Maria Stuart cz.2

Długo zastanawiałem się nad wyborem fragmentów do zacytowania, ostatecznie jednak zdecydowałem się na zamieszczenie całego rozdziału. Jego tytuł to „Powrót do Szkocji; sierpień 1561”. Pochodzi on z książki Stefana Zweiga „Maria Stuart” wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w 1959 roku. Porusza on w nim fundamentalny problem: która władza jest ważniejsza – ta świecka czy duchowa? Gdy Maria Stuart powróciła do Szkocji po trzynastoletnim pobycie we Francji, to zastała już zupełnie inny kraj, w znacznej mierze opanowany przez kalwinizm. Cóż zatem ona, jako katoliczka, mogła zrobić? Czy mogła mieć realną władzę nad swoimi poddanymi?

x

Gdy 19 sierpnia 1561 roku Maria Stuart ląduje w Leith, mgła tak gęsta, jak rzadko kiedy bywa latem na tym północnym wybrzeżu, przesłania brzeg. Jakże różni się ten przyjazd do Szkocji od pożegnania z douce France1! Tam odprowadzał ją w majestatycznym orszaku kwiat francuskiej arystokracji, książęta i hrabiowie, poeci i muzycy dwornie składali jej dowody czci i szacunku. Tutaj nie czekał jej nikt; dopiero gdy łodzie dobiły do brzegu, zebrała się zdziwiona i zaciekawiona gawiedź; kilku rybaków w zgrzebnych kurtkach, paru wałęsających się żołnierzy, trochę kramarzy i wieśniaków przybyłych po to, by w mieście sprzedać owce. Bardziej onieśmieleni niż zachwyceni przyglądają się, jak wysiadają z łodzi bogato wystrojeni panowie i panie w pięknych szatach, księżne i hrabiowie. Dwa światy stanęły oko w oko.

Surowe to powitanie, twarde i szorstkie jak dusza tej północnej krainy. Już w pierwszej chwili poznaje Maria Stuart z bólem straszliwą nędzę swej ojczyzny, pojmuje, że w ciągu tych pięciu dni podróży morskiej cofnęła się o całe stulecie, że przybyła z kraju o wielkiej, bogatej, bujnej, rozrzutnej, delektującej się sobą kulturze do ciasnego, ciemnego i tragicznego świata. W tym mieście, dziesiątki razy plądrowanym i palonym bądź przez Anglików, bądź przez rebeliantów, nie ma pałacu, nie ma ani jednego przyzwoitego domu mieszkalnego, który mógłby ją godnie przyjąć: królowa tego kraju musi przenocować u zwykłego kupca, aby mieć jakikolwiek dach nad głową.

Pierwsze wrażenia mają wielką moc oddziaływania na umysł ludzki, wbijają się w pamięć na całe życie. Może ta młoda kobieta nie wie sama, co ją tak głęboko przejmuje i porusza, gdy teraz, po trzynastu latach nieobecności, wraca do swego kraju jak obca. Czy to tęsknota, czy nieświadome pragnienie owego ciepła i słodyczy życia, które nauczyła się miłować na ziemi francuskiej, czy cień szarego obcego nieba, czy przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa? Tak czy inaczej, gdy Maria Stuart zostaje sama – jak opowiada Brantȏme – wybucha rzewnym płaczem. Nie wstępuje na wyspę brytyjską tak jak Wilhelm Zdobywca, silna i pewna siebie, w pełnym poczuciu swej władzy; nie, pierwszym jej doznaniem jest zakłopotanie, smutek, trwoga przed czekającymi ją wydarzeniami.

Nazajutrz przyjeżdża śpiesznie zawiadomiony tymczasem regent, brat przyrodni Marii Stuart, hrabia Moray, a wraz z nim kilku panów, aby przygotować jej jako tako godną świtę przed wjazdem do pobliskiego Edynburga.

Ale tym razem nie będzie to uroczysty orszak. Pod bardzo przejrzystym pretekstem rzekomego ścigania piratów Anglicy zatrzymali jeden ze statków, na którym znajdowały się wierzchowce dworskie, i w małym miasteczku Leith z trudem znaleziono jako tako odpowiedniego i znośnie okiełznanego konia dla królowej; natomiast damy dworu i panowie ze świty muszą – bardzo zagniewani – zadowolić się ordynarnymi chłopskimi szkapami, sprowadzonymi w pośpiechu z okolicznych stajen i szop. Na ten widok łzy stają w oczach Marii Stuart: raz jeszcze odczuwa, jak wiele utraciła wraz ze śmiercią swego męża i o ile to mniej znaczy być tylko królową Szkocji niż królową Francji, którą była dotychczas.. Duma nie pozwala jej pokazać się swym poddanym w tak mizernym, niegodnym orszaku. Zamiast joyeuse entrée2 ulicami Edynburga, obiera wraz ze świtą drogę do zamku w Holyrood omijając mury miasta. W głębi ciemnieje zbudowany przez ojca zamek z krągłymi basztami. Na tle nieba odcinają się hardo wieżyczki twierdzy; z zewnątrz, na pierwszy rzut oka, zamek ten prezentuje się wspaniale, czysty w linii, przygniatający kształtami z ciosowego kamienia.

Ale jakże zimne, jakże puste, jakże nieprzytulne wydają się te komnaty królowej, rozpieszczonej przepychem Francji! Nie ma tu gobelinów, ani blasku świeczników, które włoskie zwierciadła powtarzają od ściany do ściany, ani cennych materii, ani połysku złota i srebra. Od wielu lat nie trzymano tu dworu, opustoszałe komnaty nie pamiętają śmiechu ludzkiego, niczyja dłoń od śmierci ojca Marii Stuart nie zdobiła i nie odnawiała tego domu: i tu szczerzy puste oczodoły nędza, dawna klątwa jej królestwa.

