Stefan Zweig (1881-1942) austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia w swojej autobiografii, Świat wczorajszy; Wspomnienia pewnego Europejczyka PIW 2025, wspomina okres swojej młodości, okres, w którym kształtował się w Austrii nowy system polityczny. Jak sam przyznał, to co wówczas się działo, miało decydujące znaczenie dla przyszłości nie tylko Austrii, ale również Europy, a nawet całego świata. Jednak ani on, ani inni nie potrafili dostrzec powagi tych wydarzeń, a tym bardziej ich skutków. Dopiero po wielu latach przyszła refleksja. My dziś, tu w Polsce, jesteśmy w podobnej sytuacji, bo dzieją się tu brzemienne w skutkach zdarzenia, których konsekwencje całkowicie zmienią naszą rzeczywistość. Żyjemy już w zupełnie innym państwie, niż przed 24 lutego 2022. To jest już wspólne państwo polsko-ukraińskie, choć jeszcze bez wytyczonych granic. Skoro jednak prezydent Ukrainy domaga się, by Polska zaciągała kredyty na zakup broni dla tego państwa, to już chyba lepszego dowodu na to nie trzeba. Warto więc, jak sądzę, zapoznać się z refleksjami Zweiga, bo może ułatwi to nam zrozumienie tego, co tu się dzieje i co może nas czekać w przyszłości.
x
Wiedzieliśmy, że w sztuce gotuje się coś nowego, bardziej żywiołowego, problematycznego, kuszącego niż to, co zadowalało naszych rodziców i całe otoczenie. Lecz zapatrzeni w ten jeden wycinek życia, dla nas najważniejszy, nie dostrzegaliśmy, że przewrót w dziedzinie estetyki był tylko zwiastunem o wiele głębiej sięgających przemian, które miały podważyć świat naszych ojców, świat pewności i bezpieczeństwa, a w końcu całkiem go zniszczyć. Zaczęło się zanosić na jakieś dziwne przewarstwienie społeczne w naszej starej Austrii. Masy, które w milczeniu i posłusznie latami całymi pozostawiały władzę liberalnemu mieszczaństwu, naraz zaczęły się burzyć, zorganizowały się i zażądały dla siebie praw. W tym właśnie ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku polityka wtargnęła ostrym, gwałtownym podmuchem w bezwietrzną ciszę spokojnego, wygodnego życia. Nowe stulecie żądało nowego ładu, nowych czasów.
Pierwszym z wielkich ruchów masowych w Austrii był ruch socjalistyczny. Dotychczas prawo głosowania, niesłusznie zwane „powszechnym”, było przyznawane tylko klasom posiadającym, mogącym wykazać się płaceniem odpowiednio wysokich podatków. Wybrani przez tę klasę adwokaci i właściciele ziemscy wierzyli szczerze i uczciwie, że są w parlamencie rzecznikami i przedstawicielami „ludu”.
Byli bardzo dumni, że są ludźmi uczonymi, nawet z wyższym wykształceniem; pełni poczucia godności własnej, przykładali wielką wagę do nienagannego zachowania i dobrej dykcji. Sesje parlamentu przypominały wieczory dyskusyjne w eleganckim klubie. W swej liberalistycznej wierze, iż tolerancja i rozsądek przyczynia się niezawodnie do postępu świata, ci mieszczańscy demokraci byli szczerze przekonani, że godząc się na drobne koncesje i stopniowe ulepszenia, przyśpieszają dobrobyt wszystkich poddanych monarchii austriackiej. Ale zapominali o tym, że reprezentują tylko pięćdziesiąt czy sto tysięcy dobrze usytuowanych obywateli dużych miast, a nie setki tysięcy i miliony mieszkańców całego kraju.
