedzy o magnetyzmie, optyce, elektryczności i biologii. Athanasius Kircher był jednym z najwszechstronniejszych uczonych wszech czasów, a Ruđer Josip Bošković – prekursorem geometrii nieeuklidesowej i teorii względności. Inni, jak twórca słynnej Apoteozy św. Ignacego Andrea Pozzo, mieli wybitne osiągnięcia w dziedzinie sztuki. Jezuiccy misjonarze tacy jak Lorenzo Hervás y Panduro, Jean-François Gerbillon, Claude de Visdelou, Sabatino de Ursis, Diego de Pantoja, Joachim Bouvet, Jean Joseph Marie Amiot czy José de Acosta badali historię, kulturę, język i przyrodę krajów, w których działali. Cenieni byli przez władców chińskich, którzy powierzali im odpowiedzialne funkcje na dworze (mandaryn Johann Adam Schall von Bell). Jezuici w Chinach byli uważani za specjalistów w dziedzinie astronomii, kalendarza, matematyki, geografii i hydrauliki. Polski misjonarz jezuicki Michał Boym był autorem dzieła Flora sinensis (1656) – pierwszej książki na temat roślinności Chin, jaka ukazała się w Europie.

Szkolnictwo jezuickie w Polsce

Szkoły jezuickie – szkoły prowadzone przez zakon jezuitów, w Polsce od 1565 r. Pojawienie się kolegiów jezuickich (wraz z pijarskimi i teatyńskimi) było przełomem w dziedzinie edukacji. Pośród innych placówek oświatowych uważane za najlepsze, kolegia jezuickie rozwijały się najszybciej. Po ogłoszeniu w 1773 roku kasaty zakonu jezuitów w Rzeczypospolitej, zarząd nad szkołami i majątkami przejęła Komisja Edukacji Narodowej, w której działalność włączyło się wielu dawnych jezuitów.

Do Polski sprowadził zakon jezuitów biskup warmiński Stanisław Hozjusz, w roku 1564, fundując im Kolegium jezuitów w Braniewie (Collegium Hosianum). Następne kolegia jezuickie powstały w Pułtusku (1566), Wilnie (1570) i Poznaniu (1575). Do końca XVI wieku na ziemiach Rzeczypospolitej powstało 12 kolegiów.

Stanisław Hozjusz herbu Hozyusz, (ur. 5 maja 1504 w Krakowie, zm. 5 sierpnia 1579 w Capranice) – polski humanista, poeta, sekretarz królewski Zygmunta I Starego od 1538 roku, sekretarz wielki koronny od 1543 roku, dyplomata, biskup chełmiński i warmiński, kardynał, teolog-polemista, jeden z czołowych przywódców polskiej i europejskiej kontrreformacji, przedstawiciel dyplomatyczny Rzeczypospolitej w Państwie Kościelnym w 1569 roku oraz Sługa Boży Kościoła katolickiego.

Urodził się w Krakowie w rodzinie mieszczańskiej, która przybyła do Polski z Pforzheim w Badenii. Jego ojciec Ulryk Hose był zarządcą mennicy w Wilnie, później zaś został także horodniczym i wojskim wileńskim. Matka Anna z domu Schlacke była wcześniej wdową po krakowskim kupcu Erhardzie Slakerze.

1 kwietnia 1579 roku król Stefan Batory nadał kolegium (szkoła średnia – przyp. W.L.) jezuickiemu w Wilnie statut uniwersytecki. Nowa szkoła pod nazwą Akademii Wileńskiej była pierwszą szkołą wyższą w Wielkim Księstwie Litewskim i drugą w Rzeczypospolitej (po Krakowie). Pierwszym rektorem placówki był Piotr Skarga, a wykładali często cudzoziemcy, m.in. Anglik, James Bosgrave. W 1661 powstała jezuicka Akademia Lwowska. Jedno z wiodących kolegiów znajdowało się w Poznaniu (kolegium poznańskie), jednak przyznawane mu przywileje akademickie były blokowane przez konkurencyjną Akademię Krakowską.

Fundatorami kolegiów jezuickich byli zazwyczaj przedstawiciele rodów magnackich i możnych rodów szlacheckich. Pierwsze kolegium jezuickie na Rusi Czerwonej ufundowała w Jarosławiu w 1574 Zofia z Odrowążów Tarnowska. Anna Chodkiewiczowa, żona Jana Karola Chodkiewicza przekazała jezuitom w 1625 kolegium w kolegium jezuitów w Ostrogu. Mikołaj Krzysztof Radziwiłł w 1582 ufundował kolegium jezuitów w Nieświeżu, a jego brat Stanisław Radziwiłł przekazał na rzecz Akademii Wileńskiej wieś Łukiszki. Natomiast jego syn Albrycht Radziwiłł ufundował w 1631 kolegium jezuitów w Pińsku. Lew Kazimierz Sapieha założył kolegium jezuitów w Brześciu. Kazimierz Leon Sapieha wspierał jezuitów w Grodnie i Wilnie. Janusz Wiśniowiecki, kasztelan krakowski, ufundował Krzemieńcu, a jego brat Michał Wiśniowiecki, hetman wielki litewski, uposażył jezuitów w Pińsku i Słonimiu. Marcjan Ogiński ufundował kolegium jezuitów w Mińsku, Michał Potocki fundował kolegium w Nowogródku, a w 1617 Stanisław Żółkiewski sprowadził jezuitów do Baru, gdzie tamtejsze kolegium wspierał nowymi nadaniami Stanisław Koniecpolski. Aleksander Korwin Gosiewski, wojewoda smoleński, założył jezuitom kolegium w Witebsku. Szczepan Gostomski zapoczątkował powstanie kolegium w Sandomierzu w 1602, a Piotr Bal w 1619 założył kolegium w Krośnie. Stanisław i Paweł Wolscy ufundowali w 1612 kolegium w Rawie Ruskiej.