Gdy mieszkańcy Edynburga dowiedzieli się, że ich królowa przybyła do Holyrood, wyruszyli jeszcze tej samej nocy, by ją powitać. Nic dziwnego, że to przywitanie, jak na wyrafinowany, wysubtelniony smak francuskiej arystokracji, wypadło trochę z chłopska i nieokrzesanie; mieszkańcy Edynburga nie mieli musiciens de la cour3, którzy umieliby uradować uczennicę Ronsarda kunsztownymi canzonami lub czułymi madrygałami. Mogą powitać królową co najwyżej starodawnym zwyczajem, układając na placach stosy drew – jedyne, w co obfituje ten dziki kraj – ażeby ogniska, bonfires, płonęły przez całą noc. Potem zbierają się pod jej oknami i zaczynają grać na piszczałkach, kobzach i innych prymitywnych instrumentach; to, co w ich pojęciu jest muzyką, wydelikaconym gościom wydaje się piekielnym hałasem; śpiewają przy tym – teksty świeckie zostały im zakazane przez duchownych kalwińskich – chropawymi męskimi głosami psalmy i pobożne pieśni. Mimo najlepszej woli nie mogą nic więcej ofiarować swojej królowej. Ale Maria Stuart cieszy się z dobrego przyjęcia, a w każdym razie okazuje życzliwość i zadowolenie. Przynajmniej w owej godzinie jej przybycia po raz pierwszy od dziesiątków lat panuje znów zgoda i harmonia między królową a jej narodem.

Ani sama królowa, ani jej doradcy nie łudzą się, że najzupełniej niedoświadczoną pod względem politycznym władczynię czeka niepomiernie ciężkie zadanie. Jeszcze przed przybyciem Marii Stuart Maitland Lethington, najtęższa głowa spośród szkockiej arystokracji, napisał prorocze słowa, że jej osoba spowoduje niezwykłe tragedie (it could not fail to raise wonderful tragedies). Nawet energiczny i na wszystko zdecydowany mężczyzna, mąż żelaznej ręki, nie potrafiłby zmusić tego kraju do trwałego spokoju, czegóż więc można żądać od dziewiętnastoletniej kobiety czującej się obco we własnym kraju i tak nie wyszkolonej w sztuce rządzenia? Ubogi kraj, przekupna szlachta, w każdej chwili gotowa do buntu lub wojny, niezliczona ilość klanów żyjących w wiecznych waśniach i sporach między sobą i tylko czekających okazji, by nienawiść przeobraziła się w wojnę domową, duchowieństwo katolickie i protestanckie zażarcie walczące o pierwszeństwo, czujna, niebezpieczna sąsiadka zręcznie podżegająca do zamieszek – i na domiar wszystkiego wrogość światowych mocarstw, które bezlitośnie chcą wciągnąć Szkocję w swe krwawe igraszki: oto sytuacja, jaką zastaje Maria Stuart.

W chwili gdy przybyła do swego kraju, walka ta była już na ostrzu noża. Zamiast zasobnej kasy przejmuje Maria Stuart po swej matce fatalną spuściznę, zaprawdę damnosa hereditas: waśni religijne, tu zacieklej niż gdziekolwiek indziej trawiące dusze ludzkie. W ciągu tych szczęśliwych lat, które Maria Stuart nie przeczuwając nic złego spędziła we Francji, udało się reformacji wtargnąć zwycięsko do Szkocji. Poprzez dwory i domy, poprzez wsie i miasta, poprzez rody i rodziny przebiega straszliwe rozdarcie: jedna część szlachty jest protestancka, druga katolicka, miasta skłaniają się ku nowej wierze, równinny kraj ku starej, jeden klan zwraca się przeciwko drugiemu, jedno pokolenie przeciwko drugiemu, a wzajemną nienawiść podsycają nieustannie rozfanatyzowani duchowni i popierają swoją grą polityczną obce mocarstwa. Największe niebezpieczeństwo dla Marii Stuart stanowi jednak to, że właśnie najpotężniejszy i najbardziej wpływowy odłam szlachty znajduje się w obozie przeciwnym, w obozie kalwinizmu; możliwość owładnięcia bogatymi dobrami kościelnymi podziałała magicznie na tę zaborczą, buntowniczą zgraję. Nareszcie znaleźli znakomity, pseudoetyczny pretekst: mogli się burzyć przeciwko swej władczyni jako obrońcy prawdziwego Kościoła, jako lords of the congregation, a w tym sporze znajdowali zawsze poparcie ze strony Anglii. Ponad dwieście tysięcy funtów ofiarowała już na ten cel oszczędna zazwyczaj Elżbieta, pragnąc wydrzeć Szkocję katolickim Stuartom przy pomocy wojen i buntów, i nawet teraz jeszcze, po uroczyście zawartym pakcie pokojowym, większość oddanych Marii Stuart jest potajemnie na żołdzie Elżbiety.

Maria Stuart mogłaby za jednym zamachem przywrócić zachwianą równowagę, gdyby sama przeszła na protestantyzm, do czego nakłaniała ją usilnie część jej doradców. Lecz jest z rodu Gwizjuszów, pochodzi z rodziny żarliwych szermierzy katolicyzmu i sama, nie będąc fanatyczką religijną, jest wiernie i żarliwie oddana wierze swych ojców i przodków. Nigdy nie odstąpi od swoich przekonań i nawet w obliczu największego niebezpieczeństwa wybierze raczej ustawiczna walkę niż choćby jeden tchórzliwy postępek niezgodny z jej sumieniem. W ten sposób powstał ów nieuleczalny rozłam między nią a szlachtą: zawsze gdy panujący należy do innego Kościoła niż jego poddani, pociąga to za sobą groźne następstwa. Szale wagi nie mogą się stale tak ostro wahać, raz wreszcie musi się sprawa rozstrzygnąć. Właściwie Marii Stuart pozostaje tylko wybór: albo opanować reformację, albo jej ulec. Nieustanne rozbieżności pomiędzy Lutrem, Kalwinem a Rzymem dziwnym zbiegiem okoliczności odbijają się dramatycznie na losach Marii Stuart: osobista walka między Elżbietą a Marią Stuart, pomiędzy Anglią i Szkocją zadecyduje zarazem – i dlatego jest tak bardzo ważka – pomiędzy Anglią a Hiszpanią, pomiędzy reformacją a kontrreformacją.