Tymczasem nowo wprowadzone maszyny dokonywały swego dzieła – rozproszeni dotąd robotnicy skupili się w przemyśle. Pod kierownictwem wybitnego człowieka, doktora Victora Adlera, powstała w Austrii partia socjalistyczna. Postawiła sobie za cel realizację żądań proletariatu i domagała się powszechnego i naprawdę równego prawa wyborczego. Gdy prawo to zostało przyznane (a raczej wymuszone), wyszło na jaw, jaką cieniutką, chociaż wysoce cenną warstewkę stanowił liberalizm. Wraz z nim znikła z życia politycznego ugodowość, interesy jednych ścierały się ostro z interesami innych, rozpoczęła się ostra walka.
Przypominam sobie z mego najwcześniejszego dzieciństwa dzień, który przyniósł decydujący zwrot w rozwoju socjalistycznej partii w Austrii. Robotnicy, pragnąc po raz pierwszy wykazać swą siłę i liczebność, rzucili hasło, by dzień 1 maja ogłosić świętem ludu pracującego, i postanowili w zwartych szeregach przemaszerować przez piękną, szeroką aleję kasztanową na Praterze, którą zwykle jeździły tylko powozy i inne pojazdy arystokracji i bogatej burżuazji. Zapowiedź ta wywołała przerażenie wśród liberalnego mieszczaństwa. Socjaliści! W owych czasach słowo to miało w Austrii i w Niemczech posmak krwi i terroru, tak jak przedtem nazwa „jakobini”, a później – „bolszewicy”. Panowało powszechne przekonanie, że ta „czerwona hołota” z przedmieścia będzie w czasie przemarszu podpalała domy, plądrowała sklepy i dokonywała wszelkich możliwych gwałtów. Wybuchła panika. Ściągnięto policję z całego miasta i okolic, ustawiono posterunki na drodze do Prateru. Kupcy zapuścili żelazne żaluzje na sklepach, a rodzice surowo zakazali dzieciom wychodzić na ulicę w tym straszliwym dniu, w którym Wiedeń miał stanąć w płomieniach. Ale nic się nie stało. Robotnicy maszerowali razem z żonami i dziećmi w zwartych szeregach, czwórkami, utrzymując wzorową dyscyplinę, a każdy z nich nosił przypięty do bluzy czerwony goździk, symbol partii. Maszerując śpiewali Międzynarodówkę, a dzieci, gdy znalazły się po raz pierwszy w życiu wśród zieleni tej „arystokratycznej” alei, zaintonowały niewinne piosenki szkolne. Nikogo nie znieważono, nikogo nie pobito, nie zaciskano nawet pięści. Policjanci i żołnierze uśmiechali się do maszerujących przyjaźnie. Wobec tak nienagannego zachowania robotników burżuazja nie mogła już piętnować ich mianem „rewolucyjnej bandy”, doszło więc – jak zawsze w starej i mądrej Austrii – do wzajemnych koncesji. Dzisiejszy system ucisku i tępienia nie został jeszcze wynaleziony, ideały ludzkości (chociaż już blednące) były jeszcze żywe nawet u przywódców partyjnych.
Ledwo czerwony goździk stał się symbolem partyjnym, już ukazał się w klapach marynarek inny kwiat – biały goździk – jako symbol partii chrześcijańsko-społecznej. (Czyż to nie wzruszające, że w owych czasach obierano jeszcze kwiatki jako symbole partyjne, a nie buty z cholewami, sztylety i trupie czaszki?). Partia chrześcijańsko-społeczna, jako na wskroś drobnomieszczańska, stanowiła właściwie tylko organiczną przeciwwagę dla proletariatu i tak samo jak tamta partia była wytworem zwycięstwa maszyny nad rękodziełem. Maszyna bowiem, skupiając masy w fabrykach, stwarzała wielką potęgę i dawała robotnikom możliwość awansu społecznego, jednocześnie zaś zagrażała drobnym rękodzielnikom. Wielkie domy towarowe i produkcja masowa doprowadziły do ruiny stan średni i drobnych przedsiębiorców, opierających się na rzemiośle. Z tych trosk i niezadowolenia skorzystał zręczny i popularny lider, dr Karl Lueger, i rzuciwszy slogan: „Trzeba pomóc szaremu człowiekowi”, porwał za sobą całe drobnomieszczaństwo i rozjątrzony stan średni, których lęk przed stoczeniem się do proletariatu był o wiele większy niż zazdrość wobec klas posiadających.