W 1608 roku odrębną prowincję polską podzielono na prowincję polską i litewską (do której włączono Warmię i Mazowsze). W połowie XVII wieku w obu tych prowincjach istniało około 40 szkół. W drugiej połowie XVII wieku kolegia jezuickie dotknął przejściowy kryzys spowodowany wojnami kozackimi, najazdem Szwedów i wojną z Rosją. Po ustaniu wojen szkolnictwo jezuickie przeżyło ponowny rozkwit.

x

Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (1962-1970) tak m.in. pisze o jezuitach:

Celem zakonu miała być przede wszystkim obrona katolicyzmu i papiestwa, w XVI wieku szczególnie zagrożonego przez postępy reformacji, oraz utrzymanie wpływu Kościoła na życie polityczne, społeczne i kulturalne. Jako środek do tego celu miała służyć działalność duszpasterska, szczególnie szeroko pojmowana przez jezuitów praca w dziedzinie wychowania oraz tzw. ćwiczenia duchowe – prototyp późniejszych rekolekcji i misji, których wzór opracował sam założyciel, wreszcie zakulisowe wpływy polityczne na dworach panujących i wśród arystokracji.

Organizacja zakonu i jego typ ascezy odbiegały całkowicie od utartego modelu średniowiecznego i tworzyły jedyną w swoim rodzaju instytucję zakonną o strukturze raczej wojskowej, bezwzględnie podporządkowaną papiestwu. Konstytucja zakonna nie zobowiązuje do żadnych praktyk pokutnych, powszechnych w innych zakonach, wysuwa natomiast na czoło zasadę bezwzględnego posłuszeństwa, które obejmuje całe życie zewnętrzne i wewnętrzne jezuity. Właściwy zakon stanowią tzw. profesi, którzy po skończonych studiach, po 33 latach życia i po 17 latach życia w zakonie zostali dopuszczeni do złożenia, obok trzech zwyczajnych, czwartego ślubu – bezwzględnego posłuszeństwa papieżowi. Spośród nich rekrutują się wszyscy wyżsi przełożeni zakonu i profesorowie filozofii i teologii. Wszyscy inni składają tylko trzy śluby i w rządach zakonem nie mają żadnego głosu. Podstawową jednostką administracyjną zakonu jest prowincja z prowincjałem mianowanym na okres 3 lat. Na czele całego zakonu stoi generał, jedyny przełożony wybierany dożywotnio, piastujący władzę absolutną, w teorii tylko ograniczoną przez tzw. kongregację generalną, która zbiera się dla elekcji nowego generała i w wypadkach nadzwyczajnych. W jej skład wchodzą prowincjałowie i po dwóch profesów z każdej prowincji.

Dla uzyskania poparcia w kościele i wśród klas panujących społeczeństwa XVI wieku skoncentrowali się jezuici na wychowaniu duchowieństwa i młodzieży z rządzących sfer arystokratycznych. Po soborze trydenckim jezuici objęli kierownictwo nad wszystkimi prawie nowo powstającymi seminariami duchownymi i zakładali specjalne kolegia, w których kształcili duchowieństwo dla krajów szczególnie zagrożonych przez reformację.

Umiejętnie przechwytując w swoje ręce inicjatywę humanistów i posługując się środkami, którymi oddziaływał humanizm, przy jednoczesnym zwalczaniu jego istoty, jezuici starali się wyróżniać wykształceniem klasycznym i zakładali różnego rodzaju i stopnia szkoły dla młodzieży świeckiej. W XVII i XVIII wieku jezuici mieli praktycznie monopol na wychowanie młodzieży ze sfer wpływowych. Popularyzowane równocześnie wśród młodzieży (od 1565) Sodalicje Mariańskie pogłębiały jednostronność wychowania fanatycznych obrońców katolicyzmu. Walkę z reformacją prowadzili jezuici rozwijając szeroką działalność polityczną, opartą na funkcjach spowiedników i doradców panujących oraz rodzin magnackich. Sprzyjającym im monarchom pomagali we wzmocnieniu stanowiska tronu, natomiast w stosunku do swych przeciwników spośród panujących wysunęli teorię sprawiedliwego „tyranobójstwa”. Swą giętką taktykę polityczną uzasadniali jezuici teoretycznie, formułując zasadę «cel uświęca środki», co wyrobiło im opinię ludzi podstępnych i obłudnych (jezuityzm) i wywołało we Francji gwałtowną opozycję ze strony jansenistów, których sympatyk, B. Pascal, poddał jezuityzm ostrej krytyce (Prowincjałki 1656). Rygoryzmowi moralnemu jansenistów przeciwstawiali własną zasadę probabilizmu oraz kult miłosierdzia bożego w nabożeństwie do Serca Jezusowego. Po energicznej i bezwzględnej walce doprowadzili do całkowitego zniszczenia jansenizmu. Ostrą walkę w dziedzinie teologii moralnej i dogmatycznej prowadzili również z dominikanami. Gdzie nie mogli wejść jako misjonarze, tam wchodzili jako uczeni i rozległością swej wiedzy zjednywali przychylną opinię dla zakonu. W dziedzinie nauk przyrodniczych jezuici byli konserwatystami i starali się je podporządkować doktrynie kościelnej. Z biegiem czasu wobec rozwoju nauk w XVII i XVIII wieku nauka jezuicka stała się domeną zacofania i w epoce oświecenia spotkała się z ostrą krytyką (zwłaszcza Woltera i encyklopedystów francuskich), która ostatecznie podkopała autorytet zakonu.

Ożywioną działalność rozwijali jezuici na misjach w Afryce (Kongo, Maroko, Abisynia), Azji (Bliski i Środkowy Wschód, Indie,Cejlon, Chiny, Japonia, Tybet) i Ameryce (redukcje paragwajskie). W związku z tym zakon bogacił się i w XVIII wieku był jedną z najpoważniejszych potęg finansowych Europy.

Pod naciskiem nastrojów antyjezuickich (zarówno w kręgach świeckich, jak i kościelnych) poszczególne państwa europejskie usuwają jezuitów ze swoich granic: Portugalia 1759, Francja 1764, Hiszpania 1767, wreszcie Sycylia i Malta 1768. We wszystkich krajach zniósł zakon jezuitów papież Klemens XIV bullą Dominus ac Redemptor 21 VII 1773. (…)

Carowa Katarzyna II, chcąc zaznaczyć swoja niezależność od decyzji papieża, nie pozwoliła ogłosić bulli kasacyjnej na Białorusi, gdzie jezuici zachowali stan posiadania i mogli nadal działać. Po rewolucji francuskiej i upadku Napoleona papiestwo w warunkach walki z ideami liberalizmu i demokracji znów sięgnęło do pomocy zakonu. 7 VIII 1814 roku papież Pius VII przywrócił zakon jezuitów.