Tę i tak już dramatyczną sytuację utrudnia jeszcze jedna okoliczność: niezgoda religijna wtargnęła już do jej rodziny, do jej zamku, do gabinetu jej doradców. Najbardziej wpływowy człowiek w całej Szkocji, brat przyrodni Marii, Jakub Stuart, hrabia Moray, któremu królowa musi powierzyć prowadzenie spraw państwowych, jest żarliwym protestantem i obrońcą owej kirk4, którą ona, wierząca katoliczka, potępia jako herezję. Pierwszy położył swój podpis pod sprzysiężeniem obrońców protestantyzmu, lords of congregation, którzy zobowiązali się „odżegnywać się od nauki szatana wraz z jej przesądami i bałwochwalstwem i uznać się odtąd za jej otwartych przeciwników”. Ten „zbór szatana” (congregation of satan), od którego tak się odżegnują, to nic innego jak wiara katolicka, a więc ta, którą wyznaje Maria Stuart. Już od samego początku rozpoczyna się między królową a regentem rozdźwięk w pojmowaniu najistotniejszych spraw życiowych, a stan taki nie wróży spokoju. W głębi serca żywi bowiem królowa jedną tylko myśl: zdławić reformację w Szkocji, a brat jej i regent ma tylko jedno pragnienie: podnieść reformację w Szkocji do godności jedynej religii panującej. Takie jaskrawe przeciwieństwo przekonań musi nieuchronnie doprowadzić przy pierwszej sposobności do otwartego konfliktu.

Ów Jakub Stuart to jedna z postaci, którym los wyznaczył decydującą rolę w dramacie Marii Stuart; rolę tę potrafi odegrać po mistrzowsku. Jako syn tego samego ojca, lecz z nielegalnego, długotrwałego stosunku miłosnego z Małgorzatą Erskine, córką jednego z najbardziej arystokratycznych rodów Szkocji, wydaje się dzięki królewskiej krwi, a jeszcze bardziej dzięki swej własnej żelaznej energii powołany na najgodniejszego dziedzica korony. Jedynie słaba pozycja polityczna skłoniła w swoim czasie Jakuba V do wyrzeczenia się legalnego związku z ukochaną lady Erskine i do umocnienia swojej potęgi i swych finansów poprzez małżeństwo z księżniczką francuską, matką Marii Stuart. Tak oto ciąży na tym ambitnym synu królewskim piętno nielegalnych narodzin., które po wsze czasy zamyka mu drogę do tronu. Chociaż na prośbę Jakuba V papież przyznaje oficjalnie prawo do krwi królewskiej zarówno jemu, jaki pięciorgu innym nieprawnym dzieciom jego ojca, Moray pozostaje mimo to bękartem i nie może rościć pretensji do korony ojcowskiej.

Otóż Moray jest naturą władczą. Porywcza stanowczość jego królewskich przodków, ich duma i żądza władzy burzą się w jego krwi: rozumem i jasnością decyzji góruje nad zachłannym klanem lordów i baronów. Jego cele sięgają daleko, jego plany mają rozległe perspektywy polityczne. Równie mądry jak siostra, ten trzydziestoletni mężczyzna przewyższa ją znacznie rozwagą i doświadczeniem. Patrzy na nią jak na rozbawione dziecko i pozwala się jej bawić, dopóki te igraszki nie krzyżują jego planów. Ten dojrzały mężczyzna nie ulega, tak jak siostra, gwałtownym, nerwowym, romantycznym impulsom, jako władca nie ma w sobie nic bohaterskiego, ale za to zna tajemnicę czekania i cierpliwości, które jest pewniejszą rękojmią sukcesu niż szybki i namiętny poryw.

Pierwszą oznaką prawdziwych uzdolnień politycznych jest umiejętność z góry rezygnowania z tego, co nieosiągalne. Nieosiągalną dla tego nieprawego syna jest korona królewska. Nigdy Moray nie będzie mógł nazywać się Jakubem VI – zdaje sobie z tego sprawę; a więc jako rozważny polityk odstępuje od roszczeń do tytułu króla Szkocji, aby tym pewniej pozostać władcą Szkocji: niechaj będzie regent, skoro nie może być rex. Zrzeka się insygniów władzy, rezygnuje z widomych oznak, aby tym mocniej utrzymać w swych rekach prawdziwą władzę. Jeszcze jako młodzieniec zgarniał dla siebie najbardziej oczywistą postać władzy – bogactwo; otrzymał duży spadek po ojcu, a i poza tym chętnie przyjmuje dary; czerpie korzyści z rozwiązania klasztorów, z wojny, przy każdym połowie pierwszy napełnia swą sieć. Bez skrupułów przyjmuje subsydia od Elżbiety, a gdy siostra jego, Maria Stuart, wraca do Szkocji jako królowa, Moray jest już jednym z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w kraju, tak silnym, że trzeba się z nim liczyć.