Była to dokładnie ta sama wystraszona warstwa społeczna, którą później skupił wokół siebie Adolf Hitler jako zaczątek szerokich mas. Pod jeszcze jednym względem Karl Lueger był prototypem Hitlera: nauczył go użyteczności haseł antysemickich, które niezadowolonemu drobnomieszczaństwu wskazują palcem przeciwnika i ku niemu kierują nienawiść, odwracając ją niepostrzeżenie od obszarników i feudalnych bogaczy w zupełnie inną stronę. Lecz zwulgaryzowanie i brutalność dzisiejszej polityki, przerażający upadek naszego stulecia wychodzą na jaw dopiero w zestawieniu tych dwóch postaci. Karl Lueger, o imponującej powierzchowności, z miękką blond brodą – „piękny Karol”, jak go nazywał wiedeński lud – miał wyższe wykształcenie i nie na darmo pobierał nauki w czasach, które stawiały kulturę na najwyższym piedestale. Potrafił przemawiać dostępnie i popularnie. Był dowcipny i energiczny, ale w przemówieniach najbardziej nawet gwałtownych (czy też takich, jakie w owych czasach uważano za gwałtowne) nigdy nie przekraczał granic przyzwoitości. Swojego Streichera, mechanika nazwiskiem Schneider, który operował bajdami o mordach rytualnych i podobnie wulgarnymi wymysłami, trzymał dobrze w ryzach. W życiu osobistym był skromny i nieposzlakowany, przeciwników traktował z pewną dżentelmenerią; nawet głoszony oficjalnie antysemityzm nie przeszkadzał mu utrzymywać nadal dobrych, życzliwych stosunków z dawnymi przyjaciółmi Żydami. Gdy propagowany przez niego ruch opanował w końcu magistrat i Luger został burmistrzem Wiednia (po dwukrotnej odmowie podpisania jego nominacji, gdyż Franciszek Józef nie tolerował antysemityzmu), rządy jego okazały się nie tylko jak najbardziej sprawiedliwe, ale wzorowo demokratyczne. Żydzi, którzy drżeli na myśl o triumfie ugrupowania antysemickiego, nie utracili ani swych praw, ani powszechnego szacunku. Jad nienawiści i żądza wzajemnego bezlitosnego wytępienia nie wsączyły się jeszcze do krwiobiegu epoki.
Ale już rozkwitł trzeci kwiat, modry chaber, ulubiony kwiatek Bismarcka i emblemat partii niemieckonarodowej. Wówczas nie zdawano sobie jeszcze sprawy, że była to partia świadomie rewolucyjna, która z brutalną siłą dążyła do zniszczenia monarchii austriackiej i stworzenia Wielkich Niemiec pod kierownictwem Prusaków i protestantów – tak jak później wymarzył sobie Hitler. Podczas gdy partia chrześcijańsko-społeczna zakorzeniła się w Wiedniu i w całym kraju, a socjalistyczna w ośrodkach przemysłowych, partia niemieckonarodowa pozyskała sobie zwolenników na terenach pogranicznych, czeskich i podalpejskich. Słaba liczebnie, rekompensowała to gwałtowną agresywnością i niepohamowaną brutalnością. Kilku jej przedstawicieli stało się synonimem terroru (w dawnym znaczeniu tego słowa) i hańby dla parlamenty austriackiego. Z ich idei, z ich techniki wywodził się Hitler, pochodzący również z terenów pogranicznych. Od Georga Schönerera przejął hasło: „Oderwać się od Rzymu”, za którym poszły wówczas tysiące niemieckich nacjonalistów; z niemiecką karnością przechodzili z katolicyzmu na protestantyzm, na złość cesarzowi i duchowieństwu. Od niego przejął Hitler antysemicką teorię rasistowską. „W tej rasie kryją się największe świństwa” – głosił jego znakomity poprzednik, który świecił mu przykładem; od niego przede wszystkim nauczył się taktyki rzucania grup szturmowych, bijących na oślep, gdzie popadnie, i zasady terrorystycznego zastraszania przez małą grupkę przeważającej liczebnie, lecz bardziej biernej i bardziej humanitarnej większości. To samo, co robili SA-mani dla hitleryzmu, a więc rozpędzanie pałkami gumowymi, napadanie na przeciwników politycznych w nocy i powalanie obezwładnionych na ziemię, robili studenci korporanci dla partii niemieckonarodowej. Korzystając z akademickiej nietykalności, stosowali terror pałkarski z niesłychaną brutalnością, a przy każdej akcji politycznej zbiegali się na znak gwizdka, zorganizowani po wojskowemu. Zgrupowani w korporacjach, z pokiereszowanymi gębami, pijani, brutalni, opanowywali aulę, gdyż w przeciwieństwie do innych studentów nosili nie tylko czapki i szarfy, ale byli uzbrojeni w twarde, ciężkie kije. Wywoływali stale awantury, napadali na studentów Żydów, Słowian, Włochów i wyrzucali bezbronnych z gmachu. Przy każdym „bummlu” (taką nazwę nosiły owe sobotnie „igraszki”) lała się krew.