Do Polski jezuitów sprowadził w 1564 kardynał S. Hozjusz, który ufundował im pierwsze kolegium w Braniewie. Jezuici szybko rozwinęli szeroką działalność polityczną, broniąc początkowo absolutyzmu monarszego (Piotr Skarga), a po rokoszu Zebrzydowskiego (1606-08), gdy stwierdzili, że taka orientacja nie zapewni im popularności u szlachty, stanęli po stronie „złotej wolności”, zawsze w interesie papiestwa. W XVII i XVIII wieku byli jedynymi nieomal wychowawcami młodzieży szlacheckiej, którą urabiali w duchu skrajnej nietolerancji i fanatyzmu religijnego.

x

„W XVII i XVIII wieku byli jedynymi nieomal wychowawcami młodzieży szlacheckiej, którą urabiali w duchu skrajnej nietolerancji i fanatyzmu religijnego.” – Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich chowanie. Teraz już wiemy, komu zawdzięczamy to, że ta Rzeczpospolita była pośmiewiskiem ówczesnej Europy. I tak niestety zostało do dziś.

Jan Stanisław Bystroń w książce Dzieje obyczajów w dawnej Polsce, PIW 1976 pisze:

Religijność staropolska jest rozlewna, afektowana, zewnętrzna; obserwacja, często teatralna, demonstracyjna, jest jej podstawową cechą; głośne nabożeństwo, fundacja dla klasztoru, pielgrzymka do świętego obrazu, oto główna treść życia religijnego. Daleko mniejszą wagę przywiązywano do samej nauki kościelnej, czy to dogmatycznej, czy moralnej; zasób wyobrażeń religijnych przeciętnie wykształconego człowieka tych czasów dość znacznie odbiegał od oficjalnej nauki kościoła i przesuwał się wyraźnie ku legendzie i przesądowi.

Księża byli na ogół mało wykształceni, i to nie tylko w zakresie teologii. Pewnie, że bywali wśród nich ludzie o wyższym poziomie intelektualnym, ale ci najczęściej zagadnieniami teologicznymi czy nauczaniem wiernych się nie zajmowali; przeciętny parochus ruralis (wiejski pastor – przyp. WL.), z domu, często włościańskiego, wyniósłszy tylko nieco tradycyjnych wiadomości, niewiele nauczył się w szkole parafialnej, niewiele też mógł tę szczupłą wiedzę uzupełnić w seminarium duchownym; umiał tyle łaciny, że mógł mszę odprawić i brewiarz czytać, a poza tym chyba niewiele więcej. Księża uniccy i schizmatycy jeszcze mniej umieli, czasami i z trudem czytali. Łatwo pojąć, że nauka, którą tak wykształcony ksiądz szerzył, była bardzo popularna i stosowała się do tych umysłowości, dla których była przeznaczona.

Najważniejszym środkiem szerzenia nauki kościelnej była ambona; używano jej i nadużywano często. Mało który ksiądz czuł w sobie powołanie pedagogiczne, ale każdy miał ambicje retoryczne. Całe życie umysłowe było pod znakiem frazesu i cytat z autorów; retoryki uczono w szkołach, wszyscy zresztą, zajmujący jakieś wyższe stanowisko społeczne, musieli umieć przemawiać publicznie. Można sobie wyobrazić, jak wyglądało takie barokowe kazanie, wygłoszone przez przeciętnego proboszcza wiejskiego lub też zakonnika w prowincjonalnym klasztorze! Jeszcze w szesnastym wieku było lepiej, gdyż zainteresowanie zagadnieniami religijnymi było znaczne, należało więc poważniejszymi argumentami zajmować słuchaczy i powoływać się na ewangelię; gdy jednak kontrreformacja bezwzględnie zwyciężyła, kazania wróciły do opowieści średniowiecznych, do legend, do wymyślnych obrazów mąk piekielnych.

x

Pisze autor, że jeszcze w XVI wieku nie było tak źle, ale gdy kontrreformacja zwyciężyła, to było znacznie gorzej. Warto jednak o tym pamiętać, że to również okres unii lubelskiej (1569) i powstania nowego państwa zwanego Rzeczpospolitą. Czy przyłączenie znacznie słabiej rozwiniętych w sensie cywilizacyjnym i społecznym terenów nie miało na to wpływu? Jak można było trafiać do tych ciemnych prawosławnych mas, które przyciągano do katolicyzmu? Przecież jakieś wyrafinowane dysputy teologiczne nie miały w tym wypadku żadnego sensu.

W dalszej części autor pisze (wytłuszczenia W.L.):

Wśród rozmaitych grup zakonnych na pierwsze się wybili miejsce jezuici, najbardziej wpływowi, najzamożniejsi, wykształceni, ustosunkowani, świetnie zorganizowani. Sprowadzeni przez kardynała Hozjusza do Braniewa na Warmii już w r. 1564, a do Pułtuska, przez biskupa Noskowskiego, w r. 1565, z nadzwyczajną szybkością rozmnożyli domy zakonne po całej Polsce i Litwie, opanowali dwór, objęli Uniwersytet Wileński, wkrótce stali się oni panami ogromnych włości, spowiednikami najwyższych sfer, kierownikami młodzieży szlacheckiej. Wyróżniało się też Towarzystwo Jezusowe na tle większości kontemplacyjno-dewocyjnych zakonów inteligencją celowo dobranych zakonników, aktywnością, precyzją działania, szeroko zakreślonym programem; piła więc szlachta z bernardynami, uczyła się ascezy u karmelitów, ale dzieci jezuitom oddawała i w ważniejszych wypadkach radziła się u jezuitów.

Nie było zakonu, który by prowadził tak celowy dobór ludzi, jak właśnie jezuici, w szkołach już wypatrywano chłopców zdolnych lub zamożnych i powoli wciągano ich do nowicjatu; wyjątkowo tylko przyjmowano nieszlachtę, o ile chodziło o jednostki naprawdę wybitnie uzdolnione. Nie było zakonu, który by tak celowo prowadził tak celowo wyzyskiwał zdolności ludzkie, wyszukując dla każdego odpowiednią dla jego sił i zdolności pracę; nie było też zakonu, który by tak łatwo pozbywał się elementów niedociągniętych do wysokich wymagań. Nie dziw więc, że już w zewnętrznym wyglądzie odbijali jezuici korzystnie od ruchliwej, prymitywnej, rubasznej gromady kontemplacyjnych, a zwłaszcza żebraczych zakonów.