Bardziej z wewnętrznej potrzeby niż z rzeczywistej sympatii szuka Maria Stuart przyjaźni ze swym bratem przyrodnim; aby zabezpieczyć własne panowanie, wpycha mu w ręce wszystko, czego zapragnie, zaspokaja jego nienasyconą żądzę bogactw i władzy. Ręce Moraya – na szczęście dla Marii Stuart – są naprawdę niezawodne, umieją utrzymywać i umieją ustępować. Jako urodzony mąż stanu, Moray trzyma się złotego środka: jest protestantem, ale nie obrazoburcą, jest szkockim patriotą, ale przy tym w łaskach u Elżbiety, jest w nie najgorszych stosunkach z lordami, ale w razie potrzeby potrafi pokazać im pięść – w sumie jest to człowiek zimny, wyrachowany, pozbawiony nerwów, którego nie zaślepią pozory władzy, a zaspokoi sama tylko władza.

Tak niepospolity człowiek to wielka zdobycz dla Marii Stuart, dopóki stoi po jej stronie – i olbrzymie niebezpieczeństwo, jeśli wystąpi przeciwko niej. Jako brat związany z nią węzłami tej samej krwi, Moray ma również egoistyczne względy na celu, aby utrzymać siostrę na tronie: żaden Gordon czy Hamilton będąc na jej miejscu nie pozostawiłby mu tak nieograniczonej władzy i swobody w rządzeniu; chętnie pozostawia więc siostrze reprezentację, bez zawiści patrzy, jak podczas uroczystości niosą przed nią berło i koronę, dopóki wie, iż prawdziwą władzę on dzierży w swym ręku. Lecz z chwilą gdy królowa zechce sama panować i obniżyć jego autorytet, duma Stuartów zetrze się z dumą Stuartów. A nie ma straszliwszej wrogości niż wówczas, gdy walczą ze sobą pokrewne natury o tym samym napięciu siły i z tych samych pobudek.

Protestantem jest również sekretarz stanu, Maitland Lethington, drugi mający nie mniejsze znaczenie człowiek na dworze Marii Stuart. Ale i on początkowo jest po stronie królowej; Maitland, tęga głowa, umysł giętki i wyrafinowany, the flower of wits5, jak go nazwała Elżbieta, nie jest tak żądny władzy ani tak ambitny jak Moray. Jako dyplomatę, bawi go zawiła i zawikłana gra polityki i intryg, bawi go cały kunszt kombinacji; nie chodzi mu o sztywne zasady, o religię czy ojczyznę, o królową czy państwo, lecz o artyzm, o sztukę rozgrywek, o supłanie i rozwiązywanie nici na swój własny sposób. W stosunku do Marii Stuart, do której osobiście jest głęboko przywiązany (jedna z czterech Mary, Mary Fleming, zostanie jego żoną), nie jest ani naprawdę wierny, ani naprawdę niewierny. Będzie jej służył, dopóki los jej sprzyja, ale opuści ją w niebezpieczeństwie; po nim, jak po barwnej chorągiewce na dachu, Maria Stuart może poznać, czy wieje wiatr pomyślny, czy niepomyślny, gdyż jako prawdziwy polityk będzie służył nie królowej, nie przyjaciółce, lecz wyłącznie jej fortunie.

Ani z prawa, ani z lewa, ani w mieście, ani we własnym domu nie znajduje Maria Stuart – cóż za fatalny horoskop! – żadnego oddanego przyjaciela. Jednak przy pomocy takiego Moraya, takiego Maitlanda udaje się jej panować i paktować; nieprzejednanie natomiast, nieubłaganie, z zaciekłą, morderczą nienawiścią przeciwstawia się jej od pierwszej chwili najpotężniejszy przedstawiciel ludu, John Knox, kaznodzieja z Edynburga, organizator, pan i władca szkockiej kirk, mistrz demagogii religijnej. Z nim rozpoczyna się walka o być albo nie być, o śmierć i życie.

Kalwinizm Johna Knoxa nie jest bowiem tylko reformatorskim odnowieniem Kościoła, lecz sztywnym systemem państwa bożego i przeto niejako superlatywem protestantyzmu. John Knox występuje władczo i jako władca fanatycznie domaga się od samego króla niewolniczego podporządkowania się jego teokratycznym przykazaniom. Z kościołem anglikańskim, z kościołem luterańskim, z jakąś łagodniejszą postacią reformacji doszłaby może Maria Stuart do porozumienia, zgodnie ze swą miękką i uległą naturą. Samowładztwo kalwinizmu natomiast wyklucza z góry jakąkolwiek możliwość porozumienia z prawdziwym władcą kraju, i nawet Elżbieta, wysługująca się politycznie Knoxem, aby czynić wstręty rywalce, nie cierpi go osobiście z powodu jego nieznośnej zarozumiałości. Jakże dopiero gniewać musi na wskroś ludzką i myślącą w duchu humanistycznym Marię Stuart to jego ponure religianctwo! Czymś zupełnie niepojętym była dla jej bujnej natury, miłującej życie, dla jej poetyckich skłonności ta trzeźwa surowość, niechęć do życia, obrazoburcza nienawiść do sztuki, to gwałcenie radości wysnute z genewskiej nauki – czymś zupełnie nie do zniesienia ten wyniosły upór zakazujący śmiechu i potępiający piękno jako występek, pragnący obrócić wniwecz wszystko, co dla niej najdroższe: swobodne formy obyczajów, muzykę, poezję i taniec, sprawiający, iż świat, i tak ponury, staje się jeszcze bardziej posępny.