W związku z dawnym przywilejem nadanym uniwersytetom policja nie miała prawa przestąpić progu auli – musiała więc przyglądać się bezczynnie, jak ci tchórzliwi awanturnicy szaleją, i ograniczać się do podnoszenia poturbowanych, broczących krwią studentów, których ci bandyci-nacjonaliści zrzucali ze schodów na ulicę.
Gdy znikoma, ale rozwrzeszczana partia niemieckonarodowa chciała w Austrii coś przeforsować, wysyłała przede wszystkim jako czołówkę swoich studentów. Gdy hrabia Badeni za zgodą cesarza i parlamentu wydał ustawę językową, mającą na celu pogodzenie skłóconych grup narodowościowych, która prawdopodobnie przedłużyłaby istnienie monarchii o dobrych kilkadziesiąt lat, garstka młodych, rozjuszonych burszów okupowała Ringstrasse. Trzeba było wysłać na nich konnicę, która rozpędziła ich, płazując szablami i strzelając.
Ale w owej tragicznie słabej i wzruszająco humanistycznej erze liberalizmu wstręt i niechęć do gwałtów, awantur i rozlewu krwi były tak wielkie, że rząd ustąpił pod terrorem niemieckich nacjonalistów. Premier podał się do dymisji, a na wskroś lojalna ustawa została zniesiona. Wtargnięcie brutalności do polityki mogło święcić swój pierwszy sukces. Wszystkie te podziemne rysy i pęknięcia pomiędzy rasami i klasami społecznymi, tak żmudnie zalepiane w epoce ugodowości, otwarły się od nowa, rozszerzając się w rozpadliny i przepaście. Właściwie już w ostatnich dziesięciu latach poprzedzających nowe stulecie rozpoczęła się w Austrii wojna wszystkich przeciw wszystkim.
Lecz my, młodzi, zaprzątnięci całkowicie ambicjami literackimi, prawie nie spostrzegliśmy tych niebezpiecznych zmian w naszej ojczyźnie. Nie widzieliśmy nic poza książkami i obrazami, nie żywiliśmy najmniejszych zainteresowań dla problemów politycznych i społecznych. Jakie znaczenie miały te głośne kłótnie dla naszego życia? Miasto było zaabsorbowane wyborami, a myśmy chodzili do biblioteki. Masy burzyły się, a myśmy pisali wiersze i prowadzili dyskusje. Nie spostrzegaliśmy ognistych znaków na ścianie. Jak ongi król Baltazar, ucztowaliśmy beztrosko przy stole zastawionym kosztownymi daniami sztuki, nie wybiegaliśmy trwożnie w przyszłość. Dopiero gdy w dwadzieścia lat później zwalił się dach nad naszymi głowami i runęły na nas mury, zrozumieliśmy, ze fundamenty były już dawno podminowane i że wraz z nowym stuleciem rozpoczął się upadek wolności osobistej w Europie.