Mina ich, przez pół poważna i skromna, wiele im u wszystkich dawała respektu – pisze Kitowicz – ćwicząc swoich nowicjuszów w cnotach zakonnych i chrześcijańskich, nie zapominali oraz dawać im lekcyj w obyczajowości świeckiej, jak to: w ochędóstwie około siebie, w gestach, w mowie, w chodzie; zgoła w każdym ruszeniu ciała mieli osobliwsze zacięcia, którymi się od innych zakonników różnili.

Element ten, inteligentny, wykształcony, dobrze ułożony, wydyscyplinowany, ślepo oddany zakonowi i jego ambicjom, stał się jednym z najpoważniejszych czynników w życiu polskim.

Jezuici zwracali się przede wszystkim do sfer zamożnych, do magnatów i bogatszych ziemian; drogą tą uzyskiwał zakon wielkie fundacje i przemożne wpływy.

Nie pospolitowali się z nikim podłym – pisze znów Kitowicz – ale zawsze szukali znajomości z osobami znacznymi i panami. Wdowy bogate i wielkie panie były ich obłowem, których sumienia umiejąc zostawać rządcami, ściągali na swój zakon dobrodziejstwa.

Potężnym ośrodkiem oddziaływania na szerokie sfery szlacheckie było szkolnictwo jezuickie, oparte na konsekwentnie przemyślanych zasadach, wyłożonych w Ratio studiorum; młodzież przywiązywała się do szkół i do profesorów i przez całe życie zachowywała wdzięczność dla jezuitów, popierając ich i obdarzając przy każdej sposobności. Przez dłuższy czas szkoły jezuickie były bez konkurencji; na daleki plan zeszły nieliczne szkoły, tzw. „akademickie”, zakładane przez Akademię Krakowską, która zresztą z pełną niechęcią odnosiła się do jezuitów; w osiemnastym wieku zaczęły wybijać szkoły pijarskie, ale nigdy ani liczbą, ani znaczeniem nie dorównały potężnemu szkolnictwu jezuickiemu.

Wzrastające szybko znaczenie i w grube krocie idący majątek zakonu wywołały dużo niechęci i zarzutów pod adresem jezuitów; zaczyna się więc pod już koniec szesnastego wieku ofensywa przeciwko Towarzystwu, prowadzona przez duchowieństwo świeckie, przez inne zakony, tudzież część szlachty i niektórych magnatów; specjalną nienawiścią darzyli jezuitów schizmatycy i dysydenci, przeciwko którym zwracała się bardzo ostro akcja jezuitów, rozmaitymi środkami prowadzona.

Zarzutów było dużo, od konkretnych poczynając, kończąc na inwektywach. Zarzucano im powszechnie dumę, wyniosłość, zarozumiałość, skoro inaczej z magnatami czy zamożnym ziemiaństwem niż średnią szlachtą mówili i lekceważyli świeckie duchowieństwo; wytykano im już samą nazwę „Towarzystwa Jezusowego”, jakoby za towarzyszy Chrystusa się podawali. Nazywano ich Jeżoitami i Wyzuwitami. Zarzucano im nieszczerość i obłudę; wypominano im akcję misyjną i ich kompromisowość wobec wierzeń indyjskich czy chińskich, zarzucano dalej nieuczciwość w dyskusji, wyłudzanie testamentów od konających, napastliwość i intrygi: Szczypać, lżyć, hańbić – to wasza robota, pisze jeden z publicystów z czasów rokoszu Zebrzydowskiego w wierszu Do jezuity Skargi.

Opaliński mówi wręcz „o wychodkach jezuickich, którymi jezuici zasmradzają świat”. Głosy te stopniowo słabną i zwycięstwo jezuitów jest prawie zupełne. Dopiero w czasach rywalizacji jezuicko-pijarskiej i dyskusji o reformę szkolną znów pojawiają się zarzuty przeciwko potężnemu zakonowi; zresztą epoka racjonalizmu zwracała się w ogóle przeciwko zakonom, więc oczywiście najostrzej zwalczała największą potęgę zakonną.

Kasata zakonu w r. 1773 przez papieża Klemensa XIV była nadzwyczajną sensacją; zabrakło nagle tego czynnika, który bardzo istotną rolę w społeczeństwie polskim odgrywał. Opinia szlachecka – w ogromnej większości – oświadczyła się za jezuitami; protestowano przeciw drakońskiemu wyrokowi, starano się o cofnięcie bulli, żałowano szczerze dawnych szkół, ułatwiano zakonnikom obejmowanie nowych stanowisk; zamknięto kolegia rozszarpano ogromne majątki zakonne, ale członkowie Towarzystwa pozostali nadal doradcami szlachty i urabiali w dalszym ciągu opinię publiczną, zwłaszcza w zakresie szkolnictwa. Polemika zaczęła się obracać koło zagadnienia dziejowej roli jezuitów w kulturze polskiej, ale nie straciła dawnej namiętności; opinie pozostały skrajne, i zakon, już nie istniejący, miał wciąż jeszcze zawziętych adherentów i nie mniej zdecydowanych wrogów.

x

Wygląda na to, że zakon jezuitów był czymś więcej, niż zwykłym zakonem. Jego historia pozwala nam na zrozumienie, przynajmniej częściowe, czym jest władza, jaka jest jej natura. Czy w przypadku Rzeczypospolitej określenie go jako deep state jest zasadne? W XVIII wieku, gdy był on jedną z największych potęg finansowych Europy, został skasowany, by po 41 latach ponownie się odrodzić. Jaka siła mogła doprowadzić do likwidacji takiej potęgi finansowej? Co stało się z tym kapitałem? Do kogo on należał? Czy ten zakon to była tylko przykrywka, która pozwoliła najpotężniejszej nacji na działania w takich obszarach, które jej oficjalnie nie były dostępne? Czy jego kasacja nie miała związku z rewolucją francuską z 1789 roku? Wszak to po niej Żydzi stali się pełnoprawnymi obywatelami w państwach europejskich i mogli zacząć działać innymi metodami, niż wcześniej. Kapitał był potrzebny w innym miejscu. Pytania się mnożą, a odpowiedzi brak.