Ten twardy charakter, jak ze Starego Testamentu, nadaje edynburskiej kirk John Knox, najzacieklejszy, najbardziej fanatyczny ze wszystkich założycieli Kościoła, prześcigający swego własnego mistrza, Kalwina, w bezkompromisowości i nietolerancji. Początkowo skromny ksiądz katolicki niskiego stopnia, z całym szaleństwem i pasją swej apodyktycznej natury rzuca się w reformację, jest uczniem George’a Wisharta, którego matka Marii Stuart kazała spalić żywcem jako kacerza. Płomień, w którym zginął jego nauczyciel, płonie nadal w duszy ucznia. Jako jeden z przywódców rebelii przeciw regentce, zostaje wzięty do niewoli przez francuską armię posiłkową i skazany na galery we Francji. Długo siedzi tam zakuty w kajdany, lecz wola jego po krótkim czasie staje się równie żelazna jak łańcuchy. Po uwolnieniu ucieka do Kalwina; tu uczy się siły wymowy i bezlitosnej purytańskiej nienawiści wobec wszystkiego, co jasne i helleńskie; po powrocie do Szkocji w ciągu niewielu lat nakłania lordów i lud do przyjęcia reformacji.

John Knox jest chyba najdoskonalszym typem fanatyka religijnego, jaki zna historia: twardszy niż Luter, który jednak nie jest pozbawiony pewnej pogody ducha, surowszy niż Savonarola, gdyż nie umiał się zdobyć na blask i mistyczne światło w swych przemówieniach. Prostolinijność jego była uczciwa, lecz wskutek swej przerażającej ograniczoności myślenia Knox należał do owych ciasnych, surowych umysłów, dla których tylko własna prawda jest prawdziwa, tylko własna cnota cnotliwa, tylko własne chrześcijaństwo chrześcijańskie. Kto nie ma tych samych przekonań co on, jest przestępcą, kto choć o jotę odstępuje od jego żądań, jest sługą szatana. Knox ma w sobie ponurą odwagę opętanego, namiętność ograniczonego fanatyka i obmierzłą dumę „jedynego sprawiedliwego”; w jego surowości tli się jednocześnie niebezpieczna radość z własnego hartu, w jego nietolerancji – ponura satysfakcja z własnej nieomylności.

Ten szkocki Jehowa ze swą falującą brodą staje co niedzielę na ambonie kościoła Św. Idziego i miota gromy nienawiści na tych, którzy nie słuchają jego kazania; kill joy, uśmiercający radość, z gniewem ciska klątwy na beztroskie „plemię szatańskie” tych, którzy służą Bogu nie ściśle według jego wskazówek i jego osobistego rozumienia. Albowiem ten zimny fanatyk nie zna innej radości niż triumf swojej racji, innej sprawiedliwości niż sukces swojej sprawy. Naiwnie triumfuje, ilekroć jakiś katolik czy inny przeciwnik zostanie usunięty lub upokorzony; a jeśli czyjaś mordercza dłoń sprzątnie wroga kirk, to rzecz prosta, nikt inny tylko Bóg pragnął owego chwalebnego czynu i dopomógł do jego spełnienia. Ze swej ambony Knox intonuje pieśń triumfalną, gdy biednemu chłopcu Franciszkowi II, małżonkowi Marii Stuart, zabójcza materia zaczyna się sączyć z ucha, „które nie chciało słyszeć głosu Boga” – a gdy umiera Maria de Guise, matka Marii Stuart, Knox, rozradowany, głosi z ambony: Oby Bóg w Swej niezmierzonej łasce uwolnił nas niebawem i od innych osób z krwi Walezjuszów. Amen! Amen!

Nie ma nic z łagodności boskiej, nic z ewangelicznej dobroci w jego mowach, którymi grozi jak rózgą; jego Bóg jest Bogiem zemsty, zazdrosnym i nieubłaganym, jego Biblią jest tylko Stary Testament, żądny krwi i barbarzyńsko surowy. W jego kazaniach mowa jest o Moabie, O Amaleku, o wszystkich innych wrogach ludu Izraela, których wytępić należy ogniem i mieczem, i groźby te skierowane są przeciwko wrogom jedynej prawdziwej – a więc jego własnej – wiary. A gdy gniewnymi słowy biczuje królową biblijną Jezabel, wiedzą dobrze słuchacze, jaką to królową ma na myśli. Niby burza, co zaciemnia niebo i napawa duszę lękiem za każdym hukiem gromu i zygzakiem błyskawicy – opanował Szkocję kalwinizm, grożąc lada chwila niszczącym wyładowaniem.

Tak świadomy swego celu i nieprzekupny człowiek, który jedynie chce rozkazywać i toleruje tylko posłuszną wiarę, nie przystanie na żaden kompromis; zabieganie o jego względy uczyni go jeszcze bardziej twardym, szyderczym i wymagającym. Wszelkie próby porozumienia rozbijają się o głazy zarozumiałego oporu. Ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na ziemi: wydaje im się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są przeto na słowa ludzkie.

Zaledwie tydzień bawi Maria Stuart w swym kraju, a już odczuła ponurą obecność tego fanatyka. Zanim jeszcze objęła władzę, zapewniła swym poddanym nie tylko pełną swobodę wiary – co przy jej wrodzonej tolerancji nie było dla niej ofiarą – ale nawet pogodziła się z zakazem publicznego odprawiania mszy katolickiej w Szkocji – bolesne to ustępstwo na rzecz zwolenników Johna Knoxa, który twierdził, że „wolałby widzieć dziesięć tysięcy wrogów lądujących w Szkocji niż dowiedzieć się o jednej odprawionej mszy”.

Zrozumiałe, że Maria Stuart, jako gorliwa katoliczka, krewniaczka Gwizjuszów, zastrzegła sobie prawo praktykowania bez przeszkód swej religii we własnej kaplicy domowej i parlament przyznał jej słuszne żądanie bez zastrzeżeń. Jednakże gdy pierwszej niedzieli w jej kaplicy domowej w Holyrood rozpoczęły się przygotowania do mszy katolickiej, rozjątrzony tłum dotarł z groźbami aż do bram. Ministrantowi, który niósł przed ołtarz poświęcane świece, wyrwano je siłą i połamano. Coraz głośniej daje się słyszeć żądanie, aby wydalono, a nawet zamordowano „pogańskiego kapłana”, rozlegają się coraz bardziej wzburzone okrzyki protestu przeciwko „służeniu szatanowi”; we własnym domu królowej lada chwila może wybuchnąć awantura o Kościół.