x
To, co zwróciło moją uwagę, to to, jak Zweig definiuje ustrój liberalny. Pisał: W swej liberalistycznej wierze, iż tolerancja i rozsądek przyczynia się niezawodnie do postępu świata, ci mieszczańscy demokraci byli szczerze przekonani, że godząc się na drobne koncesje i stopniowe ulepszenia, przyśpieszają dobrobyt wszystkich poddanych monarchii austriackiej. W zasadzie tak powinno być i to wydaje się najlepszym rozwiązaniem, że pewna grupa ludzi stara się pogodzić interesy różnych grup społecznych. System partyjny, czyli demokracja, polega na tym, że interesy poszczególnych klas są sprzeczne, bo przecież interesy robotników były sprzeczne z interesami drobnych przedsiębiorców. Dla robotników istnienie fabryk i wielkich domów towarowych sprzedających ich produkcję było korzystne, bo fabryki dawały im pracę, ale zabierały ją drobnym przedsiębiorcom. Sprzeczność nie do pogodzenia. Taki stan zapewnia ciągły ferment, ale nigdy nie doprowadzi do konstruktywnych rozwiązań. Do tego dochodzi jeszcze partia narodowa, która reprezentuje interesy narodu, czyli wszystkich, czyli nikogo. Żeby było śmieszniej, to w przypadku Austrii (ale czy tylko Austrii?) partia narodowa reprezentowała interesy wszystkich, tylko nie Austriaków, bo skupiała ludzi z terenów przygranicznych, czyli takich, którzy pochodzili z rodzin mieszanych lub wręcz byli innej narodowości.
Masy, które posłusznie – pisze Zweig – i w milczeniu latami całymi pozostawiały władzę liberalnemu mieszczaństwu, naraz zaczęły się burzyć, zorganizowały się i zażądały dla siebie praw. Ale jak to się stało? Czy one tak same z siebie? Drobni przedsiębiorcy są niezależni i rozproszeni i dlatego trudno ich zjednoczyć i kierować nimi. W przypadku robotników w fabrykach jest to możliwe, bo są skupieni w jednym miejscu i są zależni od swego pracodawcy, czyli fabrykanta. Zatem twórcami partii socjalistycznej musieli być sami fabrykanci. I to pewnie oni zmuszali robotników do pochodów., bo jak nie, to wynocha z fabryki. A kto zorganizował rozproszonych drobnych przedsiębiorców? Czy partia chrześcijańsko-społeczna mogła odwrócić bieg historii? Czy mogła zlikwidować fabryki albo przynajmniej ograniczyć ich ekspansję na rynku? Nie mogła, ale była niezbędna, by mogła powstać demokracja.
A partia narodowa? Ta wszystkim obiecywała, wszystkim, którzy utożsamiali się z narodem. Im miało być lepiej, gdy nastąpi zmarginalizowanie obcych i Żydów. To oni byli źródłem ich niepowodzeń. Tak więc system partyjny polega na tym, by antagonizować wszystkich ze wszystkimi. A zatem stara zasada: dziel i rządź.
To wszystko było możliwe w sytuacji, gdy istniał wyraźny podział na grupy społeczne. Gdy produkcja uległa całkowitemu zautomatyzowaniu, to robotnicy przestali być potrzebni. Postępująca cyfryzacja i automatyzacja wszelkich czynności powoduje, że większość ludzi może zostać wyeliminowana z twórczego procesu, a zatem sprowadzona do stanu niewolnictwa, choć może w nieco innej formie niż poprzednio. Takie zrównanie powoduje, że w jednorodnym społeczeństwie trudno o konflikt. Trzeba więc przenieść go z poziomu społecznego na poziom międzynarodowy i również rasowy. I stąd te wszystkie migracje i mieszanie narodów, jak to ma miejsce w przypadku Polski. Już widać gołym okiem, jak szykowany jest konflikt polsko-ukraiński. Ta wojna, a raczej zaangażowanie się w nią Polski, może przynieść opłakane skutki, ale dopiero to, co może stać się później, będzie naprawdę niebezpieczne.