Wydaje się, że bez udziału zakonu jezuitów „podbój” WKL nie byłby możliwy. Ale też trzeba przyznać, że bez wcześniejszych zabiegów zakon ten nie miałby tak łatwo. Nie miałby tak łatwo bez tych 47 rodów bojarów litewskich i rusińskich, które stały się polską szlachtą i przeszły na katolicyzm. To one później pomagały jezuitom. To właśnie przedstawiciele tych rodów byli fundatorami kolegiów jezuickich. Dwa z nich zostały następnie przekształcone w uniwersytety w Wilnie i Lwowie. Stało się więc tak, że na Kresach były dwa uniwersytety, a w byłej Koronie – jeden. Nowy ośrodek polskości na wschodzie powstał dzięki jezuitom. Na tej bazie i na kolegiach, czyli szkołach średnich, tworzyli jezuici nowy naród polski. Duży wkład w jego powstanie miała też caryca Katarzyna II, która pozwoliła jezuitom dalej działać. Nie dlatego, że chciała pokazać swoją niezależność wobec papiestwa. Po prostu wykonywała polecenia swoich nieznanych przełożonych, którzy tworzyli na tych ziemiach nowych Polaków.

Wiek XVI był przełomowy dla Europy, a dla Polski był tragiczny. Połączenie Korony z niewykształconymi pod względem językowym i narodowościowym społecznościami z WKL musiało skutkować cofnięciem się w rozwoju Korony, choć może WKL nieco zyskało w sensie cywilizacyjnym. Jan Stanisław Bystroń tak pisze w cytowanej pracy:

x

Barwna mozaika ludzka! Zróżnicowanie ludności na ziemiach Rzeczypospolitej jest bardzo znaczne; najrozmaitsze grupy religijne, językowe, stanowe, majątkowe żyją obok siebie. Różnice intelektualne pomiędzy tą ludnością są nierównie mniejsze.

Bywały oczywiście jednostki, które poziomem intelektualnym dorównywały szczytowym reprezentantom zachodniej elity umysłowej; niejeden szlachcic z okresu złotego wieku utrzymywał się na poziomie włoskiego czy niemieckiego humanisty, niejeden pisarz stanisławowski dorównywa autorom francuskim, ale są to tylko jednostki, które jaskrawo odbijają od ogólnego tła i dlatego też dość nieswojo czują się w ojczyźnie i chętnie zwracają się myślą ku zagranicy. Dopóki utrzymywano związek z wielkimi centrami kulturalnymi, zawsze znajdowała się garść osób, która z kultury tej korzystać umiała; zdolności nie brakło.

Mało było ambicji kulturalnych i na ogół nie były one zbyt głębokie. Dużo było naśladownictwa, ciekawości do nowinek, chęci wywyższenia się ponad sąsiadów, tendencji do popisywania się, wreszcie po prostu mody; moda przechodzi i zdobycze kulturalne, wydawałoby się, na stałe uzyskane, przepadają niepostrzeżenie; cały dorobek XVI wieku, cały wpływ humanizmu i reformacji zginął prawie bez śladu. Nawiązywała się z trudem i rwała nadmiernie łatwo wątła nić współpracy kulturalnej.

Chociaż różnice wykształcenia mogły być wcale znaczne, to jednak podłoże myślowe było analogiczne, bez względu na umiejętność czytania i znajomość języków obcych, bez względu na ilość przeczytanych książek i przyswojonych wiadomości. Zresztą umiejętność czytania nie była zbyt powszechna; już nie tylko wśród drobnej szlachty, która bardzo często była niepiśmienna, ale wśród zamożnych ziemian, ba, nawet wśród dygnitarzy jeszcze w osiemnastym wieku trafiały się przykłady zupełnych nieuków.

x

Cały dorobek XVI wieku, cały wpływ humanizmu i reformacji zginął prawie bez śladu. No właśnie! Dlaczego? Tego pytania nie zadają sobie żadni historycy? Wiek XVI to też wiek unii lubelskiej, a więc połączenia dwóch tak różnych bytów politycznych i cywilizacyjnych jak Korona i WKL. Pieniądz zły wypiera pieniądz dobry. Zdominowanie Rzeczypospolitej przez szlachtę z wschodu musiało do tego doprowadzić. Dla niewykształconych pod względem językowym i narodowościowym społeczności z WKL był to zbyt duży przeskok. Tam mieszkały obok siebie dwie grupy ludności. Jedna to ta, która przeszła na katolicyzm i język polski, druga została przy prawosławiu. Ta pierwsza stała się uprzywilejowana w stosunku do drugiej. Ta wyższa pozycja społeczna wiązała się również z przewagą finansową i polityczną, bo w tym momencie jest mowa o tych rusińskich i litewskich posłach i senatorach Rzeczypospolitej. Ten zachodni blichtr, wszystko na pokaz, wszystko spłycone, to była pewna demonstracja wobec tych, którzy pozostali przy swojej wierze i systemie wartości. Tu nie było jakiejś wielopokoleniowej walki o tę wyższą pozycję społeczną, to stało się stosunkowo szybko, w trakcie, prawdopodobnie, jednego pokolenia. Nie było to więc wynikiem jakiegoś wysiłku, ryzyka, umiejętności, predyspozycji. Po prostu łatwo przyszło, a to przecież nie skłania do żadnej refleksji i rozwoju intelektualnego. Nagły przeskok do innego kręgu cywilizacyjnego nie jest w stanie zmienić dawnych przyzwyczajeń i mentalności. W takim wypadku trudno o jakiś trwały i głębszy kontakt z elitami zachodnimi. Doskonale ten stan umysłowy tych „elit” opisał Karol Zbyszewski w swojej książce Niemcewicz od przodu i tyłu, Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2013. Poniżej jeden cytat. A takich kwiatków jest tam mnóstwo.