Na szczęście hrabia Moray, chociaż sam szermierz i obrońca kirk, rzuca się przeciwko rozfanatyzowanej tłuszczy i broni wejścia. Po mszy, odprawionej w wielkim strachu, wyprowadza przerażonego księdza bezpiecznie do jego komnaty; katastrofa została zażegnana, autorytet królowej jeszcze z trudem ocalony. Ale wesoła uroczystość na cześć przybycia Marii Stuart, owe joyousities, jak szyderczo wykpiwa Knox, zostały ku jego radości brutalnie przerwane; po raz pierwszy napotyka romantyczna królowa w swej ojczyźnie na opór rzeczywistości.

Maria Stuart reaguje na te zniewagę wybuchem gniewu. We łzach i w złych słowach wyładowuje tłumioną wściekłość. I tu po raz drugi pada ostrzejsze światło na jej niezbyt wyrazisty jak dotąd charakter. Ta młoda kobieta, od wczesnego dzieciństwa rozpieszczana przez los, jest w głębi duszy delikatna i czuła, ustępliwa i łatwa w pożyciu; wszyscy, od wielmożów na dworze do pokojowych i dziewek folwarcznych, chwalą jej miły, prosty, serdeczny sposób bycia. Potrafi zaskarbić sobie sympatię wszystkich, gdyż nie chełpi się i nie pyszni swym królewskim tytułem, a dzięki naturalnej swobodzie w zachowaniu pozwala zapominać o przewadze swego stanowiska. Ale u podstaw tej szczodrej serdeczności spoczywa silne poczucie godności własnej osoby, dopóty niewidoczne, dopóki nikt go nie tyka, lecz wybuchające namiętnie, jeśli ktokolwiek ośmieli się na sprzeciw lub opór. Ta dziwna kobieta często umiała zapomnieć urazę osobistą, ale nigdy nie zapomniała najmniejszego uchybienia jej królewskiej godności.

Ani przez chwilę nie ścierpi tej pierwszej obelgi. Podobne zuchwalstwo musi być zaraz na samym początku zdławione i surowo ukarane; a Maria Stuart wie, kto jest inicjatorem owych zajść, słyszała o tym brodaczu z kacerskiego kościoła, który podburzał lud przeciwko jej wierze i nasłał zgraję na jej dom. Od razu postanawia rozprawić się z nim energicznie. Maria Stuart bowiem, przywykła do królewskiej wszechpotęgi we Francji, wychowana od dzieciństwa w wierze, iż jej, królowej z bożej łaski, należy się bezwzględne posłuszeństwo, nie może wyobrazić sobie sprzeciwu poddanego, zwykłego mieszczanina; wszystkiego by się prędzej spodziewała, ale nie tego, że ktoś ośmieli się jej otwarcie i hardo przeciwstawić. A na to John Knox jest przygotowany i nawet z góry się cieszy. „Dlaczegóż ta ładna twarz arystokratki miałaby przyprawić mnie o lęk, skoro tylu już rozgniewanym mężom patrzyłem prosto w oczy i nigdy nie doznawałem niegodnego strachu?” – zadaje sobie pytanie. I biegnie pełen zapału do pałacu, gdyż walczyć – i jak sądzi, walczyć o Boga – to największa rozkosz dla każdego fanatyka.

Jeśli Bóg użycza korony królom, to swym kapłanom i wysłannikom udziela daru płomiennego słowa. Według Johna Knoxa wyżej od króla stoi pastor kirk, jako strażnik prawa bożego. Jego zadaniem jest bronić państwa bożego na ziemi, nie wolno mu się wahać, musi poskromić nieposłusznych twardym kosturem swego gniewu, tak jak to uczynił niegdyś Samuel i biblijni sędziowie.

Dochodzi więc do sceny jak w Starym Testamencie: duma królewska i pycha kapłana ścierają się ze sobą – to nie jednostka walczy z jednostką o przewagę, lecz po raz tysiączny zmagają się w zaciekłej walce dwie prastare idee.

Maria Stuart usiłuje powściągnąć swój gniew, chce być łagodna, nie pragnie niczego innego, tylko pokoju dla swego kraju; grzecznie wszczyna rozmowę. John Knox natomiast jest zdecydowany stawiać się ostro, pokazać tej idolatress6, że ani na cal nie pochyli głowy przed możnymi tej ziemi. W chmurnym milczeniu, nie jak oskarżony, lecz jak oskarżyciel słucha wyrzutów królowej za jego książkę The first blast of trumpet against the monstrous regiment of women7, w której odmawia kobietom prawa do panowania. Ten sam Knox, który z powodu tej samej książki będzie się później najpokorniej tłumaczył przed protestantką Elżbietą, wobec tej królowej-„papistki” upiera się w wieloznacznych słowach przy swoich przekonaniach. Stopniowo wymiana zdań staje się coraz gwałtowniejsza. Maria Stuart przypiera Knoxa do muru: czy zdaniem jego poddani winni być bezwzględnie posłuszni swemu władcy, czy nie? Zamiast odpowiedzi „oczywiście”, jak to Maria Stuart oczekiwała, zręczny taktyk sprowadza obowiązek posłuszeństwa do zacieśniającego porównania: jeśli ojciec traci rozum i chce zabijać swoje dzieci, mają one prawo związać mu ręce i wyrwać z nich miecz. Jeśli panujący prześladuje dzieci boże, mają one prawo stawiać opór. Królowa domyśla się w tych zastrzeżeniach buntu teokraty przeciw uprawnieniom władcy.

   - A więc moi poddani - pyta - winni być posłuszni wam, a nie mnie? Więc to ja jestem waszą, a nie wy moim poddanym?
W gruncie rzeczy John Knox tak uważa. Ale jest zbyt ostrożny, aby w obecności Moraya wypowiedzieć się jasno.
- Nie - mówi wymijająco - zarówno panujący, jak i poddani winni być posłuszni Bogu. Królowie winni być żywicielami Kościoła, królowe zaś karmicielkami.
- Ale ja nie chcę być karmicielką waszego Kościoła - odpowiada królowa, rozgniewana dwuznacznością tej odpowiedzi. - Chcę mieć w opiece Kościół rzymskokatolicki, który uważam za Kościół boży.

Teraz dochodzi do starcia oręża na oręż. Rozmowa ta doprowadziła do punktu, w którym nie może być już porozumienia między wierzącą katoliczką a fanatycznym protestantem. Knox staje się wręcz grubiański i pozwala sobie nazwać Kościół rzymskokatolicki „wszeteczną dziewką”, której nie wolno mienić się oblubienicą bożą. A gdy królowa zabrania mu używania podobnych słów, gdyż ubliżają jej sumieniu, Knox odpowiada wyzywająco: „Sumienie wymaga poznania.” On zaś obawia się, że królowej brak właściwego poznania. Zamiast pojednania ta pierwsza próba porozumienia wywołuje tylko zaostrzenie sprzeczności. Knox wie już teraz, że „szatan jest silny” i że po młodej władczyni nie może spodziewać się uległości.

„W sporze z nią natknąłem się na taką stanowczość, jakiej dotąd nie spotkałem u osoby w tak młodym wieku. Od tej chwili dwór już dla mnie nie istnieje, a ja dla dworu” – pisze rozgoryczony.

Z drugiej strony, Maria Stuart po raz pierwszy uświadomiła sobie granice potęgi królewskiej. Z podniesioną głową opuszcza Knox komnatę, zadowolony z siebie i dumny, że przeciwstawił się królowej – a Maria Stuart, zbita z tropu, z goryczą stwierdza własną niemoc; gorące łzy tryskają jej z oczu. Nie będą to ostatnie łzy w jej życiu. Przekona się wkrótce, że władzy nie dziedziczy się po prostu z krwią ojca, ale trzeba zdobywać ją nieustannie wśród walk i upokorzeń.

x

Zweig, opisując konflikt pomiędzy fanatycznym Knoxem a Marią Stuart, uświadomił mi, że reformacja, tak jak ją się przedstawia, to jedna wielka mistyfikacja. Renesans został zapoczątkowany przez prąd zwany humanizmem. To był prawdziwy przewrót. Średniowiecze to był okres całkowitej dominacji Kościoła. W tym czasie Bóg był w centrum ludzkiej uwagi i stąd ciągłe modlitwy, a nawet, w skrajnych wypadkach, biczowanie się i umartwianie. Humanizm natomiast stawia w centrum uwagi człowieka i jego życie doczesne. Ludzie już nie chcą myśleć o śmierci czy życiu pozagrobowym, chcą żyć tu i teraz, chcą korzystać z życia. Zatem protestantyzm, a w szczególności jego skrajna odmiana, kalwinizm, nie są odstępstwem od Kościoła. Wręcz przeciwnie, chcą, by pozostał on takim, jakim był w średniowieczu. Stąd w kalwinizmie mamy taką surowość obyczajów i ciągłe koncentrowanie się na Bogu, co przejawia się w częstych modłach i czytaniu Biblii. Czy więc ci, którzy nazywają średniowiecze ciemnotą i zabobonem, zdają sobie sprawę z tego, że tym jest również protestantyzm, a w szczególności kalwinizm?

Katedry gotyckie, ich strzeliste wieże, symbolizowały dłonie złożone do modlitwy. To był pionowy porządek architektoniczny skierowany ku górze, ku Bogu. Renesans zapoczątkowuje porządek poziomy, a więc przyziemny, w którym zaczynają być budowane kościoły katolickie. Ich wnętrza są bogato dekorowane, pełno w nich obrazów, co raczej odwraca uwagę od Boga, niż ku niemu zbliża. W pewnym sensie jest to profanacja całej idei wiary. Kto tu zatem jest odstępcą i kacerzem: John Knox czy Maria Stuart? I obecnie, gdy wmawia się nam, że jest to jedyny prawdziwy Kościół, to jest to jedno wielkie oszustwo. Katedry gotyckie są niezmienne i takim stylem jest neogotyk. Natomiast gdy patrzy się na tę udziwnioną architekturę współczesnych kościołów katolickich, to rodzi się pytanie: czym tak naprawdę jest katolicyzm? Katedry gotyckie są niezmienne, cerkwie i meczety również. One mają symbolizować trwałość i wieczność. A co symbolizują ciągle zmieniające się bryły kościołów katolickich? Kto zatem odstąpił od Kościoła i kto jest kacerzem?

Ktoś, kto wymyślił wiarę i Boga, dobrze wiedział, co czynił. Trudno jest ludziom pogodzić się z tym, że życie nie trwa wiecznie i potrzebują jakiejś nadziei, że wraz z życiem doczesnym nie wszystko się kończy. Gorliwa wiara ma być gwarantem dostania się do nieba. Ci, którzy powymyślali te różne wiary czy wyznania, dobrze wiedzieli, że to zawsze będzie źródłem wszelkich konfliktów, bo nigdy tak nie będzie, że człowiek będzie żył wiecznie i nie będzie zainteresowany życiem pośmiertnym.