„Duszą tych pyskówek i całego życia mózgowego w Puławach był książę Adam (Czartoryski – przyp. W.L.). Trochę oczytany – o każdej sprawie mówił jak wyrocznia – nawet do Rousseau podreptał z pielgrzymką, choć twierdził, że to tłumok. Z Wielandem i Herderem wymieniał listy pełne komplementów. Mając iście papuzią łatwość do języków – nauczył się ich, nie wiadomo po co, kilkunastu; do pewnego lorda pisywał po hindusku, ogromnie kontent, że nikt go nie rozumie, co prawda nie wiadomo, czy i lord rozumiał. Ortografia we wszystkich językach na poziomie polskiej, tj. jak na członka Komisji Edukacyjnej przystało – ile słów, tyle błędów.”

Celem najazdu szwedzkiego było zniszczenie polskiej magnaterii: Szwedzi palili zamki, a ruchomości i dobra kultury wywozili. Pozbawieni tego magnaci już nie mogli stanowić jakiejkolwiek konkurencji dla potężnych feudałów ze wschodu. Ludność Korony też ucierpiała. Część wymordowali Szwedzi, część wymarła wskutek szerzącej się zarazy. Po potopie Korona była już tylko nic nieznaczącym dodatkiem do Kresów. Chłopi byli już niewolnikami, więc nie stanowili żadnej konkurencji. Można było zatem tworzyć nowy naród polski, co też jezuici skwapliwie czyni. Z części tych społeczności z WKL stworzono nowy naród polski, ale większość pozostała tym, kim była. Konflikt powstał nie tylko na tle religijnym, ale także społecznym i być może był on o wiele bardziej groźny. Był to więc konflikt dawnej ludności prawosławnej, z której jezuici stworzyli Polaków, z ludnością, która pozostała przy prawosławiu. I trwa on do dziś.

Nowy naród polski jednak nie zdał egzaminu. Radziwiłł przeszedł na stronę króla szwedzkiego. Targowica tylko potwierdziła, że to przyszywany naród. Rządy sanacyjne dostarczyły kolejnego dowodu. Obecne rządy też wpisują się w ten trend. Robią wszystko, by wciągnąć Polskę w wojnę z Rosją. To na poziomie elit. Na poziomie mas polskość można było potwierdzić tylko na dwa sposoby: powierzchownym katolicyzmem i takim samym patriotyzmem: wymachiwanie polską flagą.

Polska to wielowiekowy wyjątkowy eksperyment żydowski. Nigdzie na świecie nie było takiej unii i chyba nigdzie nie dokonano czegoś takiego jak tu, czyli stworzenia nowego narodu w miejsce poprzedniego. Nigdzie też chyba nie było takiego przypadku, by jedno państwo podzieliły pomiędzy siebie trzy państwa sąsiednie. Później jeszcze doszły powojenne zmiany granic i przesiedlenia kresowych mniejszości, które były tam większością, na ziemie poniemieckie. Tak więc nadal Polska to barwna mozaika ludzka. Nic normalnego w takich okolicznościach powstać nie może i nie powstaje.

Scenariusze

6 sierpnia zaczęła się wielka ofensywa na Ukrainie. Od miesięcy nic tam się nie działo, aż tu nagle zmiana. W wyniku tych działań doszło do pożaru zaporoskiej elektrowni atomowej. W ofensywie w obwodzie kurskim bierze udział kilka tysięcy żołnierzy. Podobno walczą tam też najemnicy z Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Ukraińskie drony naruszyły przestrzeń powietrzną Białorusi i zaatakowały podmoskiewskie lotnisko wojskowe położone 31 km na północny wschód od Moskwy. 6 sierpnia to również rocznica zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę. Trudno oczywiście dokonywać ocen tego, co się dzieje, bo nie mamy żadnych rzetelnych informacji. Można to dopiero zrobić po czasie i dlatego tak ważne jest analizowanie tego, co zdarzało się w przeszłości. A z tych analiz wynika, że wszystko dzieje się według starannie wcześniej przygotowanych scenariuszy.

37 lat temu miało miejsce wydarzenie, które zaszokowało ówczesny świat. Mathias Rust, 19-letni niemiecki pilot, przeleciał wypożyczoną Cessną z Helsinek do Moskwy. Można więc powiedzieć, że ośmieszył „upadające” supermocarstwo. Jeśli mu się to udało, to tylko dlatego, że tak miało być. Wikipedia tak to opisuje:

x

Mathias Rust (ur. 1 czerwca 1968 w Wedel) – niemiecki pilot, który w 1987, mając wówczas 19 lat, przeleciał wypożyczoną Cessną 172 (oznaczenie D-ECJB) z miejscowości Uetersen (około 30 km na północny zachód od Hamburga) poprzez Helsinki w Finlandii do Moskwy.

Był wielokrotnie wykrywany przez obronę powietrzną ZSRR, a nawet przechwycony przez dwa myśliwce z lotniska w mieście Tapa (dziś Estonia), ani razu jednak nie padł rozkaz zestrzelenia go. Paraliż decyzyjny radzieckiej obrony przeciwlotniczej oraz irracjonalność zaistniałej sytuacji spowodowały, że udało mu się dolecieć do Moskwy, gdzie wylądował na moście Bolszoj Moskworieckij tuż obok Placu Czerwonego i Kremla. Po wylądowaniu został aresztowany przez KGB i skazany na 4 lata ciężkich robót (faktycznie odsiedział w więzieniu nieco ponad rok).

Cel

W czasach swojej młodości Mathias Rust, śledząc wydarzenia ze spotkania Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa w Reykjavíku (11–16 października 1986), postanowił zrobić coś, co zwróci uwagę świata na wrogi stosunek pomiędzy krajami podzielonymi żelazną kurtyną. Przelot samolotem ponad nią miał być według Mathiasa Rusta symbolem – pomostem ponad podziałami. Zapytany później w czasie przesłuchania o motyw, Rust oznajmił, że działał na rzecz „światowego pokoju” oraz dla „porozumienia między naszymi narodami”. Wydarzenie to było precedensem na skalę światową, odbiło się szerokim echem w mediach zachodnich.

Lot

13 maja 1987 roku Rust jako nowy członek hamburskiego aeroklubu wynajął niedużą, szkolno-treningową Cessnę F 172 P Skyhawk II (numer rejestracyjny D-ECJB) wyposażoną w dodatkowy zbiornik paliwa i wystartował z lotniska Hamburg. Podczas międzylądowania w Uetersen (Szlezwik-Holsztyn) wymontował tylne siedzenia samolotu i ponownie wzbił się w powietrze. Obierał kurs na Wyspy Owcze położone na północ od Wielkiej Brytanii. Jako pilot amator mógł latać tylko w dzień, więc w swojej podróży kilkakrotnie musiał zatrzymać się gdzieś na noc, zarówno dla odpoczynku, jak i dla zatankowania paliwa. Trasa jego przelotu wiodła następnie przez Islandię (Keflavík), Norwegię (Bergen) i Finlandię. 25 maja wylądował na helsińskim lotnisku Malmi.

Trasa przelotu Mathiasa Rusta; źródło: Wikipedia.

Trzy dni później, 28 maja (w święto radzieckich wojsk ochrony pogranicza) Rust wystartował w dalszą drogę. Wieżę kontrolną w Helsinkach poinformował, że zamierza lecieć do Sztokholmu, ale wkrótce po przekazaniu tej wiadomości skierował maszynę na wschód, w stronę Leningradu (obecnie Petersburg) na ruchliwy most powietrzny między Helsinkami i Moskwą. Wkrótce potem wyłączył radio w samolocie i zerwał łączność z kontrolą naziemną. W pobliżu miejscowości Sipoo (około 40 km na północny wschód od Helsinek) Cessna zniknęła z radaru fińskiej kontroli ruchu (prawdopodobnie wskutek obniżenia wysokości lotu). Kontrolerzy ruchu, podejrzewając, że maszyna uległa wypadkowi, ogłosili akcję ratunkową. W miejscu, w którym urwał się kontakt z Rustem, ratownicy odnaleźli na powierzchni morza dużą plamę oleju, co mogłoby oznaczać, że samolot się rozbił. Próby odnalezienia jego szczątków nie przyniosły jednak rezultatu. (Rust został później obciążony kosztami za tę akcję. Musiał zapłacić 100 tys. dolarów. Pochodzenia plamy olejowej nie udało się ustalić).

Tymczasem pilot leciał nad Zatoką Fińską i wkrótce przeciął linię brzegową Morza Bałtyckiego, znalazłszy się w przestrzeni powietrznej ZSRR. Ominął Leningrad i obrał kurs na południowy wschód do Moskwy. Linia kolejowa Leningrad – Moskwa posłużyła mu jako punkt orientacyjny. O godzinie 14.29 samolot Rusta pojawił się na ekranie radaru wojsk radzieckiej obrony powietrznej. Ponieważ próby nawiązania łączności radiowej z maszyną nie przyniosły rezultatu, namiarowcy przydzielili intruzowi numer 8255 i ogłosili alarm. W stan gotowości bojowej zostały postawione trzy jednostki rakietowe. Przez pewien czas śledziły one podejrzany obiekt, ale nie otrzymały zezwolenia na jego zestrzelenie. Następnie w ślad za niezidentyfikowanym samolotem zostały wysłane dwa myśliwce przechwytujące MiG-23. O godzinie 14.48, niedaleko miasta Gdow, jeden z pilotów myśliwców zlokalizował samolot podobny do Jaka-12 i zwrócił się do dowództwa z pytaniem, czy ma go zestrzelić. Rozkazu takiego nie otrzymał. Wkrótce potem w pobliżu miasteczka Stara Russa oba myśliwce straciły Cessnę z pola widzenia. Przypuszcza się (kto?), że Rust mógł tam na krótko wylądować. Przemawiałby za tym fakt, że w drodze do Moskwy pilot przebrał się. Ponadto okres, jaki upłynął od chwili wtargnięcia w przestrzeń powietrzną ZSRR do lądowania samolotu w Moskwie, był zbyt długi jak na prędkość, z którą początkowo leciał. Punkty OPK jeszcze kilkakrotnie namierzyły maszynę Rusta, ale za każdym razem utraciły z nią kontakt radarowy, prawdopodobnie z powodu niskiego pułapu lotu. Poza tym pilotowi sprzyjały jeszcze inne okoliczności – kilka dni wcześniej wprowadzono administracyjną reformę sił powietrznych ZSRR (struktury wojskowe zostały podzielone na kilka nowych jednostek, przydzielono im nowe zakresy działań). To spowodowało pewien chaos w centrum dowodzenia i trudności w ustaleniu zakresu odpowiedzialności za poszczególne strefy obrony kraju. Ponadto większość oficerów z pułku z okręgu Pskowa, wyznaczonego do obrony odcinka wybrzeża nad Zatoką Fińską, przebywała na manewrach, zaś pozostali na dyżurze młodzi, niedoświadczeni oficerowie kontroli ruchu powietrznego nie mogli samodzielnie podjąć decyzji o ewentualnym zestrzeleniu Rusta. Niemiec mógł więc bez przeszkód lecieć dalej.

W pobliżu miasta Torżok, odległego o mniej więcej 200 km od Moskwy Rust został ponownie namierzony, jednak ponieważ poprzedniego dnia doszło tam do wypadku lotniczego i wciąż prowadzona była akcja ratunkowa, naziemny punkt kontrolny uznał jednopłatową, nisko i wolno poruszającą się Cessnę za jeden z helikopterów biorących w niej udział. Potem awionetka Niemca była namierzana jeszcze kilka razy, ale mylnie brana za krajowy samolot szkolny, który nie przestrzega przepisów. Po ponad pięciogodzinnym locie, około 18.15, Cessna dotarła nad Moskwę i kierowała się w stronę Kremla. Na niebezpiecznie niskiej wysokości Rust wykonał trzy kręgi nad placem Czerwonym i Kremlem. Właśnie tam pilot miał zamiar wylądować, jednak ze względu na dużą liczbę ludzi na placu (około 300 osób – turystów i moskwian), zdecydował się na lądowanie na moście „Bolszoj Moskworieckij”. Poprzedniego dnia w celu konserwacji zdjęto przewody elektryczne, biegnące wzdłuż mostu, a które uniemożliwiłyby lądowanie. Samolot po kilkudziesięciometrowym dobiegu, o 19.30 zatrzymał się u szczytu schodzącego ku rzece Moskwie placu pod nazwą Wasilewskij Spusk, który służył wówczas za parking dla autokarów wycieczkowych. Miejsce to zlokalizowane jest tuż obok cerkwi św. Bazylego, niecałe 100 metrów od placu Czerwonego.