  1. słodką Francją ↩︎
  2. radosnego wjazdu ↩︎
  3. dworskich muzykantów ↩︎
  4. kościół po szkocku ↩︎
  5. wykwintny umysł ↩︎
  6. bałwochwalczyni ↩︎
  7. Pierwszy głos trąbki przeciwko potwornym rządom kobiet ↩︎

4 thoughts on “Maria Stuart cz.2

  1. “Nie ma nic z łagodności boskiej, nic z ewangelicznej dobroci w jego mowach, którymi grozi jak rózgą; jego Bóg jest Bogiem zemsty, zazdrosnym i nieubłaganym, jego Biblią jest tylko Stary Testament, żądny krwi i barbarzyńsko surowy. W jego kazaniach mowa jest o Moabie, O Amaleku, o wszystkich innych wrogach ludu Izraela, których wytępić należy ogniem i mieczem, i groźby te skierowane są przeciwko wrogom jedynej prawdziwej – a więc jego własnej – wiary. A gdy gniewnymi słowy biczuje królową biblijną Jezabel, wiedzą dobrze słuchacze, jaką to królową ma na myśli.”

    Czy ten fragment nie przypomina opisu Jahwe? Mściwego, bezlitosnego Boga stojącego w opozycji do miłościwego Boga z Nowego Testamentu?

    Czy kalwinizm nie był projektem żydowskim a jeśli tak jaki był jego cel wobec wcześniejszego ich projektu religii katolickiej?

    Like

    • Czy kalwinizm nie był projektem żydowskim a jeśli tak jaki był jego cel wobec wcześniejszego ich projektu religii katolickiej?

      Religia i wiara to są rzeczy ponadczasowe, które dotyczą wszystkich ludzi, bo wszyscy ludzie są śmiertelni. I to jest rząd dusz. Kto panuje nad duszami, ten fatycznie rządzi ludźmi. W pierwszym okresie chrześcijaństwa chodziło o to, by jak najwięcej pogan przekonać do nowej wiary, często ogniem i mieczem. Gdy to już się dokonało, przyszedł czas na podziały. Pierwszy z nich to podział na kościół wschodni i zachodni w 1056 roku, czyli schizma wschodnia. Następnie doszło do podziału tych kościołów. Kościół zachodni podzielono na katolicyzm i protestantyzm, a wschodni na prawosławie i unitów – unia brzeska z 1596 roku. I wojna na Ukrainie to tak naprawdę konflikt religijny: prawosławie kontra unici, którzy nie uznają zwierzchnictwa prawosławnej Moskwy. Podziały rodzą nienawiść i wrogość. I o to chodzi. Poprzez religie i wyznania wpływa się na ludzkie zachowania i postawy, czyli rządzi się nimi.

      A tak odbiegając od tematu, to wspomniałem kiedyś Panu, że liczę się z tym, że mój blog, prędzej czy później zniknie z powodu treści na nim przekazywanych. Sądziłem, że to może odbyć się arbitralnie, że np. właściciel WordPress usunie go. Jednak dzieje się to bardziej subtelnie czy w sposób bardziej wyrafinowany. Od mniej więcej miesiąca zostały zaatakowane statystyki na moim blogu. Oznacza to, że ilość wejść wzrosła z dnia na dzień 15 a nawet 20-sto krotnie. Wszystko to są wejścia z Chin. Wejścia rozkładają się równomiernie przez całą dobę, czyli że jakieś boty wchodzą i wchodzą ciągle na te same blogi. W ten sposób straciłem kontrolę nad statystykami i nie wiem ile osób realnych wchodzi na mój blog i co czyta. Do tego czas zamieszczenia nowego bloga znacznie wydłużył się. Niby drobiazgi, ale zniechęcające, a jednocześnie pokazujące czyjąś moc i uświadamiające mi z jak potężną siłą mam do czynienia, skoro mój blog, który odwiedzało średnio od 50 do 70 osób dziennie, czyli zupełnie nic nie znaczący w skali internetu, stał się przedmiotem takiego ataku. Z czasem dojdzie do tego, że żadna samodzielna myśl nie będzie miała szansy zaistnienia w sieci, a ludziom tak sformatują mózgi, że staną się po części żywymi maszynami.

      Like

  2. Bardzo dziękuję za odpowiedź. Nie napawa ona optmizmem w perspektywnie naszej wolności. Podobnie dzieję się w dużej skali w zakresie finansów, waluty, płatności. Pętla faktycznie się zaciska.

    Mogę tylko zachęcić Pana do dalszej pracy dla nas, to jest tej grupy osób, która czyta lub zacznie czytać Pana wpisy.

    Ostatnio natrafiłem na wystąpienia Pana Leszka Żebrowskiego mówiącago o NSZ i historii walki narodowościowej podczas i po II wojnie światowej. Nie zdawałem sobie sprawy z zakresu zafałszowania również i tej części historii…Liczba Polaków zabitych zaraz po wojnie, liczba Polaków zabijana przez Litwinów/Białorusinów/Ukrainców (gdzie rownież przewijał się element religijny) jest zatrważająca…

    Pozdrawiam ciepło, życzę dużo zdrowia!!!

    Like

    • Istotnie pętla zaciska się. Wspomniał Pan o finansach. Czasem zastanawiam się nad tym, jaki był i często nadal jest cel tych łatwych i dużych zarobków dla różnych grup w czasie tzw. pandemii, ale również i obecnie? Czy za jakiś czas nie zostanie im to odebrane, czy to w formie podatku katastralnego, czy poprzez obniżenie wynagrodzeń i zmuszenie w ten sposób do wyzbywania się za bezcen domów czy mieszkań? A może po prostu zostanie to wszystko zarekwirowane, tak jak kiedyś za komuny. Bo jak skończy się wojna na Ukrainie, to tych, którzy tu przyjadą, trzeba będzie gdzieś “poupychać”.

      Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo zdrowia!

      Like

Leave a reply to Wiesław Liźniewicz Cancel reply