Tuż po wylądowaniu pilot został zatrzymany przez funkcjonariuszy KGB. Zapytany później w czasie przesłuchania o motyw, Rust oznajmił, że działał na rzecz „światowego pokoju” oraz dla „porozumienia między naszymi narodami”. Krótko przed procesem powiedział jeszcze: Gdybym otrzymał pozwolenie na mój lot do ZSRR, nie uzyskałbym takiego światowego oddźwięku, jaki uzyskałem. Ten rozgłos dla celu, jaki sobie postawiłem, osiągnąłem w pełni. I opłacało się dla niego tu przylecieć.

Konsekwencje lądowania

2 września 1987 roku rozpoczął się proces przeciwko niemu w Moskwie. Zarzucono mu między innymi: chuligaństwo, złamanie prawa lotniczego oraz nielegalne przekroczenie granicy ZSRR. Rust został skazany na 4 lata w obozie pracy.

Konsekwencje ze strony sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Gorbaczowa dotknęły także ówczesnego ministra obrony Siergieja Sokołowa, dowódcę Wojsk Obrony Przeciwlotniczej Kraju Aleksandra Kołdunowa, którzy zostali zdymisjonowani, oraz ponad 2000 niższych rangą oficerów, którzy dopuścili się zaniedbania swoich obowiązków i niewykrycia obcego samolotu nad terytorium Związku Radzieckiego. Nie jest tajemnicą, że Sokołow i Kołdunow oraz pozostali zdymisjonowani byli przeciwnikami reform Gorbaczowa, a zwłaszcza pieriestrojki. Po ogłoszeniu wyroku z obawy o bezpieczeństwo więźnia nie został wysłany do ciężkich prac – postanowiono osadzić skazanego w moskiewskim więzieniu Lefortowo, gdzie spędził 432 dni. Następnie został zwolniony warunkowo. Na wniosek Przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej Andrieja Gromyki zezwolono mu na powrót do kraju, co nastąpiło 3 sierpnia 1988 roku.

Pozostałe wydarzenia z życia Mathiasa Rusta

W 1989 roku, w ramach tzw. służby zastępczej (niem. Zivildienst), pracował w szpitalu w Rissen (dzielnica Hamburga) w Niemczech. Tam zakochał się bez wzajemności w jednej z pracownic, co stało się przyczyną ataku na nią z użyciem noża. Kobieta ledwo przeżyła. Został skazany na 2 i pół roku więzienia, po 15 miesiącach został zwolniony warunkowo. Od tamtej pory prowadził podzielone życie, określając siebie jako „nieco dziwacznego”. W 1996 roku przeszedł na hinduizm żeby zaręczyć się z córką indyjskiego handlarza herbatą. W 2001 roku za kradzież puloweru z kaszmiru został ukarany grzywną w wysokości 10 tysięcy marek, zredukowaną później do 600 marek. W 2005 roku kolejny raz miał problem z prawem – za oszustwo wymierzono mu karę grzywny 1500 euro. W 2009 roku Rust określił się jako zawodowy gracz w pokera. W 2012 roku ujawnił, że pracuje jako analityk finansowy w banku inwestycyjnym z siedzibą w Zurychu.

x

Za dużo w tym locie przypadków i dziwnych zachowań Rosjan. Bez współdziałania radzieckich i niemieckich służb specjalnych taki lot nie byłby możliwy. W moim przekonaniu wszystko tu zostało doskonale zaplanowane i wykonane:

  • był wielokrotnie wykrywany przez obronę powietrzną ZSRR,
  • paraliż decyzyjny obrony przeciwlotniczej,
  • trzy jednostki rakietowe zostały postawione w stan gotowości bojowej, ale nie otrzymały rozkazu zestrzelenia,
  • Rust wylądował gdzieś na krótko, tylko gdzie?, co to było za miejsce, że nikt go nie zauważył; przecież taki samolot nie wyląduje na łące czy polu,
  • w pobliżu Moskwy ponownie został namierzony, ale naziemny punkt kontrolny uznał Cessnę za jeden z helikopterów biorących udział w akcji ratunkowej,
  • ponownie namierzona kilka razy i mylnie brana za krajowy samolot szkolny,
  • lądowanie na moście „Bolszoj Moskworieckij”, na którym poprzedniego dnia zdjęto w celu konserwacji przewody elektryczne,
  • wybór dnia: święto radzieckich wojsk ochrony pogranicza,
  • dymisja ministra obrony, dowódcy Wojsk Obrony Powietrznej Kraju oraz 2000 niższych rangą oficerów – wszyscy przeciwnicy reform, a zwłaszcza pierestrojki.

Z informacji z Wikipedii wynika, że Rust miał problemy psychiczne. A może to tylko były pozory? Zastanawiające jest to, że w końcu został analitykiem finansowym w banku inwestycyjnym w Zurychu. Na takim stanowisku i do tego w Szwajcarii to jest on już praktycznie poza prawem. Czy w związku z tym słusznym byłoby podejrzewanie go o to, że jest Żydem?

W latach 80-tych rozpoczęło się kontrolowane obalanie komunizmu w Związku Radzieckim i jego satelitach. Nie miało to nic wspólnego z twierdzeniem, że komunizm nie sprawdził się jako ustrój, że rozpada się niejako samoistnie. Lot Rusta miał to potwierdzić. Miał pokazać, że Związek Radziecki to kolos na glinianych nogach, a jego system obrony powietrznej nie działa. Ten argument miał trafić do zwykłych ludzi, by byli bardziej skłonni do pogodzenia się z bankructwem tego ustroju, w który wówczas, zwłaszcza w Związku Radzieckim, większość nadal wierzyła. I zapewne do wielu trafił on i uwierzyli, że komunizm upada sam z siebie. Lot ten wykorzystano również do przeprowadzenia czystek na najwyższych szczeblach władzy radzieckiej.

O tym, że procesy zmian nie dokonują się samoistnie, pisałem wielokrotnie. Podobne ustawki były w przypadku Pearl Harbor i zrzucenia bomby na Hiroszimę. Tam też kontrolerzy lotów i ich dowództwo zachowywali się podobnie jak w przypadku radzieckim. O tym pisałem w blogach 7 grudnia i 6 sierpnia.